Nasza księgarnia

Opis zabrania kompaniów wyborczych w wyprawie dla zajęcia miasta Monzon

Posted in Źródła do wojny w Hiszpanii

"Opis zabrania kompaniów wyborczych w wyprawie dla zajęcia miasta Monzon". Sporządzony przez majora Ferdynanda Łaszewskiego 10 sierpnia 1816 r. dla generała Józefa Chłopickiego. Rękopis ze zbiorów Wojewódzkiego Archiwum Państwowego w Krakowie. Archiwum Chłopickiego, teka VIIIa, karty 213 - 234.

Po wzięciu miasta Saragossy dywizya awangardy, którą dowodził generał dywizyi Grandjean, udała się do Alaknis. W kilka dni później brygada z tej dywizyi, składająca się z Pułku 13-go Kirasyerów, 14-go Liniowego Pieszego Regimentu i 2-go Nadwiślańskiego pod dowództwem generała brygady Habert, udała się do miasta Balbastro, gdzie w okolicach tego armia partyzantów znajdować się miała pod komendą brygadyera Pereny. W ciągu marszu napotkaliśmy forpoczty takowych, które za ujrzeniem nas cofały się. Wojska w wielkiej ilości nigdzie nie spotkaliśmy.
Przymaszerowawszy do miasta zwanego Monzon, w którym znajdował się zamek dość jeszcze ogromny, brygada miała rasztak , kompanie zaś woltyżerów, to jest 4-ry francuskie, 2-wie polskie pod dowództwem szefa batalionu 14 Pułku Liniowego, udały się na rekonesans o 4-ry mile do miasteczka Tamaryta, gdzie zastały nieprzyjaciela w mocy do 6000, lecz wszystko składające się z samych tylko partzantów, których większa część znajdowała się pomiędzy górami. Zobaczywszy nas, postawili się w 3-ech liniach na wzgórkach, a my zaś udaliśmy, że im tył wziąć chcemy i tak ustawiliśmy 2-wie kompanie w tyle, w krzakach, i tym sposobem się zdawało, jakby tam wiele wojska ukrytego było, a 4-ry kompanie udały się w tył zabierać, jak wyżej wspomniano. Nieprzyjaciel to zobaczywszy, rozpierzchnął się tak dobrze, że z tak wielkiej ilości nie pozostawało jak tylko 150 ludzi, którzy po 2-ch 3-ch na różnych wzgórkach stali. Obserwowali równy ruch naszego wojska. To się działo od godziny 7-mej do 9-tej z rana, później, wziąwszy pozycyą na wzgórkach za miastem, uczyniwszy raport generałowi do Monzon, czekaliśmy dalszych rozkazów. Tymczasem nieprzyjaciel poznawszy nasze siły zgromadzać się zaczął i nasze forpoczty atakował, które przymuszone były reyterować się. Jednakowoż, chociaż 10 razy był silniejszy od nas, wpaść na nas nie chciał, flankiery tylko do czynienia mieli. Rozkaz dopiero o godzinie 8-mej wieczór nadszedł, że gdy nieprzyjaciel jest w takiej sile, aby się reyterować do brygady, która czekała w Monzon. Widząc nieprzyjaciel, że poczty ściągnięte zostały, wówczas atakować zaczął, lecz miasteczko, do któregośmy się udali, obronne nam było. Jednakowoż nie dowierzał, czy w takim jakiej zasadzki nie zrobiliśmy. Gdy dalszą dyspozycyą cofnienia się szef batalionu tym oddziałom komenderujący dawał, spostrzegliśmy, że jednego oficera i kilkadziesiąt ludzi z kompanii 1-szej woltyżerów polskich brakowało. Gdym się zapytał o nich, odpowiedział mi, że są jeszcze na pikiecie, której ściągnąć zapomnieli. Robiłem wyrzut wspomnianemu szefowi, czy mógł być tak nieprzytomny zapomnieć o takowej i mówiłem: trzeba się dowiedzieć o niej. Na co mi odpowiedział, że jeżelim tak ciekawy, co się z nią stało, abym się udał z moją kompanią dowiedzieć się, com uczynił, mówiąc jemu, by z godzinę z swym oddziałem na mnie poczekał, co mi obiecał, a nie dotrzymał. Ja zaś udałem się w dyrekcyą ku tej pikiecie, gdzie huk wystrzałów mnie prowadził. Gdym przyszedł o dwa tysiące kroków, wziąłem pozycyą, a wysłałem porucznika Sośnickiego w 12-tu ludzi, aby dotarł do tego samego miejsca, skąd wystrzały słyszeć się dały i gdyby zastał wspomnianą pikietę, aby się jej cofnąć kazał, co uskutecznił. Bo w samej rzeczy zastał podporucznika Grabińskiego z ludźmi 40-tu, broniących się, któremu już amunicyi zaczęło brakować. Cofnął się do mnie, gdzie stracił 5-ciu ludzi. Gdy się złączył ze mną, udałem się do komendy szefa batalionu, któregom dopiero pod miasteczkiem Monzon dogonił. Nieprzyjaciel ścigał mnie może pół mili.
