Nasza księgarnia

20000 kilometrów w siodle

Posted in Źródła

Prezentujemy Państwu mało znane wspomnienia Kazimierza Dunin-Szpotańskiego, żołnierza 1go pułku szwoleżerów-lansjerów gwardii Napoleona. Urodzony w 1787 roku w Grodzisku (sieradzkie) wziął udział we wszystkich kampaniach pułku szwoleżerów, początkowo jako szeregowiec, potem brygadier, wachmistrz, a wreszcie starszy wachmistrz. Uczestniczył w 27 bitwach, począwszy od Rioseco i Somosierry, na Saint-Dizier i Laon kończąc. W 1814 r. został mianowany porucznikiem i otrzymał Legię Honorową. Wziął udział w powstaniu listopadowym, jako dowódca jazdy powiatu rawskiego. Zmarł w 1859 roku w Końskich k. Kielc.

Wspomnienia Szpotańskiego przygotował do druku (ukazały się w czasopiśmie "Płomyk" w 1975 r.) jego praprawnuk Adam Dubowski. Niestety są to tylko niewielkie fragmenty pamiętników spisanych pod koniec życia przez szwoleżera, bowiem... "w rękopisie wspomnień  brak wielu stron. Jak mówi tradycja rodzinna - pisał Dubowski - praprababka zużyła je na podkładki przy pieczeniu mazurków wielkanocnych".

Zgroza!

 

Kazimierz Szpotański, mój prapradziad, młodość swą przeżywał w niezwykle burzliwych czasach, gdy Napoleon, prawdziwy "bóg wojny" - jak powiada Adam Mickiewicz w "Panu Tadeuszu" - "otoczon chmarą pułków, tysiącem dział zbrojny, wprzągłszy w swój rydwan orły złote obok srebrnych, od puszcz Libijskich latał do Alpów podniebnych, ciskając grom po gromie w Piramidy, w Tabor, w Marengo, w Ulm, w Austerlitz..." W owych to latach prapradziad mój był szwoleżerem gwardii cesarza Napoleona. Osierocony w 8 roku życia przez ojca, Antoniego, wychowywany był przez swych wujów. Do szkół chodził w Łęczycy, a potem w Łowiczu. Wiemy o tym z jego pamiętnika, a raczej wspomnień spisanych w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia, u schyłku życia, dochowanych jedynie we fragmentach, i to w postaci odpisów, obejmujących lata 1807-1814.

Kazimierz Szpotański 

Po zwycięstwach pod Jeną i Auerstädt armia francuska w listopadzie 1806 roku weszła do Poznania, a potem do Warszawy. Powołane do życia władze polskie główny swój wysiłek poświęciły organizacji wojska. W ciągu kilku miesięcy stanęło pod bronią około trzydziestu tysięcy żołnierzy. Polskie legie wzięły czynny udział w kampanii na Pomorzu i w Prusach Wschodnich, m.in. w oblężeniu Gdańska, w obronie twierdzy w Wisłoujściu, w bitwie pod Friedlandem. Traktat pokojowy, podpisany w Tylży w lipcu 1807 roku, zadecydował o losach polskich: utworzone zostało Księstwo Warszawskie z królem saskim Fryderykiem Augustem jako władcą. W całym kraju sądzono jednak powszechnie, że w sprzyjających okolicznościach Księstwo może stać się zalążkiem odbudowy państwa polskiego. Stawiano na Napoleona. Kilka miesięcy wcześniej, w kwietniu, ukazał się dekret cesarski powołujący do życia polski lekkokonny pułk gwardii, składający się z 4 szwadronów, po 250 ludzi każdy.

„Napoleon - wspomina mój prapradziadek - wybrał Wincentego Krasińskiego na pułkownika. (...) Krasiński wydał odezwy do młodzieży polskiej bardzo pochlebne. Wymienił w nich prerogatywy, jakie ma gwardia cesarska, że żołnierz z gwardii szedł prosto na oficera w linii. Młodzież zaczęła się zbiegać ze wszystkich części Polski (...) do Warszawy. Pułk się szybko formował i ja nie byłem ostatnim: wszedłem do niego w roku 1807. Formując się w Warszawie - pułk - wychodził oddziałami do Paryża, a stamtąd do Hiszpanii, na wojnę”.

Pierwszy oddział, liczący 126 ludzi dobrze umundurowanych i uzbrojonych, wyruszył już 17 czerwca 1807 roku, ale nie do Paryża, lecz w kierunku Królewca, aby połączyć się z innymi formacjami gwardii. Drugi, w sile 101 szwoleżerów, opuścił. Warszawę 30 sierpnia i po spotkaniu pierwszego w okolicach Hanoweru z całą kawalerią gwardii udał się do Paryża. Ostatni, największy (198 szwoleżerów), w którym, jak należy przypuszczać, znalazł się też autor wspomnień, wyszedł z Warszawy w wigilię jego imienin, 3 marca 1808 r. Razem wywędrowało w ten sposób pod napoleońskie sztandary - przeszło tysiąc polskich ochotników.

„Przy każdym wychodzeniu oddziału z Warszawy było pełno płaczu na placu przed koszarami Mirowskimi. Żegnali rodzice synów, matki rozpaczały, siostry, przyjaciele i przyjaciółki, kochanki płakały kochanków, a ci, co patrzyli na to, też byli rozrzewnieni, jako rodacy, że może ostatni raz nas widzą, ostatnie błogosławieństwo nam dając, bo wiedzieli, że prosto na wojnę hiszpańską idziemy, w tak dalekie kraje. My zaś nadrabialiśmy minami, rezonem, ale pomimowolnie łzy z oczów kapały, widząc wszystkich płaczących.

Krasiński, nasz pułkownik, swoją patriotyczną i piękną wymową łagodził żale nasze i widzów przytomnych, cieszył wszystkich nadzieją i przyszłością (...)

Przechodząc przez nasz kraj, miasta, wszędzie nas żegnali i błogosławili. Starzy i stare matrony, bo wszędzie mieliśmy naszych, do samej granicy śląskiej. Tu pożegnaliśmy Ziemię naszą, której wielu już nie oglądało. Hiszpania, Austria stały się ich grobem: Hiszpania 1808 roku, a Austria 1809 r.”

Szli przez Łowicz, Łęczycę, Kalisz, Wrocław, Legnicę, Budziszyn, Drezno, a dalej przez Lipsk, Erfurt, Fuldę, Frankfurt nad Menem, Moguncję i po siedemdziesięciu kilku dniach jazdy przybywali do Chantilly, wyznaczonego na garnizon pułku. Z Chantilly — po krótszym lub dłuższym wypoczynku - odchodzili do Bayonny na punkt zborny gwardii cesarskiej; stamtąd już z innymi na front hiszpański.

„Francuzów znaleźliśmy sobie nieprzychylnych, zwłaszcza tych, którzy wrócili z Polski, gdzie cierpieli niedostatek i mieli niewygodne kwatery u naszych chłopów, bez wina, wódki i chleba białego, do którego oni są przyzwyczajeni, bo razowego wcale nie znają.

Jak gdzie nas spotkali, zaraz nas prześladowali, wołając: „Polonais, wina! - Nie ma, panie... Grzałki! - Nie ma, panie... Kleba! - Nie ma, panie... Wody! - Zaraz, zaraz, panie...” Z tego powodu miewaliśmy z nimi częste krwawe potyczki, ale zawsze szczęśliwie z nich wychodziliśmy, zawsze Francuz oberwał! Nieraz w marszu, gdy (...) zaczęli krzyczeć na nas, niejeden miał przeciętą jadaczkę pałaszem. Jechaliśmy kłusem, aby ich prędzej minąć...

Nawet starsi nie lubili nas. Dowodził gwardią marszałek Bessieres, ten nas też nie lubił. Nie dał nam nigdy spoczynku, zawsze nas stawiał pod nieprzyjacielem na forpocztach, w pierwszej linii. Co dzień pawie miewaliśmy potyczki z nieprzyjacielem, gdy reszta gwardii stała sobie spokojnie przy marszałku. Traciliśmy nadzieję, przypuszczając, że nie jesteśmy gwardią, że nas tylko uwiedli, aby nas wyprowadzić z kraju... Różne były domysły i nieukontentowania między nami. Krasińskiego posądzano, że on do tej zdrady na nas należał, lubo i on czasami miał co słuchać za nas od marszałka, kiedy zaszła jakaś skarga na nas od mieszkańców. Francuzom wolno było robić nadużycia, ale nam nie! Najczęściej skarżyli się na nas, żeśmy objadali winogrona. A myśmy to robili z głodu, jak nie można było dostać żywności, a dystrybucji żadnej nie dawali...”

