Nasza księgarnia

Ostatnia placówka Neya

COM_CONTENT_WRITTEN_BY on . Posted in Bez kategorii

Oblodzona litewska równina – Co się stało z Narbonnem? – pamiętnik zachowany, pamiętnik utracony – „dalekie odgłosy artylerii i wycie wiatru” – „brak Neya był dla nas katastrofą; jego obecność przywracała spokój i porządek – „błagałem każdego, by wykazał się zapałem, żołnierza po żołnierzu” – „Król Neapolu musi odejść” – „Jestem strażą tylną Wielkiej Armii”

Więcej znajdziesz w książce "Wielki Odwrót"

 

Kiedy wreszcie docierają na szczyt wzgórza pod Ponarami, tak Fezensac jak i Le Roy zaskoczeni są tym, iż są sami. Fezensaca jednak wkrótce doganiają jego ludzie, a Le Roy, wychodząc z chaty, do której udał się odrapać nożem podeszwy swych nowych butów, nagle znajduje się pośród tuzina żołnierzy straży tylnej, których „tornistry, choć niezbyt wypchane, zdawały się być napełnione czymś ciężkim”. Bourgogne, który także znalazł się sam, wchodzi do jakiejś chaty, „widząc, że jest w niej parę osób”. W środku jest „ze dwudziestu gwardzistów, wszyscy z torbami zawierającymi pięciofrankowe monety. Kiedy mnie zobaczyli, kilku zaczęło wykrzykiwać: ‘Kto zechce sto franków za złotą dwudziestofrankówkę’?”.

Bourgogne ma już jednak „osiemset franków w złocie i ponad sto franków w monetach pięciofrankowych” i w tej chwili „bardziej martwi się o życie niż o pieniądze”. W panujących na zewnątrz ciemnościach Castellane – także samotny i na piechotę – odkąd pozostawił swe sanie służącemu Narbonne’a Ayhertsowi, także jest nagabywany przez ludzi Neya,

„Francuzów i sprzymierzeńców, którzy chcieli odsprzedać zrabowane przedmioty, miski, komplety srebra stołowego, itp. Nasi ludzie byli uszczęśliwieni, gdy mogli dać sto, a nawet trzysta franków za jednego złotego napoleona [20 franków]”.

Gdy nie otrzymują żadnych propozycji, żołnierze próbują rozdać swoje zdobycze. Kilku muzyków, „strasznie osłabionych, z poodmrażanymi palcami”, jest zbyt obciążonych, by zajść daleko:

„Wytrząsając pięciofrankowe monety ze swych toreb, mówią, że byłoby lepiej zostawić je na wozach, zwłaszcza że do zabrania było mnóstwo złota. Wielu jednak miało ze sobą całe worki podwójnych napoleonów”.

Inni, „zawsze najsłabsi”, trzymają się mocno swych zdobyczy, po to tylko, by zostały im wydarte przez tych, którzy nic nie wzięli. Castellane decyduje się ruszyć w dalszą drogę, a Bourgogne, także samotnie brnący naprzód, nagle widzi kogoś znajomego idącego w jego stronę. To jego towarzysz o nazwisku Pinier, „który osiem miesięcy temu dostał patent oficerski”. Bourgogne pyta go, dokąd zmierza, na co przyjaciel – zamiast odpowiedzieć – zapytuje go kim jest:

„Na to nieoczekiwane pytanie, zadane przez kogoś, kto przez pięć lat był mym towarzyszem w tym samym pułku, nie mogłem powstrzymać się od łez”.

Rozpoznawszy go, Pinier daje mu trochę wina:

„Miałem tylko jedną wolną rękę, więc ten dobry człowiek podtrzymywał mnie swoją lewą, a drugą nalewał mi wina do ust. Dopiero wczoraj, i to bardzo ogólnikowo, usłyszał o naszych klęskach”.

Bourgogne mówi mu, że z armii nie zostało nic:

„– A co to za strzały?

– To straż tylna, dowodzona przez marszałka Neya.

– Więc dołączę do straży tylnej” – mówi Pinier. Potem rusza dołączyć do ludzi Loisona, których żaden czworobok (jak będzie twierdził Loison, kiedy już dogoni resztę) nie został przełamany przez rosyjską kawalerię, a „jedynie przez kartacze i kule”. Ci – atakowani przez „czternaście armat, sami nie mając ani jednej, aby móc odpowiedzieć”, śpieszą się by dołączyć do Neya.

„Pan cierpisz”, mówi zwięźle Ney, gdy Loison w końcu go dogania.

„Będzie panu lepiej w Królewcu. Udzielam zezwolenia, abyś mógł pan tam pojechać”. Loison przekazuje więc pięciuset pozostałych mu ludzi generałowi Marchandowi.

W końcu nadchodzi dzień. Po raz kolejny

„potwornemu zimnu towarzyszyło oślepiające słońce, które dawało tylko światło, a nie ciepło. Powietrze zdawało się być wypełnione niezliczonymi malutkimi atomami lodu. Jeśli choć na moment zamknęło się oczy, żeby uchronić je od oślepiającej bieli śniegu, miało się nie lada kłopot z ponownym ich otwarciem”.

Von Muraldt, choć od stóp do głów opatulony w ciepłe futra, i tak czuje się przemarznięty do szpiku kości. „Mróz sprawiał nieznośny ból i każdy oddech wiercił mi dziurę w piersiach”. Płatnik Peyrusse utrzymuje hart ducha jedynie dzięki rozmyślaniu o tym, że nie stracił ani jednej powierzonej mu monety. Ta myśl jest mu potrzebna, bo Kozacy depczą mu po piętach – „te wściekłe diabły nie chciały się zadowolić wspaniałym łupem” pod Ponarami. Urzędnicy skarbu spotykają się dopiero po przebyciu czterech lig. Ich najbliższym celem, tak jak wszystkich, którzy pamiętają tę okolicę, jest Jewie, oddalone od Wilna o czterdzieści cztery kilometry. Brandt dociera tam o jedenastej wieczorem, w saniach, które zabrały go ze szczytu wzgórza pod Ponarami, zaprzężonych w dobrze odżywione konie, żwawo poganiane przez „jednego z żołnierzy pułku, którego dość niemiło potraktowałem w Moskwie”. Rozkazuje przejechać przez miasto (bo sanie są teraz cenniejsze od złota) i zatrzymać się dopiero przy ostatnim domu, gdzie znajduje obozującą resztę Legii Nadwiślańskiej:

„Możecie sobie wyobrazić radość naszych towarzyszy! Dałem osiem napoleonów naszemu wybawcy, by przekazał nam te dwa konie oraz sanie, lecz pod warunkiem, że zostanie ze mną”.

Wszyscy chcą kupić te sanie, lecz teraz, bardziej niż kiedykolwiek, w prawie jest ten, kto rzecz trzyma w garści. Także Le Roy dogania swoją kolumnę w Jewiu. Kiedy jednak dociera tam Griois, uświadamia sobie, że stracił coś rzeczywiście cennego. Swój pamiętnik,

„w którym pisałem skrupulatnie, odkąd opuściłem Neapol. Oddałbym całe złoto, jakie jeszcze miałem w pasie, żeby tylko dostać z powrotem swoje notatki”.

Artylerzysta, który prowadził jego konia – „nowicjusz” z Wilna – pozwolił, by ktoś po drodze odciął jego wodze. Utrata ostatniego konia – cała kampania kosztowała go nie mniej niż dwadzieścia siedem koni – i pozostałości rzeczy osobistych, „koszuli, odrobiny czekolady, mojej teki, kilku listów” – jest niczym w porównaniu z utratą pamiętnika. Pułkownik przez kilka dni będzie wściekły – czego będzie potem żałował – na nieszczęsnego artylerzystę, który przeprasza go ze łzami w oczach:

„Mógłbym go nawet uderzyć. Za każdym razem, gdy znalazł się w zasięgu mojego wzroku, znów się zaczynało. To, co sam, choć podróżując saniami i dobrze okryty, wycierpiałem podczas tej drogi, winno było uczynić mnie bardziej wyrozumiałym, a przynajmniej bardziej sprawiedliwym”.