Po zrobionym raporcie z ekspedycyi generałowi Habert brygada udała się do Balbastro, tylko 2-wie kompanie fizylierskie 2-go Pułku Nadwiślańskiego pod komendą kapitana Solnickiego udały się do miasteczka Monzon. W kastelu 1 oficer i 25 ludzi poczty trzymali wraz z 14-ma kirasyerami przy przewozie na rzece Cinka zwanej. W kilka dni później zaczęły wizytować tę pocztę patrole, które z kastelu wychodziły do tych, do czego mieszkańcy tego miasteczka należeli. Po zabiciu kilkunastu ludzi generał Habert dał rozkaz kapitanowi Solnickiemu, aby ściągnął swoją komendę do brygady, któren nie mól wykonać inaczej rozkazu jak tylko w nocy, gdyż pełne miasto (było) tych już partyzantów, którzy od południa do wieczora pocztę przy przewozie będąca, atakowali, lecz jej wiele szkodzić nie mogli, bo takowa okopana i opalantowana była. Wyszedłszy wspomniany kapitan o godzinie 12-tej z kastelu i 1-o dnia mógł wyszykować się do przewozu, mając 7-miu ludzi zabitych i 13-tu rannych. Raport jego przesłał generał Habert księciu d'Abrantes, po odebraniu którego rozkazał generałowi, aby się pomścił, to jest mieszkańców wybił, a miasteczko spalił.
Generał wyruszył z Balbastro, swą brygadą udał się do miasteczka Alcolea, gdzie rzekę Cynkę na lewy brzeg przejść chciał, co uskutecznić nie mógł, gdyż przewóz, któren na takowej był, nieprzyjaciel na swa stronę przeprowadził i dobrze strzegł go. Wysłał szwadron kirasyerów, aby przeszedł wpław i opanował przewóz, co się nie udało, bo nieprzyjaciel zobaczywszy przeprawiający się szwadron, stanął może w 1000 ludzi nad brzegiem, zaś o parę tysięcy kroków kilka tysięcy zbroj(nych) widać było. Generał wydał rozkaz do wojska, iż przejdziemy na lewy brzeg tej rzeki, gdzie do czynienia mieć będziemy z 15 000 partyzantami uzbrojonych, co w wojsku ducha osłabiło, gdyż takowego nie było wiecej jak tylko Regiment Kirasyerów 326 koni, Regiment 14-ty Piechoty Liniowej 1600, 2-gi Nadwiślański 1100, 2-wie kompanie grenadyerów 121-go Regimentu Pieszego Liniowego, te były po 140 ludzi, sądzili się, iż za słabi do walczenia z taką wielką siłą i generał dał mi rozkaz, abym się udał z moją kompanią, dodawszy mi jedna woltyżerską francuska i 23 kirasyerów ponad brzeg rzeki Cynki, aż do wioski Maryano zwanej, gdzie miałem zastać przewóz i tenże sobie zabezpieczyć. Po zrobieniu 2-ch mil, doszedłem do tejże wspomnianej wioski, posławszy przód 12-tu ludzi ponad samą wodą krzakami do przewozu, sam zaś z moją kompania zwolna postępowałem. 4-ry wystrzały miały mi znaczyć miejsce przewozu. Nieprzyjaciel, spodziewając się, iż przejścia na drugą stronę rzeki wszędzie szukać będziemy, barkę wziął na swą stronę i linę przeciął, zostawiając 200 ludzi po naszej stronie wspomnianej wsi Maryano, ci gdy mnie zobaczyli, w pola rozbiegli się bez jednego wystrzału.