14 lipca 1808 r. gwardia bierze udział w bitwie pod miastem Medina de Rioseco, która była pierwszą większą próbą dla młodego wojska.

„Marszałek postawił nas - czwarty szwadron szwoleżerów kapitana Wincentego Radzimińskiego - w złej pozycji, młodych przeciwko starym dragonom gwardii hiszpańskiej, którą zwano „de la Reyna”. Ale myśmy mało na nich zważali i powiodło nam się gracko: stary żołnierz musiał ustąpić młodemu placu bitwy... Może to nieco zdziwiło marszałka, ale nam nic nie powiedział (nie wyraził też) swego zadowolenia. Może by go więcej cieszyło, gdybyśmy z placu zbiegli. Nic się nam nie polepszyło. Służba była zawsze ta sama: ciężka i przykra do przybycia Napoleona do armii, która skupiła się pod góry Pirenejskie”.

Bitwa pod Rioseco została stoczona w lipcu, a Napoleon przybył do swej armii dopiero w listopadzie. Co się stało w tym czasie?

W tydzień po zwycięskiej bitwie pod Rioseco - 22 lipca - nowy, narzucony przez Francuzów, król Hiszpanii, Józef Bonaparte, brat cesarza Napoleona, wkracza do Madrytu. W tym samym jednak dniu na południu Hiszpanii następuje kapitulacja 17-tysięcznej armii francuskiej generała Dupont pod Bailen. Król Józef po 10 dniach panowania musi uciekać ze stolicy na północ. 30 sierpnia kapituluje w Portugalii francuski generał Junot ze swym 25-tysięcznym korpusem. A armia, w której szeregach walczą polscy szwoleżerzy, pomimo zwycięstw zmuszona jest wycofać się w stronę Pirenejów. Można powiedzieć, że Hiszpania na południe od rzeki Ebro jest wolna...

Ale Napoleon nie daje za wygraną, zarządza nadzwyczajny pobór i w połowie września ma do swej dyspozycji 200 000 żołnierzy. Hiszpanii przychodzi jednak z pomocą Anglia: 35 tysięcy Anglików ląduje w Portugalii. Hiszpanie oskrzydlają wojska francuskie zgromadzone koło Vitorii - z północy i z południa.

W połowie października sytuacja zmienia się radykalnie: Francuzi biją oskrzydlające ich armie, a przybyły 5 listopada cesarz rozpoczyna ofensywę na Madryt.

„Zajmowaliśmy miasto Vitoria, Santa Maria, Mondragon, Briviesca, a Hiszpanie skupili się w Burgos, tam było ich stałe oparcie się pierwsze, a drugie - Somosierra, nazwane - „przedmurze Madryckie”.

Napoleon kazał ruszyć armii swojej naprzód i zdobyć Burgos, co się stało. Należeliśmy do tej bitwy, bo bez nas nigdzie nic nie mogło być. Po zdobyciu Burgos poszliśmy za armią hiszpańską nacierając na jej ariergardę...”

Tutaj autor wspomnień przerywa opowiadanie, cofając się do pewnego wydarzenia sprzed kilku dni:

„W tym dniu padał rzęsisty deszcz. (...) Napoleon, jadąc do Burgos konno i dobrym już mrokiem, przemókł. Widząc ogień palący się przy drodze, zsiadł z konia i przyszedł ogrzać się i osuszyć. Były to nasze bagaże, a przy ogniu żołnierz, który gotował jedzenie dla siebie i kolegów, którzy tymczasem poowijali się w płaszcze. Przytulił się, gdzie kto mógł, i spał spokojnie. Cesarz wdał się w rozmowę z żołnierzem. Żołnierz myślał, że mówi z kantynierem, który wozi wódkę za armią. Nie znał i nie widział nigdy cesarza. Najpierw spytał się cesarz:

- Êtes-vous Polonais?

Na co odpowiedział żołnierz: - Oui, monsieur.

- A gdzie jest wasz regiment?

- Toujours en avant, monsieur! I tu dopiero rozpoczął swoje skargi i dolegliwości, jakie pułk cierpiał: że jest beaucoup fatigué, że mieliśmy być gwardią, a my nie znamy i nie widzimy cesarza. A że więcej mówił po niemiecku, więc i tym językiem mówił z cesarzem, ale zawsze skarżąc się na różne przykrości i na Krasińskiego, że nas uwiódł, aby nas wyprowadzić.

Nie znaliśmy tej reguły, że to nam wypadało pierwej aplikować, a i dobrze, żeby sobie zasłużyć na nazwę gwardii starej. Żołnierz stał zawsze twarzą do ognia. Nic nie widział, co się dzieje z tyłu, ale gdy się odwrócił, zadziwił się widząc czterech szaserów z gwardii, trzymających wartę. Przyszło mu do głowy, że to może być jakiś generał. Zdjął furażerkę z głowy, której dotąd nie zdejmował, i wziął się w rejteradę. Cesarz złapał go za akselbanty, mówiąc: 

- Restez donc!

Ale ten odpowiadając: - Non, monsieur! - ciągnął się w tył. 

Cesarz widział, że mu oberwie akselbanty, i puścił go. Ten schował się pomiędzy furgony, odstąpiwszy swojej garkuchni. Cesarz ogrzawszy się siadł na koń i pojechał do Burgos.

Podoficer, który był przy bagażach, znał cesarza (jeszcze w Warszawie) i posiadał dobrze język francuski, słyszał, co ten żołnierz mówił cesarzowi, ale nie chciał się pokazać, aby uniknąć zapytań cesarza. Dopiero po odjeździe Napoleona powiedział żołnierzowi z kim mówił. Strofował go i łajał, że był takim nieprzytomnym. A ten mu odpowiedział, że mówił prawdę nic nie kłamiąc. Jednak był w ambarasie, że tak poufale rozmawiał z cesarzem.

Napoleon przybywszy do Burgos, wysłał kuriera za pułkiem, kazał nam się cofnąć do miasta Lerma i tam trzy dni odpocząć.

Zadziwiło nas wszystkich, skąd łaska cesarza, dopiero gdy przyszły nasze bagaże, dowiedzieliśmy się, kto się przyczynił do tego. Krasiński kazał przywołać żołnierza i powtórzyć, co mówił cesarzowi, ale ten rzekł, że nie umiałby powtórzyć, o czym gadał z cesarzem, ale mówił prawdę.

Odpoczęliśmy, ale nie wiedzieli, co nas czeka pod Somosierra.”

 

Branie języka

Niestety... w rękopisie wspomnień brak kilku kartek, nie ma więc relacji z bitwy pod Somosierrą, słynnej szarżą szwadronu naszych szwoleżerów, która zadecydowała o losach Madrytu i w której Kazimierz Szpotański brał udział. Z opowiadań mej prababki, a córki szwoleżera gwardii wiem, że w bitwie tej był kontuzjowany.

Francuski historyk wojen napoleońskich informuje: 30 listopada armia francuska stanęła u stóp przełęczy Somosierra. Ostatnia to przeszkoda przed Madrytem, ale poważna. 12 000 powstańców pod wodzą Benita San Juana z 30 armatami obsadza krętą drogę długości dwóch i pól kilometrów, na której wróg napotyka wiele pułapek. Każdy atakujący poszukałby innej drogi, ale nie Napoleon. On od żołnierzy swej gwardii żąda niemożliwości i chce zatriumfować bezzwłocznie, natychmiast. Zaszczyt wykonania tego beznadziejnego zadania przypada polskim szwoleżerom. Szarża to prawdziwie epicka! W ciągu siedmiu minut są na przełęczy rozgromiwszy wszystkie baterie, tracąc przy tym Wszystkich oficerów i połowę żołnierzy. Taka była cena nieśmiertelnej chwały...

2 grudnia zwycięzcy są już pod murami Madrytu. Wtedy właśnie:

„Cesarz spostrzegł w wąwozie wojsko, a chcąc wiedzieć, co to za jedni, posłał jednego z naszych, nazwiskiem Wilczek, który był na ordynansie przy marszałku Bessières, mając lat podówczas czternaście. Był (to) zupełny dzieciak, ale czupurny: Cesarz tego wieku nie uważał.

