Letnia Kampania Piwna 2007
W połowie lipca 2007 roku wielkie obozy w całej Europie zostały zwinięte i najwspanialsza armia pod względem ekwipunku, wyćwiczenia, doświadczenia, ducha, składu oficerskiego i naczelnego dowództwa, jaką widział świat kiedykolwiek, pomaszerowała przez Niemcy, Galicję i Księstwo Warszawskie robiąc kilkadziesiąt mil na godzinę, ku swej pierwszej linii koncentracji. Armia maszerowała zgodnie ze ściśle wyznaczonym planem: po każdej godzinie marszu pięć minut wypoczynku dla wypalenia fajki. Rozkazy były tak dokładne i maszerowanie tak równomierne, że wszystkie jednostki przybywały jedna za drugą w równych trzy-lub czterogodzinnych odstępach czasu.

Miejscem koncentracji okazał się Pałac Eichenhorst Franza Heinricha von Beyme leżący w dobrach porażyńskich. Tam rozpoczął się europejski kongres, ustępujący swym ogromem i przepychem może tylko zjazdom w Erfurcie i Wiedniu. Był to prawdziwy spęd głów koronowanych. Trzech królów, kilkunastu udzielnych i tytularnych książąt, niezliczona ilość marszałków i wojska oraz jeden wredny rojalista. Zabrakło tylko władców Holandii, Portugalii i Hiszpanii. Nie dotarli też marszałek dworu i minister policji generalnej.
Po południu zaczęły się uczty, przyjęcia, fety i bale (te ostatnie trochę przypadkowe). Grano spektakle, gdzie w głównych rolach wystąpili duc de Danzig ("Ikonografia oblężeń Gdańska w 1807 i 1813 r.") i Duc d'Essling ("Napoleonica na aukcjach antykwarycznych") oraz Prince de Neuchâtel, który na moment oddał się w objęcia Morfeusza.
Około siódmej sytuacja była poważna. Król saski dowodził centrum, duc de Valmy prawym skrzydłem, vice-roi d'Italie zaś lewym. Stary Kellerman, nieustraszony, nawoływał oddziały na wieczorną biesiadę. La Rochejaquelein, osłabiony, szukał oparcia u Morfeusza. W tej właśnie chwili, kiedy ozwały się pierwsze salwy bitwy, padł, ugodzony w głowę, nasz biedny rojalista.



Centralnym punktem bitwy, kluczem pola i furtką do zwycięstwa, był wielki stół ustawiony na prawej flance przez gospodarzy, tzw. Wielka Reduta lub Reduta Starego, powiązana z szańcami Kampa. Historycy nie są w stanie obliczyć i nie uczynią już tego nigdy - ile razy owa reduta przechodziła z rąk do rąk. Co najmniej dziesięć, może dwa razy tyle. Obie strony opanowała taka furia bojowa w walce o ten szaniec, że najstarsi weterani nie pamiętali czegoś podobnego. Walczący wybijali się tu do ostatniego człowieka nie ustępując o krok, padając tysiącami, ze straszliwą, milczącą zaciekłością. Jeden po drugim ginęły na Reducie Starego kolejne kilogramy mięsiwa oraz całe baterie piwa i wina.
Ten stół już po trzech godzinach wypełnił się po brzegi, przestał istnieć, został całkowicie zasypany trupami puszek i flasz do wysokości ośmiu warstw! Król saski raz po raz prowadził w kierunku Reduty Starego i innych szańców tak mordercze ataki i kontrataki, że w końcu zaczęło mu brakować żołnierzy. Wysłał do Ekwity posłańca z żądaniem, by gwardia została rzucona do decydującego ataku. Ekwita pierwotnie odmówił. Wówczas marszałek Kellerman, zawsze wierny i milczący, po raz pierwszy w swym życiu wybuchnął potokiem przekleństw:
- Do diabła, co on tam robi z tyłu?! Nie ma go tu i nic nie widzi! Niech więc wraca do Krakowa, a ja będę dowodził za niego!!!
I dowodził, wspomagany przez szalejącego na czele kawalerii króla neapolitańskiego, wiodącego zażartych Polaków z 4 pp. i zawsze opanowanego fenomena strategii Louisa Nicolasa.




To, co w tych dramatycznych dniach połowy lipca 2007 roku działo się pod Pałacem Eichenhorst, najlepiej oddał pewien anonimowy fotograf, bez wątpienia uczestnik tych niezwykłych wydarzeń. Jego zdjęcia, uderzające autentyzmem, przechowywane dziś w Muzeum Armii, są znakomitym reportażem z miejsca bitwy.
Bitwa toczyła się ze zmiennym szczęściem, raz jedna, to znowu druga strona zyskiwała nieco terenu. Szczególnie groźny był ogień baterii win, bo pociski uderzając rykoszetem czyniły wielkie spustoszenie w szeregach walczących. To właśnie wtedy został ciężko ranny szef sztabu. Marszałek, podając rękę znajomym, żegnał się z nimi:
- Jużem dziś wszystko moje dokończył!
Dowództwo nad korpusem objął teraz król saski. Na rozkaz króla Neapolu poprowadził Polaków do generalnego szturmu na pozycje wroga. Uderzenie było tak silne, że zdołał odzyskać teren utracony przez Princa de Neuchâtel i zepchnąć przeciwnika aż pod rozległe piaszczyste wzgórze, gdzie stało kilkanaście baterii piwa. W chwili, gdy wydawało się, że żołnierze 4 pp. zagarną tę baterię, ostre żniwo zaczęły zbierać wcześniej wypite już trunki zmuszając armię do pośpiesznego odwrotu. Rozpoczęła się teraz najostrzejsza faza bitwy. Ciężko ranny został król saski. Ranni byli: dowódca huzarów generał Lasalle i król Neapolu. Ten ostatni, osłabiony upływem krwi, oddał komendę wicekrólowi Italii.




Gdy brzask nastał, około czwartej nad ranem przy stołach pozostał tylko jeden czworobok. Na pięknej polanie, u podnóża stołu, po którym walały się resztki biesiady, ostrzeliwany ze wszystkich dział zwycięskiej artylerii nieprzyjacielskiej, w przerażającej nawałnicy ognia - ten czworobok walczył. Dowodził nim nie znany nikomu podoficer nazwiskiem Pitrek. Po każdej salwie wroga czworobok topniał i odpowiadał toastami koniaku. Na grad kartaczy odpowiadał ogniem z karabinów zacieśniając coraz bardziej swoje cztery ściany.
Gdy z całego pułku pozostała zaledwie garstka, gdy sztandar był strzępem, gdy wyczerpał się zapas napitków, a karabiny stały się tylko kawałkami drewna, gdy stos puszek i butelek większy był od gromadki żywych, święta groza przeniknęła zwycięzców na widok wielkości umierających.
Garstka wspaniałych straceńców postanowiła udać się na spoczynek. Padły cztery mury żywej reduty i w tym stosie trupów można było dostrzec zaledwie gdzieniegdzie jakieś drżenie. Tak oto legiony nasze - wspanialsze niż legie rzymskie - skonały u stóp Pałacu Eichenhorst, na ziemi mokrej od rosy.
I jakby to dziwnie nie brzmiało, na koniec spotkały się dwie... ariergardy.
Castiglione
Autor dziękuje A. G. Macdonellowi, W. Łysiakowi, W. Hugo
i R. Bieleckiemu, bez pomocy których tekst ten nigdy by nie powstał.