Przybywszy do wioski, zawołałem mieszkańców i alkaldego, zapowiedziawszy im, iż barkę chce mieć na swojej stronie i linę od przewozu umocowaną: "inaczej wszystkich was bagnetami wykluć każę, a wioskę spalę". Odpowiedzieli mi, że tego uczynić nie mogą, gdyż woda przybrała i przejść nie można ani też przepłynąć, bo jest bardzo bystrą. Kazałem alkaldego połechtać 2-ma bagnetami; odpowiedział, że tu jest rybak, który jeżeli tego nie potrafi, tak żaden inny. Rozkazałem go przyprowadzić, żonę i dzieci jego, powiedziawszy mu, że ma przejść na druga stronę, linę uwiązać u barki i takową na moja stronę przeprowadzić, a jeżeli przeszedłszy na druga stronę ucieknie, żonę i dzieci pozabijać mu każę. Odpowiedział, że będzie próbował, tylko się boi, by go Hiszpany, którzy pilnują barki nie zabili. Wziąwszy z sobą kirasyerów, wjechałem tak daleko w rzekę, jak tylko można było, kazałem dać ognia do 6-ciu ludzi, którzy pilnowali barki, którzy natychmiast w krzaki uciekli. Rybak zaś, wziąwszy szpagatu, uwiązał do osiołka, którego przy sobie prowadził, a drugi człowiek szpagat popuszczał, aby przeszedł na drugą stronę i przewóz narządził. Przewiozłem się z dwoma sekcyami, to jest z każdej kompanii wziąwszy po sekcyi i zrobiłem okop nad przewozem; przybyło zaraz 4-ry kompanie woltyżerów, które stanęły nad przewozem. Drugiem dwom sekcyom kazałem przyjść do mnie. Nieprzyjaciel zaczął się w małej sile pokazywać, zostawiłem jedną kompanię u przewozu, a z druga udałem się ku niemu, któren się cofać począł. Bojąc się odcięcia, nie awansowałem się dalej.
Natenczas nadeszła brygada i wzięła pozycyą nad brzegiem, mnie dano rozkaz, abym pozostał na drugiej z mojemi dwoma kompaniami aż do dnia jutrzejszego, gdzie cała brygada, z którą się złączyć miałem, przybyć miała. Nieprzyjaciel widząc, że więcej wojska przybywa, a woda coraz bardziej przybywa, swe siły wzmacniać począł i na godzinę przed zachodem słońca pokazał się przeszło 2000 i atakować żywo zaczął, co mnie przymusiło cofnąć się do mego okopu, z którego kilkunastu ludzi zabiłem mu, a wielu rannych; co zaraz z dwóch haubic generał Habert ognia dać kazał. Jeden granat przeniósł go, a drugi w okop wpadł, lecznic nie szkodził, gdyż knot zagasł. Nieprzyjaciel cofnął się. Gdy już ciemno było, wyszedłem z 3-ma sekcyami, te podzieliwszy na dwa plutony, stanąłem na 100 kroków przed okopem w największej cichości. Może w dwie godziny usłyszałem szemranie, skąd dorozumieć się mogłem, że nieprzyjaciel chce na mnie napaść. Nakazałem swym ludziom, aby w największej cichości stali, żeby broń nagotowali do dania ognia plutonem, gdy zakomenderuję, bo tylko to nas uratować może, inaczej gdy poczniemy, pewnie zginiemy. Ludzie wykonali mój rozkaz, a gdy nieprzyjaciel był może 15-ci kroków ode mnie, jak już ruch dawał słychać, zakomenderowałem - pal! Gdy dano ognia plutonem, krzyk straszny dał się słyszeć, my także krzyczeli hura, co większy postrach nieprzyjacielowi zrobiło. Wtenczas kazał generał kilka granatów puścić. Wysłałem 12-tu ludzi na poczty w oliwy, aby kiedy niekiedy słyszeć się dali i zaraz po krzyknieniu za inne drzewa się udali, tak nieprzyjaciel był omamiony, się sądził, że cała brygada za rzekę przeprawiła się.
Na dwie godziny przed dniem przeprawiły się 2-wie kompanie woltyżerów francuskich, a 1-na polskich. Zaraz, gdy dnia początek, 2-wie kompanie grenadyerów i 1-na woltyżerów francuskich, wyżęliśmy nieprzyjaciela na wzgórkach, którego było przeszło 3000. Szef batalionu 121 (pułku), któren się był przeprawił z grenadyerami dla wzięcia komendy tej kolumny, któremu przybyły adiutant generała Haberta komunikował rozkazy, powiedział adiutantowi, że nie zna tej pozycyi i udał się z nim do generała, prosząc go, aby go od takowej komendy uwolnił.