Wilczek dał ostrogą koniowi, czyli raczej konikowi, pędem pobiegł i zastawszy tam łudzi uciekających do Madrytu z czterema armatami, wpadł w wąwóz i zatrzymał je. Poganiacze koni widząc dzieciaka przed sobą zaczęli go biczami chlastać. Ich było ośmiu, a on jeden dokazujący swoim pałasikiem. Szczęściem przybyło mu na pomoc czterech dragonów i armaty z zaprzęgiem zabrane zostały. Wilczek posiadał język francuski. Przyprowadził armaty i zdał raport cesarzowi. Napoleon widząc dzieciaka, spytał dragonów, kto był pierwszym do wzięcia tych armat. Ci zeznali prawdę. Wtedy cesarz kazał odpiąć któremuś oficerowi krzyż i przypiął go Wilczkowi, dodając: - Co to będzie z ciebie, jak ty będziesz człowiekiem? A on odpowiedział: - Zawsze żołnierzem, najjaśniejszy panie.

To zdarzenie kazał cesarz umieścić w biuletynach wielkiej armii, a wszystkie dzienniki powtórzyły to samo, z opisem wieku i odwagi. Wilczek był znany w całej Francji: gdyśmy powrócili, w każdym mieście obywatele i kobiety dopytywali się o Wilczka, każdy był rad jego poznać i widzieć. Brali go do siebie bez biletu na kwatery, wydzierali go sobie. Wilczek był dumny, ale bardzo obyczajny, znać na nim było dobre wychowanie”.

Nie ma we wspomnieniach nic o kapitulacji Madrytu w dniu 4 grudnia ani o rekonesansach, które pułk przeprowadzał w okolicach stolicy, i o potyczkach, jakie staczał z powstańcami. Nie ma również nic o niezwykle ciężkiej przeprawie przez Guadarramę. Dziś przez Sierra de Guadarrama prowadzi serpentynami, mocno w górę, wygodna szosa. Armia napoleońska szła przez Sierrę drogą z całą pewnością trudniejszą - na dwa dni przed Bożym Narodzeniem 1808 roku - w czasie straszliwej burzy śnieżnej. Szwoleżerowie szli pieszo prowadząc konie za uzdy. Wicher miotał im w oczy śnieg i piasek. Brnęli przez skały i zaspy śnieżne całymi godzinami... I dopiero po przejściu przełęczy złapali nieco tchu, bo zawieja śnieżna dawała się tu mniej odczuwać, a w końcu ucichła zupełnie. Idą teraz w pościg za cofającymi się Anglikami w kierunku Benavente i Astorgi.

„Anglicy stali sobie spokojnie na drugiej stronie rzeki. Zsiedli z koni i przyglądali się nam, a my im. Krasiński, chcąc się widzieć z Lefebvre-Desnouettes (który dostał się do angielskiej niewoli) wziął trębacza i popłynął do Anglików na drugą stronę rzeki. A gdy tam przybył, obstąpili go Anglicy, poznali mundur wczorajszy. Generał ich dopytywał się, co to za pułk. Powiedział mu (Krasiński), kto jesteśmy. Na co on: - Słyszałem od moich oficerów, że to są studenty, ale się biją jak starzy żołnierze. Posłałem jeden pułk, bo nie wiedziałem, że to Polacy. Gdybym był wiedział, posłałbym cztery pułki. Byliby was zabrali... Na co Krasiński odpowiedział mu stosownie do naszego honoru. Krasiński powróciwszy opowiedział nam to wszystko.

Przybył do nas (wreszcie) marszałek Bessieres, przyszła piechota, artyleria ciężka. Zajął (marszałek) pozycję nad rzeką, rozstawił zasłonę. My - czyli nasz jeden pluton postawił nad samą rzeką, która była tak szeroka jak Pilica. Anglicy przyprowadzili dwie armaty przed nas, staliśmy najwięcej o kroków dwieście, i patrzyli na naszą śmierć. Wypalili raz. Nie trafili. Wypalili drugi i trzeci, to samo. Czwartego wystrzału nie czekaliśmy, bo nam marszałek kazał się cofnąć w wąwóz, który był za nami. Ale palnęli i czwarty raz, wtedy kule przeleciały nam nad głowami. Lepiej im dokuczyła nasza artyleria gwardii, która na próżno nie strzelała. Armaty nasze były ukryte, oni chodzili sobie po łące. Konie ich (Anglików) stały w szeregach, gdy artyleria nasza dała ognia ze wszystkich punktów. Strasznego hałasu i zamieszania narobiła między nimi! Niejeden zapewne nie trafił do swego konia.

Nam kazali iść wpław przez rzekę, ale Anglicy nie czekali nas, opuścili Benavente, a myśmy do niego weszli pierwsi. Nadciągnęła i piechota nazajutrz.

Poszliśmy w pogoń za Anglikami, dzień i noc, ale nas nigdzie nie doczekali. Po drogach zostawiali dużo pięknych koni, które im ustawały, ale się obchodzili z nimi tyrańsko: każdemu ucinali nogę. Biedne zwierzęta stały i czekały śmierci. Pogoń za Anglikami dosięgła aż Portugalii, tam ambarkowali. Bylibyśmy ich aż do portu dognali, ale nas wstrzymał rozkaz cesarski. Zwiastował nam przyjemną nowinę, że powracamy do Francji, bo Austria wydała wojnę Francji. Byliśmy kontenci, bo mieliśmy się bić za sprawę naszą, z wrogiem naszym. Wracaliśmy z wielką ochotą...

Przez Hiszpanię pułk był rozstawiony dla eskorty cesarza. Czasem w przejeździe robił sobie igraszki z nami. Jadąc za nim pryskaliśmy go błotem mimowolnie, każdy chciał nie zostać, a być przy nim. Kazał nam tedy jechać przed sobą mówiąc: - Wyście mnie pryskali, teraz ja was będę! I jak który zostawał, to mu konia szpicrutą bił i poganiał. Przyszliśmy do Francji, cesarz pojechał do Paryża, a my za nim dublując marsze. Piesza zaś gwardia jechała na wozach wraz z nami. Spieszyliśmy się tak, jakby na jakie wesele.

Miasta większe przyjmowały nas z triumfem. Były i pieśni na naszą cześć ułożone. Z dzieci, których żałowali, idących do Hiszpanii, zrobili się stare wojowniki. A to była młodzież! Ja sam miałem lat 19 i takich była większa połowa, najstarsi byli do lat 24-ch, a nasz pułkownik Krasiński był najstarszy, miał lat dwadzieścia sześć!

Przybyliśmy nareszcie do Paryża. Wprowadzono nas tyłami, przedmieściami do koszar gwardii i zamknęli tak jak w cytadeli. Nie wolno było wychodzić za bramy, szyldwachy nas nie puszczały. Koszary te wyglądają jak jakie piękne miasto: place, ulice, kawiarnie, bilardy, wszystko się tam znajduje dla zabawy żołnierza. Nie trzeba szukać miasta... W trzy dni (...) ubrali nas jak lalki. Wszystko było zgrabnie zrobione. Majstrzy paryscy poprawiali warszawskich. Między żołnierzem a oficerem nie było różnicy, jedne tylko szlify różniły. Nasz ubiór był narodowy, gustowny; paryżanom bardzo się podobał. Czwartego dnia - była to niedziela - wystąpiliśmy na paradę do Tuileries przed cesarza.

Paryż pierwszy raz nas ujrzał. Zadziwiliśmy ich swoją świeżością i postawą. My sami przed czterema dniami nie bylibyśmy się poznali, wcale inaczej wyglądaliśmy. Publiczność paryska tysiące pochwał nam robiła, nazwała nas „pierwszym pułkiem całej armii francuskiej”. Zebranie publiczności było wielkie. Gdzie kto mógł, tam lazł, aby nas widzieć. Przy cesarzu była świta wielka, posłowie różnych narodów. Widzieliśmy Rosjan, Turków. Po defiladzie wróciliśmy do naszych koszar. Gwardie dawały dla nas bal wielki. Tam się zawiązało ścisłe pobratymstwo. Francuzi wołali: - Niech żyją Polacy! A my: - Niech żyje cesarz i Francuzi! Przebierali się w nasze kurtki, a my w ich mundury. Było to na dużym dniu, hulanka była do wieczora. Zapomniało się o wszystkich dawnych cierpieniach, a o nowych nie było czasu myśleć. Na wieczór wszyscy ruszyliśmy do Palais-Royal na lepszą hulatykę i całą noc się tam przepędziło”.