O piątej po południu również Castellane, idący „piechotą, wycieńczony gorączką, spowodowaną odmrożoną ręką, i umierający z głodu”, dociera do Jewia, spotyka po drodze Chabota, innego adiutanta Narbonne’a. Ten powiada mu, że jakiś czas przed świtem widział jego szefa na drodze, i że „generał Curial także nas zapewniał, iż widział go na tyłach, idącego piechotą”. Obawiają się najgorszego. O jedenastej wieczorem stajenny, „z odmarzniętym nosem i stopami”, pojawia się razem z saniami – lecz Narbonne’a wciąż nie ma. Zniknął też bez śladu służący Ayhertsa i sanie Castellane’a. Dołączywszy do kwatery głównej, już nie cesarskiej, po kolacji składającej się jedynie z „kawałka czarnego chleba i porcji mięsa – nawet bez wody”, Castellane spędza kolejną straszną noc, „trzymając rękę w powietrzu i dzieląc wiązkę siana z Chabotem i dwoma innymi kompanami”. Lecz w przeciwieństwie do Griois, może się pocieszać, że opuszczając swe sanie pod Ponarami, włożył swój pamiętnik do kieszeni „razem z portrecikami moich rodziców”. Następnego dnia, w piątek, Castellane pozostaje w Jewiu aż do dziesiątej rano, ciągle

„mając nadzieję na ujrzenie mego generała. Przez cały ten czas przez miasto przelewał się tłum maruderów. Stara Gwardia, zredukowana do tysiąca czterystu ludzi w momencie wyjazdu cesarza, teraz liczyła już sobie nie więcej niż ośmiuset żołnierzy pod bronią”.

Murat, jak się wydaje, otrząsnął się z paniki i ma zamiar stawiać opór pod Kownem, a przynajmniej ewakuować je w sposób uporządkowany. O piątej rano 11 grudnia Berthier wysyła więc do Neya oficera sztabu, prosząc go, żeby „robił krótkie dzienne marsze, co umożliwi nam usadowić się mocno w Kownie”. Krótkie marsze! I to wtedy, gdy na Neya nacierają Kozacy z czternastoma działami, a on nie ma ani jednego, którym mógłby odpowiedzieć! Właśnie w chwili, kiedy Murat opuszcza Jewie, kierując się na Kowno, pojawia się dywizja Loisona, teraz już w sile tylko sześciuset ludzi. Niektórzy z nich należą do 113. Pułku Liniowego, a wśród tych z kolei znajdują się florentyńczycy, których mundury wpadły w oko Castellane’owi podczas jego pobytu „w tym mieście, jako piękne i dobrej jakości”. Teraz ten włoski pułk liczy zaledwie stu dwudziestu ludzi, a kiedy Castellane pyta jednego z sierżantów, w jaki sposób tak wspaniała jednostka tak szybko się rozpłynęła, ten odpowiada:

„Umieramy z głodu i zimna. Wróg potrafi wystrzelić parę kul, a my nie mamy czym odpowiedzieć”.

Więc rozpłynęli się, tak jak reszta armii. Wsiadając do sań Narbonne’a razem z kucharzem – „jedynym wśród nas, który w ogóle nie miał odmrożeń” – Castellane i Chabot ruszają do Kowna: „Przez cały dzień rósł nasz niepokój o pana de Narbonne’a”. Castellane, choć potwornie go boli zgangrenowana ręka, pociesza się, myśląc: „Widzieliśmy naprawdę przerażający spektakl. Nikt nigdy nie ujrzy już czegoś podobnego”.

Wszyscy zmierzają teraz do Żyżmorów. Opuszczając swój nędzny biwak o czwartej rano, artylerzyści porucznika Jacquemota, w drodze przez Jewie, widzą naokoło płonące wioski, a przy drodze nieużywane działa i wozy z amunicją, które należały do ich kolegów z 18. kompanii 4. Pułku Artylerii, porzucone z powodu braku koni pociągowych. Tego ranka, podróżując swymi saniami, wydaje mu się, że widzi więcej trupów niż dzień wcześniej. Na zboczu porucznik zmuszony jest wysiąść z sań i – jak Napoleon pod Liadami – „pomimo zimna odczuwanego przez te części ciała, które wchodziły w kontakt z ziemią” zjechać w dół na tyłku. Fizylierzy-Grenadierzy (których zdążył dogonić Bourgogne) robią to samo:

„Generał Roguet, jacyś oficerowie i kilku saperów, którzy maszerowali z przodu – wszyscy się poprzewracali. Niektórzy się podnieśli i ci, którzy mieli na to dość sił, zjechali po zboczu na siedząco, kierując za pomocą dłoni. Inni, słabsi, zawierzyli Opatrzności – tzn. turlali się w dół jak beczki”.

W ten sposób Bourgogne, cały posiniaczony, dociera do stóp wzgórza. Cieszy się jednak, zauważając coś, co od dawna już się nie zdarzało:

„Generał nakazał postój, by upewnić się, że są wszyscy. Pamiętam, że kiedy ktoś upadł, słychać było okrzyki: ‘Stójcie! Żołnierz upadł!’. Starszy sierżant naszego batalionu wołał: ‘Stójcie tam! Przysięgam, że nikt dalej nie ruszy, póki tych dwóch, którzy zostali z tyłu, nie zostanie postawionych na nogi i zabranych’. Ocaliła ich jego stanowczość”.

W sumie wydaje się Bourgogne’owi, że

„w czasie tego marszu przejawiano o wiele większą gotowość do wzajemnej pomocy niż wcześniej. Zapewne powodowała to nadzieja na osiągnięcie kresu naszej wędrówki. Na razie jednak huk dalekiej artylerii i wycie wiatru mieszały się z jękami i okrzykami żołnierzy umierających na śniegu”.

Co się tyczy niego samego, to czuje, że jest już u granic wytrzymałości. Często zostaje w tyle. Czasem, choć ledwo się wlecze, udaje mu się nadążyć za kompanami. Czasem, gdy nie nadąża, dołącza do innych odizolowanych towarzyszy, z których większość również goni resztkami sił. Robią, co mogą, by wzajemnie sobie pomóc. Co rusz też ratuje go jego przyjaciel Grangier, który nie pozwala mu spisać testamentu i poddać się rozpaczy.

Gdzieś między Jewiem i Kownem Murat widzi bardzo opóźnioną artylerię Loisona, zdążającą w jego stronę. Pragnąc uratować jej szesnaście armat, rozkazuje jej zawrócić. Teraz więc już tylko Kozacy dysponują działami. Kiedy około piątej po południu Jacquemot słyszy zbliżający się odgłos kozackich armat, stwierdza, że

„w naszej niedoli nie mieliśmy już nawet sił, aby odczuwać strach przed śmiercią, albo czynić jakiekolwiek próby jej uniknięcia. Okrzyki hurra wcale nie przyśpieszały naszego marszu”.

Widząc wioskę na lewo od drogi, mają nadzieję spędzić tam noc. Jednak widząc, jak oddział Kozaków zmusza kawalerzystów Gwardii do jej opuszczenia, nie mają wyboru i muszą iść dalej do Zyżmorów. Docierając tam o dziesiątej wieczorem, ludzie Jacquemota, tak jak i grupa Planata, zastają miejscowość „zapchaną” i „całkowicie zniszczoną”. Służący Lariboisière’a bezlitośnie zabiera ze sobą dwóch młodych Holendrów

„z ostatniego poboru. Należeli oni do jednej z kolumn rozstawionych wzdłuż trasy, które w najmniejszym stopniu nie doświadczyły trudów tej kampanii, a teraz znikały jak dym, gdy tylko zetknęły się z naszą przerażającą kolumną. Jeden z nich, który nie miał nawet skończonych dwudziestu lat, wybuchnął płaczem i błagał, żeby pozwolono mu zostać. Na próżno. Był przynajmniej bardzo ciepło ubrany”.

Również artylerzyści Jacquemota muszą spać na dworze, na śniegu, nie mając niczego do zjedzenia prócz odrobiny sucharów skradzionych z wileńskich magazynów. Przez część nocy Planat i jego towarzysze słyszą jęki owego młodego Holendra. „Następnego ranka już nie żył”. Tak jak wielu innych – w przeciwieństwie do Muraldta, który, pomimo tego, że ma trochę wódki w swoim wozie, mądrze zdecydował się poprzestać na herbacie – spił się w trupa. „Z pewnością dwie trzecie z nich nigdy więcej nie ujrzało wschodu słońca”. W Żyżmorach, ku ogromnej uldze obu jego adiutantów, jest też i siwy Narbonne. Za Ponarami także i on „znalazł się całkiem sam, zdany wyłącznie na własne nogi, przekonany, że stracił wszystko”. Na całe szczęście powierzył swoje pieniądze, w tym także i to, co otrzymał od Napoleona w Smorgoniach za swą misję dyplomatyczną w Berlinie, generałowi z Gwardii Neapolitańskiej, który się nimi zaopiekował. Razem ze swoją małą grupką Narbonne szuka teraz schronienia w „dobrze prezentującej się kwaterze głównej Sébastianiego”. „Jest tam też ze swoim powozem” niejaki Bignon, bankier z Warszawy. Chociaż holenderski lekarz opatrzył mu rękę, Castellane nie jest w sta-nie utrzymać cugli i nie może przyjąć oferowanego mu przez Sébas-tianiego konia.