Woda tak nagle przybywała, że barka już więcej przejść nie mogła. Generał rozkazał 1-szej kompanii kirasyerów, aby się udała wpław do nas, co gdy uskuteczniła, utraciła kilku ludzi i koni, którzy zatonęli; nie pozostało się jak tylko 4-ech oficerów i 39 kirasyerów. Podług rozkazu generała mój starszy kapitan piechoty wziął komendę tej kolumny. Generał kazał udać się ku Monzon i opanować przewóz, on zaś miał przybyć z swoją brygadą po drugiej stronie, a gdy opanujemy przewóz, przeprawić się miał.
Gdy przybyliśmy niedaleko miasteczka Monzon, 6 kompanii woltyżerów i z kirasyerami udaliśmy fałszywy atak do miasteczka, a dwie kompanie grenadyerów posłaliśmy ponad brzegiem krzakami do Monzonu. Gdy takowe u takiego stanęły, udaliśmy się do nich, gdzie zastaliśmy prom zatopiony i całkiem zepsowany. Brygada po drugiej stronie jeszcze nie nadeszła, której kapitan Rychard przy tym przewozie oczekiwać miał, na com mu zrobił obserwacyą, że tu stać długo nie możemy, bo nieprzyjaciel zaczął się był wkradać w ogrody i przejście nasze obsadzał. Gdy zatrzymamy się, później nie będziemy mogli wyjść bez straty wielu ludzi, którą remarkę wszyscy oficerowie uznali za sprawiedliwą, się łącząc. Natenczas zapytał mnie kapitan Rychardt, co chcę, abyśmy robili. Odpowiedziałem, żebym miał komendę, przypuściłbym atak do tego miasta i wypędził nieprzyjaciela, i udał się w 6-ć kompanij za miasto za nim, 2-wie kompanie zostawiłbym w mieście, aby co mogli żywności nabrali i takową do cytadeli zanieśli, którąśmy widzieli otwartą i nikogo nie było w niej, a gdyby już było takowej zadosyć, do niej się wszystkimi cofnąć i tam czekać, aż brygada pomyśli o naszym wyratowaniu. Nieprzyjaciel coraz mocniej zmacnia się, a za kilka godzin nie będziemy w stanie oparcia się mu. Odpowiedziano mi, że nieprzyjaciel nie opuści tak łatwo miasta, na co ja obowiązałem się z 2-ma kompaniami takowego wyżęć i wziąwzy 2-wie kompanie, poszedłem w awangardzie, a za mną kolumna posuwała się.
Przeszedłem wskroś miasto aż na druga stronę bez stracenia żadnego człowieka. Wziąwszy pozycyą, czekałem na kolumnę. Nieprzyjaciel zaś, chociaż w wielkiej sile, uciekł - dorozumiał się w góry i wąwozy wyprowadzić. Ja tez nie ruszyłem się z miejsca. Gdy kolumny doczekać się nie mogłem, posłałem porucznika Sośnickiego, aby się dowiedział, co dalej czynić mamy, któren powróciwszy powiedział, że te 6 kompanij stoją pomiędzy murami w kolumnie ścieśnionej, że czekaja na kapitana komendanta, który pojechał nad przewóz, gdyż brygada nadeszła, aby się dowiedział od generała, co dalej czynić ma. W kilka minut później przybył do mnie oficer od kirasyerów, abym się cofnął z moją komendą do kolumny, gdzie przybywszy, powiedział mi kapitan komendant, że pomaszerujemy na powrót na to miejsce, gdzieśmy się przeprawiali przez wodę. Zapytałem się go, czyli to rozkaz generała, czy jego własny, gdyż mi się wydaje, że nadaremnie tam udajemy się z powodu, że barki tam nie znajdziemy, bo nieprzyjaciel musiał ją zabrać, po drugie chociaż byśmy takową zastali, przeprawić się nie będziemy mogli, jak wodzie, mówię, jest swyczajnie, jak przybiera, nie opada aż w kilka dni, a przez bystrość swoja barkę posuwającą się po linie zatapia, jakieśmy już widzieli, po trzecie, w tym miejscu nie możemy czekać na opadnienie