Tak zwany pałac królewski – Palais-Royal, a zwłaszcza jego prostokątny niewielki zieleniec ozdobiony pomnikami i otoczony arkadowymi podcieniami, dziś bardzo szacowne miejsce, w czasach, które wspomina mój prapradziad, był miejscem nie cieszącym się zbyt dobrą opinią dzięki licznym restauracjom i domom gry nie najlepszego rzędu. Pozwólmy jednak autorowi zakończyć relację:

„Zapomieliśmy o tym, że o siódmej godzinie rano mieliśmy nakazany marsz, a zaledwie o tej godzinie wróciliśmy do koszar, i to nie w swoich mundurach. Nasz gros-major Dautancourt siedział w bramie i futrował, kto zajechał, bośmy wszyscy powracali dorożkami, ale się mylił, bo w mundurach naszych był to szaser, to dragon, to grenadier, nam zaś nic nie mówił, bo rozumiał, że do niego nie należymy. Dużo było ambarasu, zanim każdy trafił do swego munduru, a na każdym był podpis na podszewce. Francuzi nazwisk naszych nie umieli przeczytać, szukali i wołali: - Monsieur Ski!

Około 10-ej wyruszyliśmy w marsz ku Strassburgowi. Nasi znajomi i znajome, których porobiliśmy sobie przez jeden wieczór, przybyli przed koszary nas pożegnać, życząc nam szczęśliwej podróży i prędkiego powrotu. Żałowaliśmy Paryża, ale szliśmy wesoło, bo zdawało nam się, że zobaczymy Polskę, a przynajmniej, że się będziemy bić za nią”.

Kampania austriacka - kwiecień-lipiec 1809 r. - niewiele miejsca zabiera we wspomnieniach mego prapradziada:

„Rok 1809 wyprowadził nas do Austrii i - wspomina - która wydała wojnę Napoleonowi”...

wykorzystując z trudności cesarza w Hiszpanii i zachęcona do tego przez Anglię - dodajmy ze swej strony.

„Szliśmy z wielką ochotą, bo mieliśmy się bić z naszym wrogiem, w nadziei widzenia rodzinnego kraju, do któregośmy tęsknili. Przeszliśmy Ren w Strasburgu, przeszliśmy stolicę badeńską, wirtemberską, bawarską...

Pierwszą bitwę mieliśmy pod Ratyzboną, tam nas pierwsze kule austriackie witały. Następnie poszliśmy ku Wiedniowi za cofającymi się Austriakami...”

 

Były na tej drodze bitwy pod Landshut, Eckmühl, Ebelsberg... 10 maja Napoleon przybywa do Schönbrunn, pałacu cesarskiego pod Wiedniem. Miasto otwiera swe bramy - pod groźbą bombardowania - dopiero 13 maja.

Wojujące strony dzielił, mocno wówczas wezbrany, Dunaj: Francuzi znajdowali się na prawym, Austriacy zaś na lewym brzegu rzeki, która płynęła szeroko i usiana była mnóstwem mniejszych i większych wysp. Największą z nich, wyspę Lobau, wybrał Napoleon jako punkt najbardziej odpowiedni do przerzucenia swych wojsk przez Dunaj i zaatakowania nieprzyjaciela. Pontonowy most, przeszło 600 metrów długości, miał umożliwić przeprawę...

Wojska francuskie zaczynają przechodzić na wyspę, a z niej krótkim (stumetrowym) mostem na lewy brzeg rzeki.

„Przeszedł tylko jeden korpus i gwardia - notuje autor wspomnień. - Bitwa była mordercza. Zepsuli nam most na Dunaju. Przyczyną tego był młynarz, który naładował łódź kamieniami i puścił (z prądem): Ta nam most zerwała. Zostaliśmy bez zasiłku. Było nas mało, Austriaków zaś cała armia”.

We wspomnieniach brak kilku stron. Skądinąd wiemy, że zniszczenie „wielkiego” mostu - z prawego brzegu na wyspę - poważnie utrudniło Napoleonowi walkę.

Austriacy nie bronili lewego brzegu, pozwolili nawet na rozwinięcie się szeregów francuskich na stosunkowo niewielkiej równinie, by potem zaatakować ich ze wszystkich stron i zepchnąć do rzeki. 90 000 Austriaków i trzysta ich armat z łatwością zduszą (tak się przynajmniej wydawało) trzykrotnie mniejsze siły francuskie.

Francuzi podejmują walkę. Biją się dzielnie. Naprawa mostu i przerzucenie pewnych posiłków pozwala na zaatakowanie przeciwnika. Niestety, nowe uszkodzenie mostu, brak amunicji i brak dwudziestu tysięcy żołnierzy, odciętych na prawym brzegu, a potrzebnych dla zadania decydującego uderzenia jest prawdziwą katastrofą: Austriacy rozpoczynają generalny szturm, Francuzi stawiają opór, atakując przy każdej nadarzającej się okazji, ale przyczółek mostowy zmniejsza się wyraźnie. Z zapadnięciem nocy Francuzi wycofują się na wyspę, Austriacy jednak są zbyt wyczerpani dwudniową walką i nie są w stanie ścigać ustępującego z pola bitwy nieprzyjaciela.

Bitwa pod Essling okupiona została wielkimi stratami po obu stronach — Francuzi stracili 16 tysięcy ludzi, Austriacy — 27 tysięcy. Prestiż Napoleona ucierpiał niemało. Cesarz obsadza ważne punkty strategiczne na Dunaju swymi załogami, wyspę Lobau przekształca w obóz warowny i przygotowuje się do zadania decydującego ciosu...

W początkach lipca ma do swej dyspozycji 150 000 żołnierzy zgromadzonych na wyspie, w tym 26 000 szabel i 550 armat. Przez Dunaj przerzuca liczne mosty. W nocy z 4 na 5 lipca w czasie wielkiej burzy, rozpoczyna się przeprawa, a po artyleryjskim przygotowaniu i pod jego osłoną sto tysięcy ludzi staje rankiem, 5 lipca, na lewym brzegu rzeki rozwijając swe szeregi przed zaskoczonym wojskiem arcyksięcia Karola austriackiego.

Tu oddaję głos memu prapradziadkowi.

„Gdyśmy się przeprawiali przez Dunaj pod Wiedniem, spotkała nas nadzwyczajna burza, wicher, deszcz ulewny, grzmoty, błyskawice. Pioruny biły z nieba i z armat. Huk nadzwyczajny: tak ze strony austriackiej, jak i z francuskiej. Bałwany biły na mosty od wielkiego wichru. Kule padając w wodę oczy nam zalewały. Mosty chwiały się pod nami. Tę przeprawę nazwaliśmy dniem sądnym, który może nie będzie straszniejszym. Jeden tylko most był na pontonach, a dwa tratwiane. Przez pierwszy przechodziła artyleria i amunicja, a przez tratwiane - piechota i kawaleria prowadząc konie w ręku. Cesarz jeździł od mostu do mostu dodając wojsku ducha. Z niego też lała się woda, przemókł do nitki, kapelusz oflisł mu zupełnie.

Wojsko szło z okrzykiem: - Niech żyje cesarz! Mosty tak się pod nami bujały od fali, że byliśmy pewni, że nas woda porwie i poniesie Bóg wie gdzie, na Czarne Morze.

Wychodząc na ląd - pod ogniem armatnim - siadaliśmy na koń i zajmowaliśmy nasze stanowisko. Wody w bruzdach było pełno. Kule padając oczy nam zalewały lub z koni zrzucały.

Ta przeprawa zaczęła się o godzinie 4 po południu, a trwała do późna w noc, bo przechodziło 200 000 wojska, a czekało nas za, Dunajem 3000 000 Austriaków, na których czele był arcyksiążę Karol, doskonały wódz.

Dzień następny był pogodny: jasny i gorący. Nieprzyjaciel cofał się, bijąc. Myśmy go parli tratując końmi po trupach i rannych. Artyleria gniotła ich kołami - żywych i zabitych. Krew lała się i mieszała z wodą, która stała w bruzdach...

Trzy dni biliśmy się pod Wagram. Bitwa była uparta. Nie jedząc ani pijąc - my i nasze konie. Upał był nadzwyczajny, słońce dopiekało. Trzy ognie nam dokuczały: jeden z nieba, drugi z armat, a trzeci - zboża stojące na pniu i w mendlach paliły się i pomiędzy dwiema armiami. To tylko szczęście było dla nas, że wszystkie dymy szły z wiatrem na nieprzyjaciela. Pragnienie najwięcej nam dokuczało. Żołnierze padali z koni i czerpali wodę na pół z krwią, stojącą w koleinach porżniętych od armat i wozów.