Jest ranek 12 grudnia i ci, którzy byli na przedzie, dojeżdżają do Kowna – tego „porządnie zbudowanego miasteczka ulokowanego w amfiteatrze sosen” – w miejscu, gdzie Wilia zbiega się z Niemnem – a które w dniu świętego Jana przypominało Vosslerowi miasto włoskie. Ogromne ostre kawały lodu, które Thomasowi Leglerowi wydają się wyższe od szwajcarskich górskich domków, wystają nad powierzchnię Niemna „zamarzniętego wszędzie na głębokość 6-8 stóp”. Jednak wczoraj wieczorem, prawie nie zdając sobie z tego sprawy, grupa Muraldta przekroczyła rzekę i została przyjęta w wiosce, której światła zobaczyli na polskim brzegu. Teraz, znów przeszedłszy przez rzekę, kierują się na Kowno drogą wileńską, gdzie zauważają że

„od czasu, gdy opuściliśmy je w czerwcu, miasto zostało zabezpieczone ze wszystkich stron regularnymi fortyfikacjami, z bastionami i nawietnikami, otoczone palisadą i obstawione dużą ilością artylerii”,

a wszystko to zgodnie z rozkazem Napoleona wydanym na początku czerwca. Choć „wjazd do niego jest wąski”, nie ma tu jeszcze tłoku, więc Muraldt z towarzyszami nie ma kłopotów z dostaniem się do środka i ulokowaniem się przy głównym placu „w centrum miasta i blisko Niemna”.

Tu także znajdują się ogromne ilości zapasów.

Garnizon składa się z neapolitańczyków, których głównym zadaniem jest pilnowanie tych magazynów – a w szczególności dużych składów rumu. Muraldtowi, który – zjawiwszy się przed takim magazynem – staje oko w oko z neapolitańskim bagnetem i słyszy jak krzyczą na niego w niezrozumiałym włoskim dialekcie, udaje się jednak wyminąć strażnika i zdobyć trochę sucharów prosto z pieca. Wszystko to tylko po to, aby po chwili mógł stwierdzić, że w ciemności zapłacił za suchary nie dwa franki, lecz dwa napoleony (40 franków), czyli prawie całą gotówkę, jaka mu jeszcze została.

W tym momencie – gdzieś koło północy z 11 na 12 grudnia – przybywają do miasta Murat i Eugeniusz. Choć Murat natychmiast wydaje rozkaz, by zapasy zostały rozprowadzone „bez zbędnych formalności”, rabunek trwa nadal. Niebawem rum

„właściwie płynie ulicami. Z ogromnym trudem udało się powstrzymać żołnierzy przed wypiciem wszystkiego, tak by zostało jeszcze co nieco dla straży tylnej, która pod dowództwem marszałka Neya miała dołączyć do nas nazajutrz. Wszędzie roznosił się zapach rumu, co mi dosyć przeszkadzało, więc położyłem się spać na podłodze w rogu innego pomieszczenia”.

Jest to pierwsza noc, jaką von Muraldt spędza w ciepłym miejscu odkąd opuścił Moskwę. Ma więcej szczęścia niż Fezensac. Konający ze zmęczenia, nie będąc nawet w stanie znaleźć sobie jakiejkolwiek kwatery, pułkownik jest zmuszony spać na progu domu już zajmowanego przez IV Korpus – a to dlatego, iż tłum pojawił się bardzo szybko i zaraz też rozgorzały – jak zwykle – walki o to, by samemu dostać się do środka, a innych od tego powstrzymać. Urzędnicy skarbu rozproszyli się w tym ścisku: „Niektórzy przedostają się do środka, inni są zbyt słabi, by przepchać się przez tłuszczę”. Gdy artylerzyści Jacquemota docierają do bramy miejskiej, panuje tam taki tłok, że zanim przez nią przejdą, zrobi się druga po południu. A kiedy dociera tam wreszcie Griois razem ze swoim „aniołem stróżem” Guyotem – choć opuścili swój biwak bardzo wcześnie – zapada już zmrok. W tym czasie „drogi dojazdowe do bramy blokował ogromny tłum”. Choć Griois siedzi ciepło opatulony w saniach Guyota, zęby mu tak szczękają, „że nieomal pękają mi szczęki”. Wtedy właśnie, siedząc tak i drżąc w tym ścisku, zauważa

„człowieka z trupią twarzą, siedzącego na koniu o zapadniętych bokach, z na pół spaloną furażerką na głowie, owiniętego strzępami jakiejś pościeli. Był to major Petit z artylerii, mój adiutant z czasów kampanii w Kalabrii i wieloletni towarzysz broni. Rozpoznałem go dopiero gdy mi się przedstawił, a on mnie poznał chyba tylko dzięki temu, co pozostało z mundurów: mojego i porucznika Guyota”.

Griois pamięta, jak bardzo chory był Petit, gdy opuszczali Smoleńsk, nie jest więc zbyt uszczęśliwiony jego widokiem; „porzuconego przez swoich żołnierzy, ograbionego z dobytku, doprowadzonego do zaiste bardzo żałosnego stanu”. Choć wciąż towarzyszył mu podoficer – tak samo chory jak i on – żaden z nich nie był w stanie pomóc drugiemu. Widząc Griois siedzącego – jak się mu wydawało – wygodnie w swoich saniach, Petit

„podszedł i opowiedział mi o swych nieszczęściach i o tym, jak bardzo był osamotniony. Bez wątpienia oczekiwał, że zaproponuję mu, aby się do mnie dosiadł. I rzeczywiście – powinien to być mój pierwszy impuls. Czerwienię się, wyznając, że tego nie uczyniłem; bałem się nawet, że sam o to poprosi, a jakaś resztka wstydu nie pozwoli mi odmówić. Towarzysz jednak, czy nawet przyjaciel, to tylko jedna więcej gęba do wyżywienia”.

Guyot, który wybrał się na zwiady, wraca i mówi, że łatwiej będzie skręcić w lewo, pojechać na brzeg rzeki i dostać się do Kowna po lodzie:

„Po chłodnym ‘do widzenia’ na które nie oczekiwałem odpowiedzi, zdecydowałem się na to rozwiązanie i bez żalu, a raczej z radością, opuściłem pana Petita”.

– czyn świadczący o sercu tak zatwardziałym, że Griois nigdy nie wybaczy sobie tego, że go popełnił. „Sześć tygodni cierpienia wymazało z mej duszy wszelkie ludzkie uczucia, potworny egoizm zawładnął moim sercem”. Griois widzi ulice pełne wojskowych wszystkich stopni, szukających schronienia na noc:

„Ze wszystkich stron słychać było krzyki i przekleństwa. Beczki z sucharami i rumem z obrabowywanych magazynów rozbijane były na środku ulicy, a każdy zachłannie bronił swej cennej zdobyczy. Wrzawa i zamieszanie były przeraźliwe”.

Peyrusse szuka wśród tłumu swych pogubionych kolegów. Podobnie postępuje też Griois i „pomimo hałasu wykrzykuje nazwiska swoich towarzyszy”. Na szczęście pułkownika rozpoznaje jakiś podoficer, który zabiera go do domu położonego na zewnątrz murów miejskich, gdzie sztab artylerii IV Korpusu jest dość suto goszczony przez żydowską rodzinę:

„Zachęceni naszą hojnością, dawali nam duże ilości cukru, kawy, produktów mlecznych, ziemniaków, mięsa i przede wszystkim wspaniałego białego chleba o cudownym smaku”.

Piwo jest kiepskie, ale wino dobre. Jeden duży pokój mieści wszystkich oficerów i ich gospodarzy,

„którzy, nie wchodząc nam szczególnie w drogę, wcale nie byli mniej liczni; był tam z tuzin ludzi, wśród nich garść dzieci, które – według tutejszego zwyczaju – spędzały noc na zapiecku”.