wody, bo żywności nie mamy i amunicyi mało, wreszcie odległe i równiny rozległe, gdzie nieprzyjaciel z łatwością mógłby nas zabrać. Odpowiedział na moje przełożenia, że to był rozkaz generała, że pomaszerujemy ponad brzegiem rzeki, a z drugiej strony brygada, a gdy nieprzyjaciel będzie na nas nacierał, armaty brygady będą nas protegować. Na co inaczej pytałem się, czy pewnie generał jemu to rozkazał i czy go dobrze zrozumiał, dlatego ze był na drugiej stronie rzeki. Odpowiedział, że go dobrze zrozumiał. Natenczas kapitan od kirasyerów powiedział, że przełożenie moje zdawało mu się być dobre, że on tego samego zdania jest co i ja, że mamy dosyć czasu nabrać żywności, której w tym miasteczku nie brakowało i udać się do kastilla. On zaś 1 oficera i 19 żołnierzy od kirasyerów (pośle), aby przeszli wpław rzekę i brygadzie nas oznajmili, później zaś jeden przyjdzie i oznajmi brygadzie, gdzie i w jakim stanie jesteśmy. Już tego kapitan komendant nie przyjął, a zatym udaliśmy się w marsz. 2-uch oficerów i 20 woltyżerów francuskich, których wysłał, gdyśmy do miasta szli, na prawy flank nie ściągnął i o tych sobie przypomniał, gdyśmy idąc milę odmaszerowali. Kapitan kirasyerów do tychże (posłał), aby do kolumny się cofnęli, którzy nie mogli dojść, bo nieprzyjaciel całkiem ich odciął.
Przyszedłszy do wzwyż wspomnianego przewozu, barki nie zastaliśmy, tylko linę przeciętą. Ludzie spoczywać poczęli i czekaliśmy godzin trzy na brygadę, która po drugiej stronie rzeki przyjść miała, a gdy ani takowej, ani ognia widać nie było, przyszedł do mnie kapitan od woltyżerów francuskich Dahamel i powiedział mi, że mu się kapitan komendant zwierzył, że to sam z siebie zrobił, sądził, że brygada wzwyż wspomnianym sposobem ponad wodą maszerować będzie. Generała nie mógł zrozumieć z powodu odkrzyków i wiatru, i że żałował mej rady, że się w kastillu nie pozostał. Kapitan komendant zawołał komendantów kompaniów, aby radę wojenną zrobić, co dalej czynić mamy. Byłem zapytany o moje zdanie, które było takowe: Gdy kapitan kirasyerów chce dać jednego oficera i 12-tu kiraseyrów, aby przeszli wpław rzekę i brygadzie o nas oznajmili, wracać się do Monzon jest nadaremnie, gdyz nieprzyjaciel takowe opanował, ale mamy o pół mili Konwent, koło któregośmy przechodzili, który był w następującym położeniu: z jednej strony skała wielkiej wysokości, gdzie przystąpić nie można było, a z innych stron równiny. Zatem możemy się udać do niego. Żywności możemy nabrać z wioski, która o ćwierć mili od tego miejsca leżała i tem sposobem 6 lub 7 dni, lub więcej, wytrzymać będziemy mogli. To jest jedno moje zdanie. Drugie, udać się natychmiast do miasta Fragi, gdzie most był dosyć mocny na tejże rzece, przez który przechodziliśmy idąc z Alkanis do Balbastro, gdy ruszemy przez te noc, dzień cały, przyjdziemy drugiej nocy do niego /gdyż było 12-cie legów/. 30-tu ludzi siekieramipo naszym przejściu przetną most i zapalą, a gdy to uskutecznione będzie, małe marsze robić będziemy, gdyż na drugiej stronie rzeki nie było nieprzyjaciela. Jeżeli most jest strzeżony, napadniemy raptem przy nocy ciemnej, krzyku narobimy; będąc ci się spodziewać, że to część wojska, które go strzec miało w wielkiej liczbie i pewnie ucieknie. Zgodzili się wszyscy, żebyśmy do miasta Fragi maszerowali.