Dnia trzeciego nad wieczorem uderzyliśmy na nieprzyjaciela całą linią. Konie nasze głodne, zdawało się, że nie na nogach chodzą, tylko powietrzem biegną, tak dziarskie się zrobiły... Przestraszone były zbytnim hukiem armatnim. My także sił nabraliśmy, bośmy tłukli Austriaków... Cofnęli się pod Znajm (dziś Znojmo) i tu stoczyli ostatnią bitwę. Przegrali i prosili o pokój! I na tym się skończyło... Tu mi dano stopień brygadiera.

Powróciliśmy do Francji, ale tylko na krótki czas, bo po odpoczynku kilkudniowym połowa pułku poszła do Hiszpanii, a połowa została na usługi cesarza, tym więcej, że się żenił z Marią Ludwiką, arcyksiężną austriacką.

Tuśmy widzieli w Paryżu wielkie festyny i ceremonie weselne. Myśmy pierwsi jechali przy otwartej karecie, w której jechał cesarz z cesarzową. Byliśmy tak jak drużbowie konni, a działo się to w roku 1810...

Cesarz z młodą żoną wyjechał na wojaż, do wszystkich portów północnych, zacząwszy od Boulogne aż do dzisiejszej Belgii i Holandii, a myśmy wszędzie im towarzyszyli. Napatrzyliśmy się pięknym portom i najpiękniejszym miastom portowym, między którymi Bruksela, Amsterdam, Rotterdam, Haga i wiele innych…

Przyszliśmy do miasta Antwerpii. Tam zastał cesarz wielką budowę okrętów liniowych. Myśmy przybyli lądem, cesarstwo wodą w pięknej łodzi. Z portu, z cytadeli, z okrętów bili salwy. Kanonada była ogromna! Ziemia i miasto trzęsło się. Wszystkie szyby w domach powylatywały od huku. Zdawało się, idąc przez miasto, że spustoszone.

Przy cesarzu spuszczano z warsztatów okręt nazwiskiem „Friedland” o 120 działach. Na lądzie zdawał się być wielkim budynkiem, jak go spuścili na wodę, wpakowali 120 dział wielkiego kalibru, zrobił się jak kaczka. Spuszczanie okrętu jest warte widzenia, raz mi się to zdarzyło, potem już więcej nie widziałem.

Stąd poszliśmy wprost do Amsterdamu drogą. Zdawało nam się, iż idziemy angielskimi ogrodami. Holandia (jest) cała oblana wodą, poprzerywana kanałami i każdy gospodarz otoczony wodą nie puści do swego domu nikogo, jak nie chce. Sąsiad do sąsiada jedzie czółnem. Jest most, ale zwodzony Jest ławka, ale do domu wykręcona. Mieszkają bardzo porządnie, czysto. Grunta mają podzielone na trzy części i te wypasają bydłem, z jednej na drugą, a z drugiej na trzecią przepędzając swoje bydło. Nabiału z tego. powodu mają dosyć: jedna krowa daje kilka garncy mleka dziennie. Żyją sobie porządnie, lud pracowity...

W Belgii i Holandii psy nawet nie próżnują! Używają ich do zaprzęgu. Wynajmują takie furmanki. Psy nie są wielkie, ale mocne. Jeden pies przywiózł nam na cały pluton furaż, tj. 24 wiązek siana, 2 korce owsa i słomy. Psów tam używają do robienia masła. Ja raz narobiłem swojej gospodyni kłopotu, a i sobie także.

Widziałem, jak się robi masło w kierzni, tak wielkiej jak kadź. Dochodziłem: kto i jakim sposobem robi? Nie śmiałem o to zapytać gospodyni, aby mię nie wzięła za fryca. Wyszedłem na podwórze, patrzę z tyłu domu obraca się wielkie koło obite deskami. Domyśliłem się, że tam musi być ktoś. Gdy drzwiczki zbliżyły się do ziemi, otworzyłem je... A tu pies wyskoczył i uciekł w pole, a koło stanęło. Alem i ja zrejterował, bo mi wstyd było gospodyni. Ale domyśliła się, że to ja jej zrobiłem taką psotę, zaczęła biadać na mnie i powiedziała, że już ten pies nie przyjdzie dzisiaj do domu, a śmietana się zepsuje. Gniewałem się za moją niewiadomość na siebie. Dałem gospodyni franka, aby sobie najęła człowieka w miejsce psa, ale go nie wzięła ode mnie. I to co pies zaczął, człowiek musiał dokończyć.

W Holandii jest 7000 wiatraków, za pomocą których, woda bywa przepędzana do morza, inaczej (ziemia ta) zatopiłaby się. Kanałami chodzą statki pocztowe, które ciągną konie. Jest to coś na kształt dyliżansu, na którym utworzona - altanka z daszkiem, dla ochrony od słońca lub deszczu. Podróżni bawią się w rozmaite gry. Jedni grają w domino, inni w szachy, to znów w karty. Kobiety znów robią pończoszkę lub inną jaką robótkę, a muzyka gra na pokładzie. Było nam bardzo przyjemnie maszerować w takiej kompanii. Ten wojaż zrobił nam dużo przyjemności. Więcej jak w Wagram...

Przyszliśmy nareszcie do Amsterdamu. Miasto piękne, portowe, zamieszkane przez bogatych obywateli, którzy lubią bardzo czystość. Nie radzi byli z tego powodu trzymać żołnierzy na kwaterach, ale że to była gwardia, a z nią cesarz, więc nas przyjmowali niby chętnie.

Chcąc opisać Amsterdam dużo by miejsca zajęło! To tylko dodam, że stoi w wodzie, a pomimo to nie ma wody do jedzenia i picia, muszą sobie dopiero przywozić. Dla naszych koni wozili wodę statkami z Renu, bo mają tylko wody słone, smrodliwe, nieczyste. Na każdej ulicy kanał i wszystko ścieka do tych kanałów. Powietrze niezdrowe; zawsze (tu) posępno i duszno.

Wkradła się (też) zgniła gorączka do naszych i Francuzów, lazarety były zapełnione. Mnie mój gospodarz nauczał pić gorzałkę, bo jej dotąd nie pijałem. Kazał mi palić fajkę, ale nie mogłem się przyzwyczaić, chorowałem po wypaleniu. Już wolałem pić gorzałkę. Ci, co palili fajki, także chorowali. Ja z laski Boga byłem zdrów, ale dużo z naszych i Francuzów chorowało. Jeden żołnierz prowadził po kilka koni. Cesarz kilka tygodni bawił w Amsterdamie, później pojechał do Düsseldorfu, a i my zdrowi z nim. Stąd wrócił do Paryża, już się też zima zbliżała...”

Takie wojaże - do Belgii i Holandii - powtarzały się kilkakrotnie w 1810 i w 1811 roku.

„Było to w roku 1811, kiedy kometa mietlasta się pokazała. Podług przepowiedni była znakiem niechybnej wojny. W tym roku bardzo dobrze się wina zrodziły.

Idąc za cesarzem do Paryża trafiliśmy na garnizon dragonów, których Cesarz przemienił na ułanów, w mieście Soissons i tam zastaliśmy naszego pułku instruktorów. O to się najwięcej gniewali dragoni, że ich, starych żołnierzy młodzi uczą musztry, i to cudzoziemcy. Stanęliśmy w tym mieście po kwaterach. Jest to piękne i spore miasto. Szef Kozietulski prowadził nas, godny bardzo oficer, warta była przy nim, jako przy dowódcy. Niedaleko była traktiernia, w której stołowali się oficerowie francuskiego garnizonu.

Brygadier z czterema żołnierzami naszej warty, stojącej przy Kozietulskim, poszli jeść do tej samej traktierni. A tam na ich widok oficerowie francuscy zaczęli cywilnym opowiadać o Polsce w ogóle, jak żyją Polacy, że razem ze świniami mieszkają, że żyją grubym chlebem; czarną kapustą, że tego nie mają, co tu jedzą.

Nasi udali, że nic nie rozumieją, myśleli zjeść i iść w swoje miejsce... Tymczasem jeden z tych oficerów podszedł do nich i zaczepił ich. Klepiąc brygadiera po ramieniu mówi:

- Wszak wy w waszym kraju nie znacie tego, co tu jecie?