Żydowska rodzina sprzedaje im baranie kożuchy, buty (futrzane i inne), cukier, masło oraz mąkę. Ich gospodyni ma

„piękną twarz z orlim nosem, dużymi czarnymi oczami i brwiami tej samej barwy, kontrastującymi z absolutnie białą cerą”,

co przypomina Griois, temu wielbicielowi włoskiej sztuki i muzyki,

„Rebeki i Judyty szkoły włoskiej”. Co jednak ważniejsze, spędza ona całą noc na robieniu dla nich wypieków.

W południe za Gwardią wkracza do miasta I i IV Korpus, oba „reprezentowane przez orły pułkowe, oficerów i jakąś setkę żołnierzy. Cała reszta uległa rozproszeniu”.9 Ci, którym w przeciwieństwie do Bourgogne’a nie udało się wepchnąć do jakiegoś pomieszczenia, biwakują na rynku. Wielu beznadziejnie spiło się rumem, co jest „tym groźniejsze”, twierdzi Fezensac,

„że żołnierze nie zdawali sobie sprawy z jego działania. Przyzwyczajeni byli jedynie do kiepskiej wódki z tego kraju, więc wydawało im się, że mogą bezkarnie pić te same ilości rumu”.

Ludzie Dumonceau, którzy dostali się tu wcześnie, dostają zakwaterowanie w dużej gospodzie z podwórzem, lecz przepychanki, by wcisnąć się do środka, są tak intensywne, że Dumonceau, podobnie jak Fezensac, woli obozować na zewnątrz, na chodniku. W jednym rogu placu wybucha pożar i dwa domy wypalają się doszczętnie.

Ilu ludzi w ogóle zdaje sobie sprawę, że dotarli nad Niemen? Von Muraldtowi wydaje się, że niewielu, jeśli w ogóle jest ktoś taki. Nikt też nie oczekuje jakiejś rychłej poprawy swojego losu. Wielu żołnierzy z rozwiązanych jednostek, jak widzi von Muraldt, jest pochłoniętych tylko jedną myślą – by wydostać się z Rosji, tego „przeklętego kraju”. Również Fezensac widzi całe masy uciekinierów przechodzących przez miasto, nawet się nie zatrzymując:

„Przyzwyczajeni do mechanicznego marszu za tymi, którzy szli przed nimi, ryzykują uduszenie, starając się przecisnąć przez most, nie zdając sobie sprawy, jak łatwo mogliby przekroczyć Niemen po lodzie”.

„Niemen zniknął”, jak Berthier napisze Napoleonowi:

„Wszędzie był zamarznięty na głębokość 6 stóp i tak zasypany śniegiem, że pojazdy przejeżdżały po nim jak przez równinę. Utrzyma nawet najcięższe działa. Jedynie mapa pokazuje, że kiedyś istniała tutaj rzeka”.

Jeśli zaś chodzi o ufortyfikowany przyczółek mostowy, w którym pokładali nadzieje sztabowi optymiści, to Berthier wyjaśnia, dlaczego jedno spojrzenie na tę chaotyczną scenę uświadamia królowi Neapolu, że kwestia zatrzymania się w Kownie praktycznie nie istnieje: „To tylko duża bezużyteczna reduta z odsłoniętym gardłem” (od strony rzeki).

Dłuższa trasa Lejeune’a, prowadząca wzdłuż wijących się brzegów Wilii, zabrała oczywiście więcej czasu niż ta bezpośrednia. Kiedy do-ciera do Kowna,

„śnieg pada gęsto. Widoczność nie przekraczała dziesięciu kroków. Część Kowna stała w płomieniach. Ostrożnie przekraczając most w moich saniach, nie mogłem powstrzymać łez na myśl o tym, co widziałem w tym samym miejscu 24 czerwca i porównując to z tym, co się teraz działo”.

Berthier zdążył już poinformować Neya: „II i IV Korpus liczą najwyżej sześćdziesięciu ludzi każdy, a Legia Nadwiślańska jest jedynie słabowitym oddziałem (według Brandta także liczącym zaledwie około sześćdziesięciu żołnierzy). Teraz nadchodzi odpowiedź Neya. Pisze on, że okazało się niemożliwym – mając do dyspozycji tylko dywizję Loisona, a i to zredukowaną do pięciuset młodzików – powstrzymać Kozaków w Jewiu, a kiedy dotrze do Kowna, to – jak się obawia – z wrogiem depczącym mu po piętach. Będzie mu więc potrzebny cały garnizon Kowna, żeby ubezpieczyć ewakuację miasta. W południe Berthier odpisuje, że marszałek może go sobie wziąć i że Murat wysyła mu także sześć dział Loisona. Z tymi siłami musi spróbować powstrzymać Kozaków w wąwozie koło Rumczyszek, przynajmniej do jutra rana:

„Mamy tu pewnego rodzaju przyczółek mostowy, czy też obóz warowny, uzbrojony w dwanaście dział – miejsce gdzie możemy stawiać opór dopóki nieprzyjacielska piechota nie pojawi się w znacznej sile. Tu dywizja Loisona znajdzie wszystko, czego jej brakuje. W ten sposób stworzycie dość pokaźny oddział piechoty. Król wydał rozkaz, by spieszona kawaleria, cała Gwardia Cesarska, zarówno piechota jak i jazda, oraz I i IV Korpus po-brały racje żywności na osiem dni i przeniosły się na lewy brzeg jeszcze dziś wieczorem. Dwanaście dział, które tu mieliśmy, także zostało umieszczonych na wysoczyźnie na lewym brzegu. Król uważa, że na tej pozycji możemy dać Kozakom nauczkę”.

Wszystko to dobrze wygląda na papierze, lecz raz jeszcze ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Przecież Murat i tak już podjął decyzję, żeby się wycofać – „widziałeś na własne oczy, że prawie nic nie zostało z Gwardii Cesarskiej”. Drugi oficer zostaje wysłany do Macdonalda z nowymi rozkazami. Nie ma on wycofywać się na Kowno, lecz na położoną dwadzieścia lig dalej w dół Niemna Tylżę.

Przez cały dzień niestrudzony Daru i jego towarzysze zajęci są pisaniem ostatnich rozkazów na rosyjskiej ziemi – bo tym musi się znów stać Litwa. Ci ludzie przynajmniej, jak zaświadczy Berthier, nic nie stracili ze swojej energii. Po raz kolejny wszystko, co może być przydatne, a czego nie da się zabrać, musi zostać zniszczone. Eblé musi wysadzić arsenał. Główny oficer medyczny ma ewakuować szpital. Gdy zapada zmrok cały skarb, jaki przebył wzgórze pod Ponarami, plus to wszystko co czekało w Kownie, zostaje załadowane na nowe wozy „z końmi artyleryjskimi w zaprzęgach” i przebija się „ze strasznymi trudnościami” przez tłum w stronę przyczółka mostowego. Tam zator jest ogromny („z powodu dużej liczby sanek i sań, jakie zarówno oficerowie, jak i żołnierze pozabierali z wiosek”). Ale i tak wielu ucieka przez rzekę powyżej albo poniżej miasta. „Na moście przewrócił się jeden z wozów ze skarbem. Postawiono przy nim strażnika”.

Kwatera główna Murata już się przeniosła na wysoki brzeg po drugiej stronie, razem z dwunastoma działami, które miały panować nad zamarzniętą rzeką. Podobnie jego Królewska Gwardia Neapolitańska, która – co jest dość zaskakujące – według Berthiera wciąż liczy jakichś siedmiuset do tysiąca żołnierzy. Na siódmą wieczorem zostaje zwołane spotkanie marszałków, a Bessières informuje swoich kolegów, że Gwardia Cesarska wciąż liczy sobie pięćset szabel.

Za mostem droga się rozwidla – w prawo na Tylżę, w lewo na Gąbin. Murat zamierza pomaszerować w stronę tego drugiego miasta, najbliższego w Prusach, i to już o poranku, pozostawiając Kowno Neyowi, do którego „ma całkowite zaufanie”.

Nadchodzi ranek. Ney, który porządnie się wyspał na swojej kwaterze w centrum miasta, nalega, żeby sztab IV Korpusu pomógł mu go bronić:

„Umocnienia ziemne, pośpiesznie [sic] wzniesione przed Bramą Wileńską, wydawały mu się wystarczające, by powstrzymywać wroga przez cały dzień. Przed południem straż tylna ponownie weszła do miasta. Dwa działa, obsługiwane przez parę plutonów piechoty, zostały postawione na tym wale obronnym i teraz mały oddziałek szykował się do odparcia ataku, który był właśnie przygotowywany”.