Zaraz udaliśmy się w marsz. Z kompania moja utrzymywałem aryergardę. Po umaszerowaniu 3-ech mil ludzie byli bardzo zmęczeni i poczęli się zostawać. Uwiadomiłem komendanta o tym, a że nieprzyjaciel nie ścigał nas, dobrze by było zboczyć z drogi i ludziom spocząć, cośmy uczynili, zboczyli o 500 kroków w zboże, gdzie ludzie położyli się. Kapitan kirasyerów, porucznik Sośnicki, porucznik Bijon i 4-ech podoficerów zostaliśmy przy drodze na pocztach, aby się dowiedzieć, czy nieprzyjaciel za nami nie śledzi. W 2-wie godziny przyszło 2-uch Hiszpanów zbrojnych na pocztę kapitana kirasyerów o 2-wa kroki od niego, z których jednego kapitan, a 2-giego podoficer zabił, jeden tylko zdążył strzelić. Poczekaliśmy jeszcze godzinę, a gdy nieprzyjaciela widać nie było, obudziliśmy kolumnę i poszliśmy w marsz. Przyszedłszy rano vizavi miasteczka Alcolea do wsi, której nazwiska nie przypominam sobie, gdzieśmy zastali z 200 mikaletów, którzy byli dla zabrania żywności; za zobaczeniem nas uciekli i żywność zostawili, która nam bardzo użyteczna była. Kapitan komendant kazał jeść gotować, a zobaczywszy na piasku barkę, chciał przewóz z takowej zrobić, a że pod tą wioską woda za szeroka była, a o 30 (50?) staj powyżej wąższa, kazał ja pod wodę ciągnąć, wsadziwszy 2-uch żołnierzy w takową, gdzie 4-ry konie ciągnęły /....... koryto było/, a przez bystrość barka tonąć miała, będących na niej 2-uch ludzi linę ucięło i woda ich zaniosła na drugą stronę pod miasteczko Alcolea. Ludzie, co w polu robili, udali się natychmiast do nich i obdarli do naga, na cośmy się patrzyli.
Komendant, przyszedłszy do naszego obozu, zaczął się trwożyć i mówić do oficerów, ażeby ludziom powiedzieli, że jesteśmy na straceniu, że jemu mieszkaniec tej wsi, któren był Francuz zamieszkały już od dwudziestu kilku lat, powiedział, że ma być uzbrojonych ludzi do 20 tysięcy, którzy na nas czuwają i którzy ludzie podzielony na 3 części. Największą częścią dowodził brygadier Perena, druga pułkownik Bayet, a trzecia gwardyan Kapucynów nazwiskiem Ubaldo Rodriguez. Mówiłem mu, ze nie potrzeba w ludziach strachu powiększać i owszem odwagi powiększać, abyśmy jak najprędzej przybyli do Fragi, a jeżeli nieprzyjaciel będzie nas w marszu atakował, potrzeba nam oszczędzać amunicyi, która nam przy przejściu mostu bardziej potrzebna będzie. Odpowiedział mi, że inny plan zrobił i że już nie pójdziemy do Fragi, że stąd nie ruszymy się aż nazajutrz rano. Poszedłem do kapitana kirasyerów, zapytałem go, czy nie wie o nowym planie jakim. Odpowiedział mi, iż tylko wie, jak jeden z jego oficerów mu powiadał, że kapitan komendant miał jakowąś radę z swemi oficyerami., nie powoławszy żadnego oficera polskiego ani też od jazdy, ale co zdecydowali, o tym nic nie wie. Prosiłem go, aby się zapytał o nowym planie i przełożył mu, że to będzie bardzo nieroztropnie, abyśmy do jutra czekali. Nareszcie jesteś Francuz, możesz mu więcej powiedzieć, jak ja. Poszedł do niego do wioski i powrócił zeń z innemi kapitanami do obozu do mnie z tym oświadczeniem, że ułożyli plan: udać się najkrótsza drogą, która jednakowoż kilka dni trwać będzie, do fortecy Jaka, w której osada francuska ma być i pod nia most znajduje się, pokazując mi wspomnianego Francuza, że ich prowadzić ma. Odpowiedziałem jemu, że powariowali, że ten Francuz jest oczywistym szpiegiem, bo inaczej nie byłby się nam oświadczał, mając żonę i 5-cioro dzieci, bo by się był obawiał, że Hiszpanie mieszkańcy tej wioski, którzy na niego patrzali, jak on nam nadskakiwał, po tym pomściliby się na nim, co gdy moją mowę ten Francuz usłyszał, powiedział, że nieroztropnie zrobił, aby mu kilka płazów dać kazał, aby ludzie wiedzieli, że on jest do tego przymuszony. Kapitan komendant powiedział, że on jest rodowity Francuz, nigdy by nie zdradził, a że się naraża, dowodzi dobry charakter Francuza ku swoim ziomkom, a że mam złą opinię o nim, więc mi go zostawia, abym go strzec kazał w naszym prowadzeniu. Oddałem go pod straż dwom podoficerom nakazawszy, aby go pilnowali, aby żadnemu Hiszpanowi przystąpić i mówić nie dali.