-Mylisz się, pan - odpowiedział mu brygadier.

- To, co mówiłeś, to się tyczy polskich chłopów, ale nie obywateli.

- Nie - odpowiada tamten - wy wszyscy Polacy żyjecie jak świnie! 

Ten odpowiedział: - Kłamiesz jak nie oficer!

Na ten wyraz zerwali się Francuzi do pałaszy. Nasi też jak dobyli swoich, tak ich wymietli ze wszystkim i poszli w swoje miejsce.

Oficerowie francuscy poszli po swoją wartę i przyszli brać naszą. Zaczęli się nasi bronić i odpędzili ich. Ci poszli, zdublowali swoich i przyszli powtórnie z napaścią. Rozpoczęła się bitwa na piękne...

Już i ranni, i trupy leżały na ulicy. Wtem gospodarz dał znać Kozietulskiemu. Ten wypadł i wstrzymał zajadłą bitwę.

Nastąpiły indagacje. Przybył i pułkownik tamtych. Pokazała się wina i błąd Francuzów, ale gorzej, że są trupy, z rannymi łatwiej. Pułkownicy dają sobie słowo, że ani ten, ani ten nie będzie raportował. Kozietulski nie miał co raportować, bo nasi wszyscy żywi i zdrowi. Wyszliśmy i przyszli do naszego garnizonu. Tamci nie mogli tego zataić, bo mieli ludzi zabitych, pomiędzy którymi był jeden żandarm.

Poszła skarga do Cesarza: oskarżyli naszych, winę na nich złożyli. Cesarz rozgniewany kazał natychmiast wziąć do więzienia tych, którzy należeli do tej bitwy: mieli być następnie rozstrzelani. Kozietulski miał iść pod sąd wojenny...

Krasiński odebrawszy taki surowy rozkaz cesarza zadziwiony, o niczym bowiem nie wiedział, pyta się Kozietulskiego:- Co to? Kto to? Strofuje go, dlaczego nie zdał mu z tego raportu. Kozietulski opowiedział, jak było. Brygadiera i żołnierzy wsadzili do kozy. Gdy się Krasiński detalicznie dowiedział o wszystkim, jak było, prosi cesarza o indagacje i zapewnia, że żołnierze nie są winni. Cesarz pozwala, każe robić śledztwo. Krasiński wybiera adwokata. Kazali się stawić gospodarzowi tej traktierni i tym obywatelom, którzy byli przytomni z początku sprzeczki.

Marszałek Bessieres prezydował na tej komisji. Nasz obrońca tęgo bronił, cała wina zwaliła się na Francuzów. Marszałek uwalnia naszych, każe im stawać przed siebie. Zapytuje ich, jak to być może? Kilku zabitych, kilkunastu rannych, razem 21, a wy zdrowi, żaden nawet nie skaleczony, co to jest?”

I teraz zwróćmy uwagę na pewien szczegół w opowiadaniu tego zdarzenia. Autor wspomnień cały czas mówi o brygadierze w osobie trzeciej, a w tym miejscu notuje:

„Odpowiedziałem: - Napastnicy ukarani zostali. My zaś niewinni - zdrowi i cali jesteśmy. Byłem już skazany przez cesarza na śmierć, ale to przyrzekam, że żadnemu Francuzowi nie daruję, który poważy się krzywdzić mnie i moją ojczyznę!”

On więc był tym brygadierem, który przewodził Polakom w owej bitwie z Francuzami.

„Z końcem 1811 r., było już głośno, że wojna z Rosją nieunikniona, że na wiosnę pójdziemy na nią. Jak zaczęli gadać, tak i wygadali. Przyszedł luty, odebraliśmy rozkaz do marszu. Znów nam towarzyszyła dobra chęć i nadzieje, że będziemy oglądali Polskę, do której bardzo tęskniliśmy.

Przeszliśmy całe Niemcy, przyszliśmy nareszcie do ziemi naszej, do Wschowy. 101 razy dano ognia z armat. Krasiński miał do nas mowę energiczną, patriotyczną, wymieniał wszystkie poczynione Ojcom naszym krzywdy. Płakaliśmy jak małe dzieci... A mieliśmy w pułku naszym grosmajora, Francuza, Dautancourt, który mało co rozumiejąc płakał także. Pytał go się Krasiński: - Czego płaczesz, generale? - No jakże, wy płaczecie, a ja was kocham i dlatego płaczę...

Poznań witał nas i przyjmował z wielkim triumfem. Wystawiona była triumfalna brama... Miasto dało bal na cześć naszą. Wesołości, radości było pełno.

Cesarz pozostał w Dreźnie, a my w Poznaniu czekali na niego, czyli na stacjach od Poznania do Torunia byliśmy rozstawieni. Ja stałem w Gniewkowie pod Toruniem...”

Napoleon przez kilka lat niezwykle starannie przygotowywał się do wojny z Rosją. Pokonanie wroga nr 2 Cesarza (wrogiem nr 1 była Anglia) mogło mu zapewnić spokojne panowanie nad całą Europą. 24 czerwca 1812 roku pierwsze oddziały Wielkiej Armii przeszły Niemen, graniczną rzekę Cesarstwa Rosyjskiego. Była to naprawdę wielka armia: 600 000 ludzi, 150 000 koni, około 600 armat.

Armia główna, idąca pod wodzą Napoleona w kierunku na Wilno, liczy 300 000 żołnierzy! Wśród nich są oczywiście szwoleżerowie gwardii, a więc i wachmistrz - maréchal des logis (został nim w końcu 1811 r.) - Kazimierz Szpotański, mój prapradziad, którego wspomnienia są treścią tej opowieści. Był pełen entuzjazmu, jak wszyscy Polacy, których służyło w armii napoleońskiej około 100 000. Cesarz nazwał tę wojnę „wojną polską”... budząc nadzieje Polaków na odzyskanie niepodległości i odbudowę państwa polskiego. Wkrótce jednak wszyscy Polacy, a wśród nich i mój prapradziad, mieli przeżyć wielkie rozczarowanie.

Cesarz był pewien, że w jednej, najwyżej w dwóch bitwach pokona wroga i zmusi do zawarcia pokoju. Armia rosyjska ustępowała placu bez walki. Po 5 tygodniach armia Napoleona doszła do Witebska, tracąc jednak po drodze blisko połowę ludzi: chorych i dezerterów przede wszystkim. Dopiero w Smoleńsku natrafiła na opór i po ciężkich walkach weszła do płonącego miasta. Tu przez tydzień Napoleon oczekuje propozycji pokojowych, ale Rosjanie milczą. 25 sierpnia postanawia więc iść na Moskwę i tam podyktować warunki pokojowe... Upały panujące od początku kampanii nagle ustępują. Zaczyna padać deszcz! 140 000 przemoczonych do nitki ludzi idzie grzęznąc w błocie. W ciągu 9 dni przechodzą trzysta kilometrów! 5 września awangarda armii podchodzi pod Borodino - do Moskwy już tylko 150 kilometrów.

Przełamując linie obronne 14 września cesarz na czele 100 000 żołnierzy wkracza do Moskwy. W opuszczonej przez władze i ludność, nękanej pożarami stolicy - przez miesiąc czeka na parlamentariuszy cara Aleksandra. Car nadal milczy...

19 października Napoleon opuszcza Moskwę. Armia jest zmęczona. Powstają coraz większe trudności aprowizacyjne. Na tyłach wzmaga się działalność rosyjskiej partyzantki. A tymczasem szybkimi krokami nadchodzi zima! 25 października rozpoczyna się odwrót w śniegu, mrozie, głodzie. W połowie grudnia szczątki Wielkiej Armii znów przekraczają Niemen. Cała kampania trwała zaledwie pół roku i, zamiast zwycięstwem, zakończyła się klęską Wielkiej Armii...

W rękopisie wspomnień mego prapradziada brak wielu stron. Jak mówi tradycja rodzinna, praprababka zużyła je na podkładki przy pieczeniu mazurków wielkanocnych. Brak jest też opisu początku kampanii 1812 r. Zachowało się jedynie kilka stron poświęconych odwrotowi...

„Od Moskwy do Smoleńska szliśmy o głodzie, bo ten trakt był zniszczony. Tak jadąc żywiliśmy nasze konie słomą z dachów, jeżeli jeszcze była, a sami... Jeżeli znaleźliśmy co ziarn, to się na żarnach mełło i z tej mąki robiliśmy lemieszkę. To jest na gorącą wodę sypała się ta śruta i tym żyliśmy. Był to klajster do lepienia, i to bez soli, bo tej wcale nie było. Jadło się jednak, aby rozgrzać się i nieznośny głód zaspokoić.