Choć jego towarzysze zbudzili się jak zwykle wcześnie i są gotowi do wyjazdu, Griois musi zaczekać u żydowskiego szewca, któremu zapłacił z góry za parę futrzanych butów. On i Guyot nie mogą wyjechać, dopóki ich nie dostanie, choć „odgłosy ludzi i koni, a także niedalekich wystrzałów, zwiastowały kolejne hurra”. Kozacy, pojawiając się przed bramami miasta, zmuszają strażników („jest ich tak niewielu, w dodatku porażonych zimnem”) do wycofania się do środka. Kozaków także jest niewielu i nie mają odwagi wedrzeć się do miasta siłą, ale

„galopują po ulicach przedmieścia, strzelając z pistoletów i goniąc z krzykiem za każdym Francuzem, którego zobaczą”.

Futrzane buty szewca, „czy z powodu nieudolności, czy też zrobione tak celowo”, okazują się zbyt małe i za wąskie, a ten Żyd, „mówiąc okropnym niemieckim”, chce teraz przedyskutować, w jaki sposób można by je udoskonalić,

„z pewnością z zamiarem przetrzymania mnie tam aż do chwili nadejścia Kozaków. Pozbyłem się go dopiero pchnąwszy go nogą w pierś. Zostawiłem mu i buty, i srebro, jakie otrzymał”.

Już na dźwięk pierwszych strzałów Guyot zaprzągł ich sanie:

„Pośpiesznie załadowaliśmy na nie żywność, którą zdążyliśmy kupić. Lecz nasi gospodarze, którzy chcieli skorzystać z niebezpieczeństwa, na jakie narażało nas najmniejsze nawet opóźnienie, rozładowywali teraz nasze sanie w takim samym tempie, w jakim my je załadowywaliśmy. Ojciec, matka i dzieci rzucili się na nasze zapasy, nie podejmując żadnych środków ostrożności poza unikaniem naszych kopniaków. Wciąż się śmieję, przypominając sobie naszą złość i przekleństwa, gdy widzieliśmy, jak nasze głowy cukru, szynki a nawet chleb są nam zabierane sprzed samego nosa”.

Teraz ulicą zbliża się paru Kozaków, a obaj oficerowie artylerii odjeżdżają swymi saniami do miasta, gdzie wszystko, co pozostało z Gwardii Cesarskiej, zebrało się o świcie na rynku. Generał Roguet miał straszne problemy z wyciągnięciem swoich żołnierzy z domów. Przez ponad godzinę towarzysz Bourgogne’a z Piemontu, nazwiskiem Faloppa,

„nie robił nic, tylko chodził na czworakach, rycząc jak niedźwiedź. Uświadomiłem sobie, iż zdawało mu się, że jest we własnym kraju, w górach, i bawi się z przyjaciółmi z dzieciństwa. Krótko mówiąc – biedny Faloppa oszalał”.

Właśnie kiedy powierza pieniądze swego umierającego przyjaciela dwóm kobietom, które się nad nim zlitowały, Bourgogne słyszy

„narastający hałas na ulicach. Nastał już dzień, ale pomimo to niewiele widzieliśmy, bo szklane kwadraty szyb były oblodzone, a niebo pokryte gęstymi chmurami, zapowiadało obfite opady śniegu. Przygotowywaliśmy się do wyjścia, kiedy nagle, i to bardzo blisko nas, usłyszeliśmy odgłosy armat od strony Wilna, zmieszane z salwami karabinów, krzykami i przekleństwami. Wydawało mi się, że rozpoznaję głos generała Rogueta. I rzeczywiście, to on przeklinał i walił, gdzie popadło, czy byli to oficerowie, podoficerowie czy zwykli szeregowcy, aby tylko zmusić ich do pośpiechu. Generał sam wchodził do domów, choć nakazywał także ich przeszukiwanie oficerom, żeby się upewnić, iż w środku nie został ani jeden żołnierz. Dobrze zrobił, a była to chyba pierwsza w ogóle dobra rzecz, jaką zrobił dla prostych żołnierzy”.

„Nie widzisz, że to ten brutal, generał Roguet, bije wszystkich swoim kijem” – mówi inny z towarzyszy Bourgogne’a – ten który ma zamiar zostać i czekać na wyrok losu, tak jak zrobiło to tylu innych. Szykuje swój bagnet: „Tylko pozwólcie mu tu wejść, czekam na niego!”. Jednak starszy adiutant Roustan wszystkich ich wyrzuca. Ustawiwszy się w szeregu, Fizylierzy-Grenadierzy maszerują powoli przez tłum, lecz muszą długo czekać przy moście nad Niemnem:

„Pułkownik Bodelin, który dowodził naszym pułkiem, rozkazał oficerom, żeby powstrzymali każdego, kto próbowałby sam przekroczyć rzekę. Było nas około sześćdziesięciu, pozostałości po dwóch tysiącach, a wszyscy zgromadzili się wokół pułkownika. Popatrzył on smutno na resztki swego wspaniałego pułku, zapewne widząc gdzieś w swojej głowie ten straszny kontrast. Wygłosił przemówienie, żeby dodać nam otuchy. Obawiam się, że niewielu słuchało”.

W gęstej porannej mgle Brygada Lansjerów zamyka pochód. Jedynie jakichś sześciuset żołnierzy piechoty i sześciuset do ośmuset z artylerii Gwardii Cesarskiej, tej elity wśród elity – która w sile 50 tysięcy ludzi w dniu świętego Jana „ze swoimi orkiestrami wygrywającymi fanfary na czele” przekraczała mosty pontonowe Eblégo – przechodzi teraz z trudem przez wąski most na Niemnie „stojący na bardzo wysokich palach, które przypominają szczudła”. W tym ścisku ktoś kradnie Załuskiemu walizkę zawierającą jego wspaniały nowy mundur

„dzięki któremu w Wilnie zdawałem się być jakąś znamienitą osobistością. Najsmutniejsze było to, że nie mogłem przypisać tej kradzieży Kozakom, którzy starali się nas unikać”. Także Dumonceau zauważa, jak wiele powozów i różnych oddziałów przekracza rzekę po lodzie.

W sumie kolumna Gwardii liczy sobie jakieś dwa i pół tysiąca ludzi pod bronią. Castellane, który też w niej jest, liczy nieco inaczej. Widzi on, że przez most przechodzi jakieś dwa tysiące z dziesięciu tysięcy żołnierzy Starej Gwardii, którzy opuścili Moskwę, oraz jedynie trzystu z ośmiotysięcznej Młodej Gwardii. Za nimi idą nędzne resztki I, II, III i IX Korpusu. „Nie mieli ze sobą nawet jednego bagnetu”, pisze Daru z wybaczalną licentia poetica, mając na myśli jedynie kilku oficerów. IV Korpus liczy sobie trzydziestu ludzi. 20. (Bawarska) Dywizja Wredego (VI Korpus) tylko pięćdziesięciu. Korpusy Oudinota i Victora, jak uważa Castellane, wciąż znajdują się w dość dobrym stanie. „Z tych, którzy tu dotarli”, zauważa Bourgogne,

„mniej niż połowa widziała Moskwę. Były tu garnizony ze Smoleńska, Orszy, Wilna, a także pozostałości armii Victora i Oudinota”.

Są tacy, którzy prawie docierają do mostu, ale tylko po to, żeby paść przy nim trupem. Jednym z nich jest pułkownik Widman z włoskiej Guardia d’Onore, który, jak pisze Labaume,

„do tej pory znosił wszelkie trudy. Nie będąc w stanie iść dalej, upadł w chwili, kiedy opuszczał Kowno i udawał się w stronę mostu. Wyzionął więc ducha pozbawiony satysfakcji umierania poza Rosją”.

Griois jest przerażony panującym na ulicach chaosem i zniszczeniami:

„Straż tylna wciąż tam była, a Kozaków już nie należało się obawiać. Cóż za straszny widok przedstawiało nieszczęśliwe miasto! Wszystkie domy, właśnie opuszczone przez żołnierzy, zdawały się obrabowane. Porozbijane beczki, połamane lub na wpół spalone meble zapełniały ulice. Duża ilość trupów ścielących się na rynku czyniła ten obraz jeszcze bardziej przerażającym. Były to niemal wyłącznie ciała żołnierzy z Pułku Grenadierów Gwardii, którzy, przybywszy do miasta jako pierwsi, dobrali się do składów rumu i wódki, żeby wynagrodzić sobie długi post. Oszołomieni pijaństwem i złapani przez mróz na biwakach, jakie rozbili na placu – już się nie pobudzili. Wyglądało to jak pole bitwy, a może raczej postój, gdzie wymęczeni żołnierze leżeli jeden obok drugiego w ciasnych szeregach”.