Kapitan komendant mówił mi , abym z nim poszedł do wioski, gdzie oficerowie znajdowali się, że mi ma wiele do komonikowania. Gdzie przyszedłszy z nim, zastałem wszystkich oficerów od kompanij woltyżerów francuskich i 2 kompanij grenadyerów, w obecności których powiedział mi, aby mnie to nie urażało, że do ostatniej rady wojennej nie byłemz oficerami polskiemi wezwany, a to dlatego jedynie zrobił on, żeby oficerów od kirasyerów nie obraził, których nie chciał mieć w tej radzie, oraz powiedział mi , żebym im nie dowierzał, gdyż to jest kawalerya, że jak tylko znajdzie sposobność przejścia wpław na drugą stronę, to nas odstąpi. Na com mu odpowiedział, że jego opinia jest fałszywa, że niech sobie przypomni, gdzie pierwsza rada była, kiedy się go pytał, czy nas nie odstapi, na co mu odpowiedział, że go zadziwia pytanie jego, że on dobrze wie, że składa także część kolumny i że jest pod jego rozkazami, że wszędzie uda się z takową, aby tylko nie na bagna i ogrody takowa nie szła, bo w podobnym wypadku odstąpiłby, co powiedziawszy, odejść chciałem. Mówił mi, abym się zatrzymał, gdyż jeszcze ma więcej do komonikowania i wskazał mi kapitana grenadyerów, Cibour i porucznika jego, Regno, którzy maja przeszło do 20 000 tysięcy franków w złocie, które umyślił od nich wziąć i dać temu Hiszpanowi, któren by znalazł bród na rzece, aby mogli dostać się na prawy brzeg i że w całej wsi takowego znaleźć nie mogli, któren by się chciał podjąć. Na com mu odpowiedział, że już więcej słuchać ich układów nie chcę, gdyż z tych widzę, że całkiem zgłupieli. Trzasnąwszy drzwiami, wyszedłem do obozu. Przyszedłszy tam, zastałem kapitana kirasyerów. Powiedziałem mu o wszystkiem i zapytałem go, jak dawno jest kapitanem i czy od samego początku w tym pułku zostaje, na co mi odpowiedział, że 16 lat jest kapitanem, że był adiutantem przy generale dywizyi Grange i że od kilku lat jest w regimencie kirasyerów. Na udowodnienie tego pokazał mi stan służby swojej. Mówiłem mu, że jest starszym od kapitana komendanta, gdyż ten od batalii Austerlitz został dopiero kapitanem. Mówiłem mu, aby mi dał swój stan służby, że takowy pokażę kapitanowi komendantowi i będę mu mówił, aby mu zdał komendę, dodam tu obsrwacyą, że generał dlatego mu dał te komendę, że nie wiedział, że się znajduje starszy od niego kapitan, a później innym oficerom oznajmię, on zaś nie ma się wzbraniać tego, gdyż jak mnie się zdaje, iż z tego nieszczęścia wyjdzie. Odpowiedział mi, że mi dziękuje za opinię, która mam o jego zdatności, że chętnie to przyjmie, ale pod temi warunkami: 1-mo, żeby kapitanzdał mu komendę na piśmie dobrowolnie, żeby się do niczego więcej mieszał i by tylko rozkazy jego wykonywał; 2-do, żeby oficerowie dali słowo honoru, iż bez jego rozkazu nic działać nie będą; 3-tio, że żadnych rad wojskowych działać nie będzie, jak tylko ze mną znosić się będzie. Komonikowałem to kapitanowi komendantowi, któren oznajmił oficerom. Odpowiedzieli mi, że nie znają reputacyi i zdatności kapitana kirasyerów, zaś osobę jego dopiero od parę tygodni. Powtórzyli, że dowierzać kawaleryi nie potrzeba, gdyż takowa nas opuści, jak tylko sposobność będzie miała. Odpowiedziałem, że nie spodziewam się nigdy po niej tej zdrady, a co większa, że sam się z niemi będzie, gdyby chciała coś podobnego zrobić, to ognia damy do niej i to przy zdaniu komendy ja sam oświadczę. Odpowiedzieli mi, że nie chcą mieć go komendantem, zaś kapitan komendant powiedział, że w tym razie komendanctwo jest za trudne i dałby 200 luidorów, żeby