Drudzy z głodu jedli konie śmierdzące, które zabite były przed sześcioma tygodniami. Już dobrze zepsute. Gdzieśmy napadli głąby od kapusty, to i te były naszym pożywieniem.

I takiej drogi było 360 wiorst od Moskwy do Smoleńska... Dopiero w Smoleńsku zastaliśmy wielki magazyn. Tam już i chleba można było dostać napieczonego dla armii”.

Odwrót

Dezorganizacja panująca w innych oddziałach Wielkiej Armii nie objęła pułku szwoleżerów. Walczyli z podjazdami, pełnili obowiązki kurierów, łączników z innymi oddziałami eskortowali cesarza. Wspomina o tym wachmistrz Szpotański:

„Bywały przypadki, że naszych wysłanników łapali Kozacy, a potem przebrani po chłopsku wracali do pułku w łachmanach. I ja byłem takim wysłannikiem, ale szczęśliwie, bo nie dostałem się Kozakom w ręce. Raz o mało! Gdyby byli tylko śmielsi... Bo ich było czterech, a ja jeden. Broniłem się ostro, mając pistolet w ręku, a pałasz na temblaku. Na szczęście przybył mi sukurs, bo nie wiem, jakby dalej było: co czterech to nie jeden...

Szliśmy aż do Berezyny oganiając się co dzień Kozakom. Przybywszy do rzeki Cesarz kazał robić dwa mosty. Nie było pontonów, rozbieraliśmy więc budynki i nosili drzewo na barkach naszych. Napoleon sam układał dyle przyniesione. Pontonierzy nasi byli w wodzie po szyję, mając koło niej lód. Napoleon kazał przynieść cały zapas wina, jaki jeszcze miał. Sam zaczynał butelki pijąc do pontonierów: - A vous, camarades! Marszałkowie stali z dobytymi szpadami na warcie, aby się niepotrzebnie do mostów nie tłoczyli. Bo z tyłu ariergarda już się zbliżała i armaty grzmiały.

Naprzeciwko naszych mostów pokazały się kolumny nieprzyjacielskie. Artyleria nasza - ciężka - i gwardia ich powitały. Widzieliśmy, jak kule w górę wyrzucały ludzi... Jak prędko wyszli z lasu, tak jeszcze prędzej się schowali.

Mosty szybko były postawione. Polskie dwie dywizje, ale słabe, przeszły naprzód, Dąbrowski i Zajączek. Za nimi Francuzi i my z Cesarzem”.

Wielka Armia, zredukowana do 15 000 zdolnych do walki żołnierzy, idzie ku Wilnu. Głód i mróz (około -30°) zmuszają do pośpiechu: w 10 dni przechodzą 250 kilometrów. Napoleon śpieszy do Paryża organizować nową armię, dowództwo oddaje więc marszałkowi Muratowi, a sam pocztą karetą czy saniami, z końmi zmienianymi co kilka mil - szybko podąża na zachód.

„Napoleon w Smorgoniach siadł na pocztę - wspomina mój prapradziad - w trzy osoby: on, Caulaincourt (generał francuski) i Wąsowicz z naszego pułku oficer, który był zawsze przy nim tłumaczem. Wybrali nas jeszcze kilkadziesiąt koni dla jego eskorty. Z parę mil jechaliśmy za nimi, ale nasze konie nie mogły nastarczyć (wypoczętym) pocztowym. Widząc to Cesarz kazał nam pozostać, a sam pojechał do Oszmiany, w której stał garnizon francuski.

Zostaliśmy na milę od Oszmiany. Już był wieczór. Bór nas przedzielał. Już dobrze się ściemniło, kiedy dały się słyszeć armaty w Oszmianie. Sądziliśmy, że na przybycie Cesarza tam strzelają, żadnej przeto ostrożności nie było w naszej wiosce, gdzieśmy nocowali. Nazajutrz przybywszy do Oszmiany pytamy się oficera, trzymającego wartę na rogatce, dlaczego strzelali wczoraj z armat? Ten nam odpowiedział, że ich atakowali Kozacy. - A Cesarz, gdzie był wtenczas? - pytamy oficera. - Cesarza wcale tu nie było, nie widzieliśmy go...

Pewni więc byliśmy, że został wzięty przez Kozaków i tośmy powiedzieli oficerowi.

Zadziwiło nas, przyszedłszy do Wilna, gdyśmy się dowiedzieli, że Cesarz przejeżdżał i był w Wilnie. Jak on się wymknął Kozakom?

Długo zostawaliśmy w tej ciekawości: do widzenia się z Wąsowiczem, co nastąpiło dopiero w Niemczech. Opowiedział nam wtedy, że Cesarz wyjechał z boru, z którego i - Kozacy. Razem z nimi ruszył ku Oszmianie saneczkami. Kozacy mają zwyczaj krzyczeć „hura”! Caulaincourt pytał się Cesarza, co będą robić teraz? Odpowiedział: - I my krzyczmy także „hura”! I tak jadąc razem z nimi krzyczeli „hura”! Gdy się zbliżyli pod Oszmianę i dali ognia z armat, pocztylion, widząc boczną drogę, wyjechał spomiędzy Kozaków i skierował się prosto do Wilna”.

A tymczasem niedobitki Wielkiej Armii już nie idą, a wloką się noga za nogą, mrąc z zimna i głodu.

„Ja sam, idąc do Kowna już pieszo, byłem bardzo osłabiony.

W Kownie spotkałem zamarzniętego oficera, który trzymał w ręku dobrego konia za cugle. Miałem trochę trudności w odebraniu mu tego konia, aż musiałem przerżnąć cugle. Ta zdobycz była mi bardzo użyteczna... sprokurowałem sobie sanki i doskonale jechałem aż do Elbląga, bo dotąd tylko sanna nam służyła...”

Resztki Wielkiej Armii chronią się w murach Królewca, Gdańska, Malborka, Kwidzyna i Torunia. Oddziały ks. Poniatowskiego - do Warszawy. Szwoleżerowie gwardii idą dalej...

„Do Poznania przybyliśmy różnie: to na koniach, to na kołach. Tu dopiero liweranci dostarczyli nam koni. Ja stałem u starosty Chłapowskiego. Dawał mi wielkie wygody. Zdawało mi się, żem do raju się dostał z piekła. Wkrótce (jednak) przyszedł rozkaz i z błogosławieństwem naszego gospodarza ruszyliśmy do Niemiec...”

W Friedbergu koło Frankfurtu nad Menem nastąpiła gruntowna reorganizacja pułku. Przybyły uzupełnienia, tak że w końcu czerwca — pomimo strat poniesionych w kilku bitwach — liczył około 1600 żołnierzy. Nie mógł też uskarżać się na brak pracy, bowiem w końcu kwietnia 1813 r. powrócił z Francji Napoleon na czele nowej armii i 2 maja bitwą pod Lützen - przy czynnym udziale szwoleżerów - rozpoczyna działania wojenne przeciw sprzymierzonym wojskom Rosji i Prus.

Kampania początkowo rozwija się pomyślnie dla Cesarza. Gromi nieprzyjaciół pod Budziszynem i odrzuca ich na Śląsk. Po dwumiesięcznym zawieszeniu broni sprawy przyjmują jednak niekorzystny dla niego obrót: do walki z Napoleonem przystępuje obok Rosji i Prus - Austria. Ale Napoleon bije Sprzymierzonych na Śląsku, potem pod Dreznem, ściga uchodzących w kierunku Pragi... W pościgu biorą też udział szwoleżerowie. We wspomnieniach Szpotańskiego znajdujemy opis ciekawego manewru naszych żołnierzy na dzisiejszym pograniczu Czechosłowacji i NRD.

Seweryn Fredro pod Peterswalde

„...wieś stała w wąwozie - za nią zaś rozstawione były gęste widety nieprzyjacielskie mając za sobą bór, z którego kurzyły się gęste dymy. Cesarz kazał dwom szwadronom przejść za wieś, a sam pozostał na wzgórku. Idąc - my szefowie - umawiamy się, aby jeden szwadron pozostał we wsi w asekuracji. I tak się stało. Fredro pozostał ze swoimi, a Jankowski poszedł za wieś.