Bourgogne słyszy, że w nocy straciło życie tysiąc pięciuset ludzi. Kierując się ku „bramie wychodzącej na Niemen”, Griois i Guyot przepychają się przez tłum. „Łatwo mogłem ominąć tę niebezpieczną przeprawę, przejeżdżając przez rzekę po lodzie”, choć to także było bardzo niebezpieczne. Oficerem, któremu prawie nie udaje się dotrzeć do polskiego brzegu jest adiutant Dessaixa, kapitan Girod de l’Ain. Jego sa-nie utknęły między dwoma wielkimi kawałami lodu. Kiedy już stracił wszelką nadzieję, pojawia się ktoś z pomocą. Poza tym większość po-stępuje tak jak Griois:

„Cierpienia i nieszczęścia tak stępiły mój intelekt i osłabiły wolę, że, jak wszyscy, mechanicznie posuwałem się ścieżką wytyczoną przez kroczących przede mną”.

Le Roy także tu jest, razem ze swoim „serdecznym przyjacielem” porucznikiem Jacquetem:

„Już o drugiej rano 13 grudnia usłyszałem wezwanie na apel

85. Pułku. Obudziłem panów: ‘Chodź, mój drogi Jacquet, po raz ostatni na rosyjskiej ziemi chodźmy i zobaczmy, czego tam od nas chcą’”.

Kiedy wreszcie udaje im się przekroczyć rzekę, jest już piąta.

W tym czasie za miastem Séruzier i jego artylerzyści konni pomagają Neyowi odpędzać ogromne chmary Kozaków – później będzie wspominał, zapewne przesadzając, że było ich około piętnastu tysięcy. Gra-bowskiemu ich wygląd wydaje się

„bardzo zabawny. Byli tak obciążeni zdobyczami, że ich konie ledwo chodziły. Zauważyliśmy, że wielu z nich pod swoimi pelerynami miało na sobie bogato wyszywane płaszcze francuskich generałów. Kieszenie mieli wypchane pierścieniami i zegarkami, a worki pełne srebra i złota przytroczyli sobie do siodeł”.

Widząc, że są zajęci okradaniem (lub, jak powiadano, „kozakowaniem”) maruderów, ludzie Séruziera łapią „trzysta dobrych koni, które szybko rozprowadziłem między tych spieszonych kawalerzystów”. Razem z pułkownikiem Pelleportem z 18. Pułku Liniowego Fezensac spędził całą noc, próbując, najczęściej daremnie, powstrzymać tych niewielu żołnierzy, jacy im jeszcze pozostali, od picia zbyt wielkich ilości alkoholu. Teraz obaj pułkownicy są na swoich stanowiskach na umocnieniach miasta:

„Pierwszy rosyjski wystrzał armatni zrzucił z lawety jedno z naszych dział. Piechurzy wzięli nogi za pas, a artylerzyści właśnie mieli ochotę zrobić to samo. Jeszcze chwila i Kozacy zdołaliby wedrzeć się do miasta. Właśnie wtedy jednak na wale pojawił się Marszałek. Jego brak był naszą katastrofą; jego obecność przywracała spokój i porządek. Sam wziął do ręki karabin. Żołnierze wrócili na stanowiska”.

„Ledwie straż tylna weszła do Kowna” – Ney z oburzeniem powiadomi Berthiera dwa dni później – „a już jakiś oficer artylerii kazał zagwoździć swoje działa, odbierając nam w ten sposób wszelką możliwość utrzymania wroga w pewnej odległości od miasta”

– czyn świadczący o „głupocie i nieudolności”, a potwierdzony przez bezpośrednio podlegającego Neyowi generała Gérarda w jego własnym raporcie:

„Około południa kawaleria nieprzyjaciela zbliżyła się z działami i zaczęła ostrzeliwać umocnienia na prawo i lewo od Bramy Wileńskiej. Były one uzbrojone w cztery działa, które – po wysłaniu w odpowiedzi przeciwnikowi kilku wystrzałów – zostały zagwożdżone z powodu głupoty dowodzącego nimi oficera”.

Straż tylna, ciągnie dalej Gérard,

„składała się z trzystu ludzi z 29. Pułku Liniowego [dywizja Loisona] i osiemdziesięciu ludzi z batalionu z Lippe. Nie udało mi się zebrać nawet dwóch ludzi z innych jednostek dywizji. Gdy tylko między szeregi piechoty z Lippe wpadło kilka kul, ta rozpierzchła się, rzuciła broń i uciekła. Ani M. le Maréchal, ani ja sam nie byliśmy w stanie zatrzymać nawet jednego”

– „za wyjątkiem pewnego sierżanta,” sumiennie poprawia go Ney,

„którego nazwiska, jak z przykrością stwierdzam, nie pamiętam”.

„Nastąpiła chwila grozy”, kontynuuje Gérard: „Wszyscy nas porzucali i my sami byliśmy zmuszeni strzelać z karabinów, żeby powstrzymać Kozaków, którzy podchodzili coraz bliżej i bliżej”. Na wysokim brzegu za rzeką, jak powiedział Neyowi ten „nieudolny” dowódca, powinno się znajdować dwanaście dział, które Murat ustawił tam zeszłej nocy – a przynajmniej osiem z nich, bo Murat, wycofujący się już drogą na Gąbin, zabrał cztery z nich ze sobą. Jednak już pojawiło się tam

„kilkuset” Kozaków, „za pomocą tego manewru prawie nas otaczając”. Działa te mają pod obstrzałem drogę na Gąbin, miasto, przyczółek mostowy i sam most, na który już zresztą strzelają kartaczami. Ney posyła więc generała Marchanda z żałosnymi resztkami III Korpusu i wszystkimi innymi, których udaje mu się dorwać, do ich obrony:

„Chociaż straciliśmy tam trochę ludzi i udało nam się dotrzeć tylko do kilku stodół na skraju wyżyny, akcja ta została przeprowadzona prawidłowo. W tym samym czasie wróg ostrzeliwał przyczółek mostowy po prawej stronie Wilii. Groziło też, że weźmie szturmem te umocnienia przy Bramie Wileńskiej, których działa, jak już mówiłem, były dla mnie bezużyteczne na skutek niewiarygodnego błędu oficera artylerii. Moje położenie stało się wtedy bardzo niepokojące i tylko dzięki ogromnemu wysiłkowi udało mi się rozmieścić niektóre działa 34. Dywizji i zmusić jakieś oddziały 29. Pułku do ich osłaniania. Dzięki tym pozorom oporu udało się powstrzymać wroga i, podwajając swą aktywność oraz błagając każdego, by wykazał się zapałem, żołnierza po żołnierzu, przetrwałem aż do zmroku nie dopuszczając, żeby miasto zostało wzięte szturmem. [Niebezpieczeństwo] to groziło nam przez trzy godziny. O dziewiątej wieczorem rozpocząłem odwrót”.

O tej porze, jak dodaje Gérard, zostało mu już tylko stu pięćdziesięciu ludzi z dywizji Loisona (Ney twierdzi, że dwustu). Oba mosty, i ten na Niemnie, i ten na Wilii, zostały podpalone z obu stron. Wszystkie ma-gazyny i arsenały Kowna zostały wysadzone.

Tego wieczoru, 13 grudnia, godne pożałowania szczątki III Korpusu przechodzą przez Kowno pomiędzy pijanymi i zapitymi na śmierć, konającymi i martwymi. „Przy świetle obozowych ognisk wciąż płonących na ulicach” towarzysze Fezensaca

„widzą jakichś żołnierzy, którzy patrzą na nas obojętnym wzrokiem. Nie odpowiadali nic, gdy mówiliśmy im, że wpadną w ręce wroga. Opuszczali tylko głowy i tłoczyli się bliżej ognia. Mieszkańcy miasta, ustawieni, by popatrzeć jak przechodzimy, żegnali nas zuchwałymi spojrzeniami. Jeden z nich już zdążył uzbroić się w karabin. Wydarłem mu go. Kilku żołnierzy, którzy dowlekli się aż nad Niemen, padło martwych na moście. Przyszła nasza kolej – przeszliśmy przez rzekę, odwracając wzrok w stronę tego strasznego kraju, który opuszczaliśmy. Pogratulowaliśmy sobie, że mieliśmy tyle szczęścia, by się z niego wydostać, a przede wszystkim by być ostatnimi, którzy to robią”.

Okazuje się, że los szykuje coś o wiele bardziej okrutnego dla nieustraszonego Séruziera, który był w awangardzie armii całą drogę do Moskwy, a potem w straży tylnej przez całą długą drogę powrotną. Gdy pułkownik dociera do przyczółka, znajduje tam „ponad 15 tysięcy Kozaków, którzy nas zaatakowali”. Widząc, że nie ma szans przeciwko takiej ich liczbie, i

„chcąc uzyskać, jeśli tylko możliwe, honorową kapitulację, ustawiłem moją piechotę w małym lasku i przygotowałem się do szarży kawalerią”.

Ma nadzieję, że Kozacy, widząc jego zdecydowane i śmiałe nastawienie, ograbią tylko jego pojazdy, a ludziom pozwolą przemknąć się przez Niemen:

„Kiedy właśnie wydawałem rozkaz, aby dać sygnał do ataku, zobaczyłem rosyjskiego jeźdźca podjeżdżającego na rozmowę. Zaproponował, żebym złożył broń i pozwolił się wziąć do niewoli razem z moją piechotą i szwadronami”.

Séruzier zgadza się pod warunkiem, że jego ludzie i ich rzeczy zostaną zabrane do rosyjskiej kwatery głównej. Rosyjski wysłannik wraca do swojego dowódcy po rozkazy, a Séruzier cofa się do lasku,

„oczekując, że znajdę tam moich piechurów. Ale nie było żadnego. Kiedy starałem się jak mogłem o honorową kapitulację, ci godni pogardy żołnierze, przerażeni chmarami Kozaków, jakie widzieli wszędzie na równinie, rozproszyli się i starali się dotrzeć do mostu, aby uciec. Można sobie wyobrazić moją złość! Opuszczam las i galopuję z powrotem do mojej kawalerii, tylko po to, by zobaczyć, ... że nikt nie został! Kawalerzyści zrobili to samo, co piechota. Zostałem bez żołnierzy. Tylko jeden człowiek nadal był przy mnie. Zasługuje on na to, by go wspomnieć: na nazwisko miał Klein i pochodził z Alzacji”.

Kozacy i tak doganiają zbiegów i odzierają ich ze wszystkiego. Séruzier i Klein, bohatersko broniący się w lasku do końca, także zostają zaatakowani kozackimi lancami,

„które odparowuję, jak mogę, moją szablą. Wtedy ich dowódca rozkazał im strzelać do mnie. Sześciu Kozaków wystrzeliło z odległości piętnastu kroków, trafiło mnie czterech. Mój koń padł martwy, a moja prawa noga utknęła pod nim. Potem ci bandyci rzucili się na mnie, dostałem dwadzieścia siedem ciosów lancą, odarli mnie z ubrania, zabrali odznaczenia, broń, pieniądze – ogołocili kompletnie”.

Jedynie okropny mróz, który zmroził krew, ocalił go od wykrwawienia się na śmierć:

„Choć zostałem bardzo paskudnie zraniony, dowódca kozacki, widząc, że wstałem i sądząc po bogactwach, jakie ze mnie zdarto, że byłem ważnym oficerem w armii francuskiej, okazał się na tyle barbarzyński, że kazał mi maszerować nago dziewięć mil, przy temperaturze –27 do –28 stopni, do kwatery głównej hetmana Płatowa. Było około czwartej po południu”.

Dołącza do niego wielu jego ludzi, tak samo gołych jak on, a Séruzier gorzko wypomina im ich tchórzostwo. Płatow go ogląda, chce wiedzieć kim jest i co zostało mu zabrane: „Wszystko. Srebro. Biżuteria. Rzeczy osobiste. Sześć koni – dwa z Limousin, dwa Normandy i dwa rasy hanowerskiej”.

Lecz Płatow, który – odkąd jego syn zginął pod Moskwą, nawet oferował rękę swojej jedynej córki temu Kozakowi, który zabije lub pojmie Napoleona, i którego nienawiść do Francuzów nie zna granic – ignoruje kodeks łaskawego postępowania, zazwyczaj stosowany pomiędzy wyższymi oficerami. Zabierając konie Séruziera dla siebie, nie oddaje mu niczego:

„Znalazłem się przed ogromnym ogniskiem i ciepło rozmroziło moje rany. Krew znów zaczęła płynąć ze wszystkich części mojego ciała”.

Wtedy Séruzier zemdlał.

Ségura nie ma na miejscu, lecz w swej poruszającej, choć często dalekiej od dokładności, epickiej opowieści napisze później, że Ney

„przeszedł przez Kowno i przekroczył Niemen wciąż walcząc, wycofując się, lecz nie uciekając, maszerując z tyłu za wszystkimi i podtrzymując honor naszych wojsk do ostatka”.

Większość ocalonych uciekinierów, którzy przekroczyli ponownie Niemen, kieruje się na drogę w lewo, idąc w ślad za Gwardią w stronę Wiłkowyszek. Tutaj, tuż przed nimi wyrasta kolejne wzgórze, co najmniej tak samo strome, tak samo oblodzone jak to pod Ponarami, i tak samo nie do przejścia. U jego podnóża, gdzie drogi się rozchodzą, ludzie Jacquemota widzą „dorożki, powozy, furgony bagażowe, cały park artyleryjski”, który został sprowadzony z Królewca, „całkiem po-rzucone”. Nawet jeden z nowych wozów karbu miał wypadek. Hoch-berg nie może uwierzyć własnym oczom:

„Ludzie rzucali się do wozów, lecz popychani przez tych za nimi, lądowali głową w dół z nogami w powietrzu. Inni padali pod ciężarem worków, które napełnili srebrem a przechodnie traktowali ich sposób tyleż okrutny, co bezwstydny”.

Jacquemot widzi, jak jakiś niemiecki oficer zabiera dużą ilość skarbu. Dotarłszy na szczyt wzgórza, Bourgogne uświadamia sobie, że nic nie zostało z Pułku Fizylierów-Grenadierów. Zaś co do Dumonceau, którego kuca skradziono w Kownie, podczas gdy on i jego służący Jean ucięli sobie tak bardzo potrzebną im drzemkę, to czeka go jeszcze mała, lecz dotkliwa tragedia. Czeka najpierw, aż dogoni go Jean z ich ostatnim luzakiem, a potem jedzie na swojej ulubionej pięcioletniej klaczy Liesje. Próbuje wyprzedzić oddział neapolitański, gdy nagle tylne nogi Liesje ślizgają się przy próbie przeskoczenia przez rów – i oboje do niego wpadają. Dumonceau ma jedną nogę przygniecioną przez konia i na próżno krzyczy do przechodniów o pomoc. Wyciąga go dopiero inny porucznik Czerwonych Lansjerów. Lecz dla Liesje – na której grzbiecie jeździł z taką radością i zaciekawieniem niedaleko stąd w wigilię Świętego Jana – nadszedł koniec:

„Ciągnąłem ją za uzdę, potrząsając niecierpliwie, by zmusić ją do wysiłku. Robiła wszystko, co mogła, by mnie zadowolić, aż w końcu udało jej się wygramolić z rowu; ale to było wszystko, co udało mi się z niej wydobyć. Stało się jasne, że ma złamany kręgosłup. Jej stan był beznadziejny. Biedne stworzenie zdawało się cierpieć straszliwie i jęczało żałośnie. Kiedy zobaczyła, że zdecydowałem się iść bez niej, kilkakrotnie podnosiła łeb i wodziła za mną smutnym wzrokiem. Jej oczy, zaczerwienione od łez, wyrażały jej niepokój, jej żal i jakby błagały mnie, bym jej nie opuszczał. Byłem głęboko poruszony. Uciekłem, jakby ścigany wyrzutami sumienia, niosąc moją walizę pod ręką. Klacz była najlepszym koniem, jakiego miałem w życiu”.

Jest to jedyne miejsce, w którym ten belgijski kapitan, z pomocą swego przejrzystego, lecz mechanicznego, pisma, wyraża jakikolwiek żal.