Widety zaczęły się cofać ku lasowi. My za nimi, ale wiedzieliśmy dobrze, co nas czeka. Wyszedł mały oddział kawalerii z lasu i ten się z nami ucierał, cofając się zawsze w tył. Gdy nas podprowadzili w las, który był w pół księżyca, wypadło na nas cztery pułki huzarów pruskich. Obskoczyli dokoła tak, że nasz drugi szereg był przymuszony zrobić front do nich, aby się bronić.

Cesarz widząc z pagórka, na którym stał, że nas otoczyli, gdy stracił nas z oczu, zażył tabaki mówiąc: - Już są straceni!

Wtem nagle ukryty szwadron uderza z tyłu na huzarów, którzy spostrzegłszy to uciekając krzyczeli: - Andere Ulan! (inni ułani!). Jak się w tej ucieczce zmieszali z wielkim hałasem, myśmy ich nażgali mnóstwo i wpędzili w las. Piechota dała im sukurs, a my cofaliśmy się w porządku po trupach, a więcej może żyjących, bo gdy żołnierz Czekalski szturgnął jednego lancą w zadek, ten zerwał się i krzyknął: - Ich bin Blücher. Wzięty do niewoli był synem pruskiego generała Blüchera i dowodził tą kawalerią...

Cesarza, gdy ujrzał nasze chorągiewki, zdziwiło, skąd my się wzięli. Uważał nas za straconych. Niezmiernie się ucieszył. Mówił, że tyle wojuje, a podobnego manewru nie widział. Pytał się, czyj to był pomysł. Dowiedział się, że Jankowskiego, który za to został szefem szwadronu, bo dotąd był kapitanem. Nas objeżdżał, pochwały nam dawał, swoje ukontentowanie oświadczał”.

Przyszły jednak dni nie zwycięstw, ale klęsk. We wrześniu 1813 roku Napoleon dysponował 250 000 żołnierzy, podczas gdy siły Sprzymierzonych wzrosły do liczby 600 000 ludzi. W październiku przychodzi do wielkiej bitwy pod Lipskiem, zwanej „Bitwą Narodów”: walczyło 490 000 żołnierzy 10 narodowości pod okiem czterech władców. Bitwa ta, w której poniósł śmierć nasz książę Józef Poniatowski, kosztowała Napoleona 60 000 zabitych, rannych i jeńców. Sprzymierzeni stracili 70 000 zabitych i rannych.

„Spod Lipska poszliśmy pod Hanau, a tam nas czekali Bawarczycy, którzy odstąpili Napoleona i obrócili broń przeciwko nam, zastąpiwszy drogę do Francji... Marszałek Macdonald powiedział Cesarzowi, że jeżeli nie użyje gwardii, nie będziemy we Francji.

Napoleon stał przed naszym pułkiem. Obrócił się do nas i powiedział: - Przyszła na was kolej, wy macie robić drogę do Francji.

Był lasek, a za nim na polu pod miastem stały poformowane kara bataliony. Zawołaliśmy „Vive l’Empereur!” i poszliśmy do szarży. Wojsko bawarskie zginęło w trzech godzinach, wiele zostało trupem na placu, drudzy potopili się w rzece Menie, trochę uciekło... Za tę aferę dostałem krzyż Legii Honorowej...

Przeszliśmy do Francji po trupach bawarskich. Za Renem rozpoczęła się nowa kampania, nowe trudy. Byliśmy tak oswojeni z kulami i hukiem dział, że nas nic prawie nie obchodziły, bo do wszystkiego można się przyzwyczaić, będąc przez trzy lata wciąż w wojnie. Napoleon musiał być wszędzie i gwardia jego (a więc i szwoleżerowie). Gdzie nie był, tam źle się działo, a gdzie się pokazała gwardia, tam uciekali nieprzyjaciele.

Cesarz tak polował nami jak chartami. Nie mieliśmy spoczynku i do tego przyzwyczailiśmy się. Jadł, nie jadł, pił, nie pił, dlatego się dobrze bił. Dusza i ciało zahartowały się, uciekać było hańbą, gonić i bić - uciechą. I konie nasze były żelazne: wszystkie trudy wytrzymywały. Bitwa po bitwie się odbywała...”

Na początku listopada 1813 r. armia napoleońska, dziesiątkowana tyfusem, który wkradł się w szeregi jeszcze w Lipsku, przekracza Ren. Napoleon udaje się natychmiast do Paryża zorganizować obronę Francji, powołać do wojska nowe zastępy zdolne do walki. Myli się jednak sądząc, że dopiero na wiosnę może spodziewać się ofensywy Sprzymierzonych: 31 grudnia trzy wielkie armie forsują Ren rozpoczynając marsz na Paryż... Przez trzy miesiące Napoleon stawia opór. W kilku bitwach odnosi zwycięstwa, nie może jednak zapobiec marszowi Sprzymierzonych na Paryż, który kapituluje 31 marca 1814 roku. Polscy szwoleżerowie nie opuszczają Napoleona do końca. Biorą poważny udział w wielu bitwach. Wachmistrz Szpotański, mianowany starszym wachmistrzem - maréchal des logis-chef - wspomina niektóre:

„W bitwie pod Arcis-sur-Aube dostałem kontuzję w kark. Sądziłem, że mi głowę kula strąciła, ale przecież została mi na karku. Z tego została mi pamiątka - guz na plecach między łopatkami...”

Po jednej z bitew naczelny wódz przed frontem armii uczcił waleczność polskich szwoleżerów.

„Napoleon postawił nas przed armią i kazał jej brać z nas przykład. Mówił do nich: - Opuścili kraj swój, nie są pewni, czy ja im go przywrócę. Biją się dla własnego honoru i biją się dzielniej jak wy! Cała armia krzyknęła: - Vive braves Polonais! To samo było powtórzone we wszystkich pismach publicznych. To samo powtarzali obywatele po kawiarniach paryskich, co i wojsko. Myśmy byli dumni.

Czapki nasze nawróciliśmy na bakier. Napoleon uśmiechał się do nas, lecz o tym historia francuska nie wspomina, zamilczała...”

6 kwietnia Napoleon musiał abdykować - jego marszałkowie odmówili prowadzenia dalszej walki.

„Bolesne było rozstanie nasze z Napoleonem i jego z nami. Skończyła się nasza nadzieja. Trudy i niebezpieczeństwa mieliśmy za nic byliśmy do nich przyzwyczajeni. Każdy miał na celu swój kraj. Gdyby Napoleon zwyciężył...”

Paryż 1814

Tak się zakończyła napoleońska epopeja mojego prapradziada. Trwała ona 6 lat, a rozgrywała się na wielkim szlaku: od Hiszpanii aż po Rosję. Według moich wyliczeń około 20 000 kilometrów musiał wówczas przebyć w siodle. Stąd tytuł, jaki dałem jego szwoleżerskim wspomnieniom.

W 1814 roku wrócił do kraju, gdzie zajął się gospodarowaniem na roli. W kilkanaście lat później, gdy wybuchło powstanie listopadowe, jeszcze raz stanie do walki...

„W roku 1830 zostałem powołany do wojska przez rząd rewolucyjny i mianowano mnie dowódcą jazdy rawskiej, lecz się to narodowi wszystko na nic zdało, bo zły koniec wzięło, jak wiadomo. Każdy wrócił do swego dzieła orać ziemię, pracując na siebie i dzieci...”

 

Miał ich pięcioro: trzy córki i dwóch synów - Ludwika-Napoleona i Karola-Stanisława Kostkę. Ten ostatni był dziadkiem mej matki. Do końca swego długiego życia lubił konne przejażdżki. Ostatnia - na początku września 1859 roku - skończyła się tragicznie: jeden z sąsiadów (jechali zdaje się na polowanie) przypadkiem wystrzelił z dubeltówki przed koniem mego prapradziadka. Koń rzucił się, wspiął na tylne nogi i przeskoczywszy szeroki rów zapadł się przednimi nogami - w świeżo zoraną rolę. Wstrząs, jakiego przy tym nieoczekiwanym skoku doznał jeździec - utrzymał się jednak w siodle - był przyczyną krótkiej, śmiertelnej choroby.

Pochowano go na cmentarzu w Końskich. Akt zgonu mówi, że w dniu czwartym września 1859 roku umarł Kazimierz Szpotański, były major Wojska Polskiego, lat siedemdziesiąt dwa mający... Stopień majora dostał zapewne w powstaniu listopadowym. Nie miałem jednak możności dokładnie zbadać tej sprawy. 

Adam Dubowski