Ponieważ tak wielu żołnierzy skręca za mostem w lewo, również Griois z Guyotem, nie wiedząc dokąd ona prowadzi, wybierają drogę Wyłkowyszki-Gąbin. Docierając na szczyt wzgórza, słyszą za sobą

„salwy armatnie i strzelaninę”, dochodzące z drugiego brzegu rzeki:

„To była nasza straż tylna dowodzona przez dzielnego marszałka Neya, broniącego Kowna przed wejściem wroga. Pomimo nierównej walki utrzymał się tam do samego wieczora. Były to ostatnie wystrzały armatnie, jakie usłyszałem”.

Lecz dla Neya, który ma „nadzieję na wycofanie się w stronę Gąbina przez Skrawdzie pod osłoną nocy, która ukrywała mizerność moich sił”, to nowe oblodzone zbocze okazuje się nie do pokonania. Ledwie jego ludzie zaczęli na nie wchodzić, a już zaczęły posypały się na nich

„kule nieprzyjaciela rozciągniętego w poprzek drogi”. „Ten ostatni atak”, jak uświadamia sobie Fezensac,

„był najbardziej nieprzewidzianym ze wszystkich i tym, który najżywiej podziałał na wyobraźnię żołnierzy. Marchandowi i Ledru udało się utworzyć swojego rodzaju batalion, poprzez wcielenie wszystkich obecnych tam oderwańców do III Korpusu. Na próżno próbowaliśmy się przebić. Ponieważ karabiny żołnierzy nie strzelały na taką odległość, bali się przeć naprzód. Uparcie odmawiali otwarcia przejścia szturmem. Wydałem tyralierom rozkaz natarcia. Dwie trzecie karabinów nie wypaliło”. Zarówno natarcie, jak i odwrót były niemożliwe, bo oznaczałoby to wystawienie się „na szarżę. Nasz koniec byłby pewny”.

Głusi na jego apel, by zostali i w razie konieczności zginęli wraz z nim, niektórzy z oficerów Fezensaca

„po prostu uścisnęli mnie, płacząc, i wrócili do Kowna. Z dwoma innymi stało się podobnie. Jeden spił się rumem i nie nadążał, a drugi, którego szczególnie lubiłem, zniknął chwilę później”.

Łamie to serce Fezensacowi. Heroizmem już nic więcej się nie wskóra. To koniec:

„Wtedy pojawił się marszałek Ney. W tej rozpaczliwej sytuacji nie okazywał żadnego niepokoju. Podjął decyzję, by iść w dół Niemna i skręcić w drogę na Tylżę, w nadziei na dotarcie do Królewca polnymi drogami,”

nawet jeśli oznaczałoby to pozbawienie Murata jakiejkolwiek straży tylnej. Ney nie ma nawet jak zawiadomić Murata, dokąd się skierował. Nie ma jednak na to rady. Pod osłoną nocy oddział Neya maszeruje wzdłuż rzeki i około sześciu mil od mostu w Kownie skręca w lewo w jakąś drogę, choć wielu nie zdaje sobie sprawy z tego, co się dzieje, i dalej brnie w dół rzeki w stronę Tylży. Wśród osób towarzyszących Neyowi znajduje się major Bonnet: „O dziesiątej wieczorem, po odzyskaniu odrobiny naszego wojskowego ducha dzięki 29. Pułkowi, który Marszałek zwerbował, nie mam pojęcia gdzie, zatrzymaliśmy się w całkiem porządnej wsi”.

O tej porze kwatera główna jest już w Skrawdziach, a ruszając dalej, Murat oczywiście zastanawia się, co się stało ze strażą tylną i wysyła oficera, żeby się dowiedział:

„Docierając do pierwszych domów, trafia on na oddział dwunastu Kozaków, którzy go aresztują, zabierają pieniądze, zegarek, krzyż, epolety i dopiero wtedy go wypuszczają, razem z saniami, którymi przyjechał. Oddali mu też jednego napoleona”.

Wstydząc się tego upokorzenia, oficer ten nie pojawi się z powrotem przez cały dzień czy nawet dłużej, by o tym opowiedzieć. A w tym czasie Murat, nie mając żadnych wiadomości, wysyła kolejnego posłańca, officier d’ordonnance nazwiskiem Atthalin, który, usłyszawszy odgłosy armat dochodzące od strony Kowna, powraca bez żadnych wieści.

W środku nocy mały oddziałek Neya, brnąc przez zaśnieżone polskie lasy, dzieli się pojedynczym „białym koniem, którego dosiadaliśmy jeden po drugim”.

15 grudnia kwatera główna dociera do Wyłkowyszek, tej wioski, gdzie 22 czerwca Napoleon „strasznym głosem” wypowiedział Rosji wojnę. Teraz Berthier pisze do niego: „Nie było nawet trzystu ludzi Starej Gwardii [na paradzie], Młodej Gwardii jeszcze mniej, w tym większość nie nadających się do służby”. A następnego dnia, z Wierzbołowa, w napisanym szyfrem post scriptum dodaje:

„Król Neapolu jest pierwszym na polu bitwy... Król Neapolu jest człowiekiem najmniej nadającym się na głównodowodzącego. Musi odejść, i to natychmiast”.

Sam autor tych słów nie posiada nic prócz tego, co ma na sobie. Zaginął nawet wóz z mapami i dokumentami kampanii. Na szczęście, dzięki przedsiębiorczości i inteligencji woźnicy, następnego dnia odnajduje się on w Gąbinie. Tam, „po raz pierwszy od opuszczenia Moskwy”, Larrey zjadł

„kompletny posiłek i spał w ciepłym pokoju i wygodnym łóżku. Lariboisière był tak chory, tak rozbity, że już nie mógł mówić. Tego wieczora poszedł spać, by już nigdy się nie obudzić”.

Niezbyt daleko stąd, po drugiej stronie Bałtyku, były marszałek Bernadotte, wybrany następca tronu Szwecji, właśnie usłyszał o klęsce Napoleona nad Berezyną. On także dodaje pośpieszne post scriptum do swego listu do cara:

„Oczekiwałem, Wasza Cesarska Mość, że, słysząc o ewakuacji waszego kraju, będę mógł pogratulować pojmania jego osoby koło Borysowa. Była to wspaniała okazja, lecz oznaczałoby to chcieć zbyt wiele na raz”.

Następnego dnia (18 grudnia), Intendant-Général Dumasowi nie udało się przekonać pruskiego gubernatora prowincji Schöna w Gąbinie (gdzie Griois odnajduje bohaterskiego Eblégo „w stanie całkowitego osłabienia i zniechęcenia... zaledwie cień samego siebie”), że za Muratem ciągnie cała armia francuska. Dumas z kilkoma przyjaciółmi właśnie

„pili wspaniałą kawę, kiedy wszedł człowiek w brązowej pelerynie. Miał długą brodę, jego twarz była usmolona i wyglądał, jakby został poparzony. Oczy miał czerwone i świecące.

– ‘Jestem tu w końcu – powiedział – Ależ generale Dumas, czy pan mnie nie poznaje?’

– ‘Właściwie nie. Kim pan jest?’

– ‘Jestem strażą tylną Wielkiej Armii. Jestem marszałek Ney’.”

Kilka godzin później, „kiedy zegar wybijał ostatni kwadrans przed północą”, chwiejny stary powóz pocztowy, „jeden z tych niewygodnych, ciężkich i nieporęcznych pojazdów osadzonych na dwóch ogromnych kołach, z dyszlami w starym stylu”, wpada galopem do Paryża. Jego dwóch pasażerów to Napoleon i Caulaincourt. Powóz przemyka jak strzała pod wciąż nie ukończonym Arc de Triomphe – „jedynie Amodru przy nas wytrwał” – tak szybko, że strażnicy nie mają czasu go zatrzymać i wtacza się na Dziedziniec Karuzeli w Tuileries. Gdy pukają do apartamentów Cesarzowej, szwajcarski odźwierny nawet ich nie rozpoznaje i w pierwszej chwili nie chce wpuścić.

„Nigdy w życiu nie odczuwałem takiej satysfakcji” – pisze Caulaincourt, który prawie nie zmrużył oka przez te ostatnie trzy tygodnie błyskawicznej podróży przez Europę. Podczas levée następnego ranka Napoleon mówi swoim zaskoczonym ministrom:

„No więc, panowie, szczęście mnie oślepiło. Pozwoliłem mu sprowadzić się na manowce. Zamiast trzymać się ustalonego planu – ruszyłem na Moskwę. Myślałem, że podpiszę tam pokój. Zostałem tam zbyt długo. Popełniłem poważny błąd, ale znajdę sposób, by go naprawić”.

I zabiera się do pracy, mobilizując nowe armie do obrony swego rozpadającego się imperium.