z siebie takowe złożyć mógł. Odpowiedziałem mu na to, że nie potrzeba (by) pieniędzy dawał, tylko niech zda komendę temu, który jest kapitanem pierwszy, po nim w tem był kapitan Duhamel. Kapitan zaś Duhamel odpowiedział, iż kapitan Richard przeznaczony przez generała komendantem, a zaczym z nas żaden komendy od niego nie odbierze. Powiedziałem: Panowie, dotychczas narobiliśmy tyle błędów, których naprawienie wiele trudności i pracy nabawi nas, i kto wie czyli pomimo uczynienia tego wszystkiego, będziemy mogli być ocaleni, gdy z nas żaden nie widzi już być zdatnym, czyli nie ma śmiałości wziąć komendy od kapitana komendanta, a kapitan komendant przez wzięte rany i chorobę na umyśle i siłach fizycznych był osłabiony, jak sami do tego przekonali się, więc ja wezmę komendę. Co się tyczy zdatności mojej i odwagi, to wam znana jest, gdyż już drugi rok byliśmy z sobą, po drugie, chociaż jestem Polakiem, a Francuzi pierwszeństwa nie mają, jednakowoż po tyle razy miałem pod komenda takowych i tu jest przytomny kapitan Lambert, któren jak wam jest wiadomo, był pod moją komendą, gdym reconesans robił z Balbastro o cztery legwy w bok tegoż miasta, zaś kapitan Plaseur, któren przy ostatniej przeprawie tej rzeki był pod moją komendą i w wielu innych wyprawach była mi dawana komenda nad Francuzami, tak przez generała Grandjean jako tez przez generała brygady, Haberta. Przypomnijcie sobie więcej, pod St. Joseph, opanowania Port d'Ambarcestion nie licząc, czyliż te me czynności zaufania we mnie sprawić nie powinny. Na co mi odpowiedzieli: "bylibyśmy najszczęśliwsi pod dowództwem twoim, ale nie możesz tego wymagać, abyśmy hańbili kolegę naszego, któremu więcej nic nie pozostaje, jak tylko po uczynieniu tego życie sobie odebrać"; że ich to bardzo dziwi, że rzeczy tego źle idą, będąc im znany, kapitan Richard, iż był braw i determinowany; po czem zapytałem się ich, czyli był oddzielnie na jakiej wyprawie. Odpowiedzieli, że był, ale zawsze pod czyjąś komenda. Odpowiedziałem, że to jest wielka dyferencja komenderować, a być komenderowanym; wspomną, iż tego żałować będą, iż mej rady posłuchać nie chcą.
Powróciłem do kapitana kirasyerów, oznajmiłem mu o wszystkiem i mówiłem mu, że nam nie pozostaje jak tylko abyśmy się oddzielili od nich, to jest on z swymi kirasyerami i my, 2-wie kompanie Polaków. Odpowiedział, że gdy to nastąpi, że mi daje słowo honoru, że mnie nie odstąpi nigdy. Jeżeli tego potrzeba będzie, tak i konie porzuci, a pieszo los dobry lub zły z nami dzielić będzie.
Poszedłem do kapitana Ratkiewicza, powiedziałem o tem, na co mi odpowiedział, że oddzielać się od nich nie będzie, bo w (takim) przypadku mogliby powiedzieć, żeśmy ich zguby przyczyną byli i chociaż byśmy się dostali do armii, to byśmy wyrzuty mieli, żeśmy ich odstąpili. Powróciłem do kapitana kirasyerów i oznajmiłem mu, że mój kolega, który jest starszy ode mnie, mego przełożenia nie przyjął, ale że ja zawsze gotów jestem z moją kompanią tę uskutecznić. Zapytał mnie, jak mocna moja kompania była. Odpowiedziałem, że jeszcze mam 87 bagnetów. Mówił mi, że nam potrzeba do uskutecznienia zamiaru naszego przynajmniej, żeby wynosiła z jego kirasyerami z 200 ludzi, a gdy to być nie może, więc potrzeba nam czekać innej okazyi, gdzie może sami uskutecznić będziemy mogli.
Nazajutrz o godzinie 3-ciej po południu ruszyliśmy w marsz. Uszedłszy 4-ry legi, wprowadził nas w ciaśninę pomiędzy dwie góry, przez którąśmy przeszło ponad godzinę szli, mówiąc do nas, żeby tu dobrze było spocząć, gdyż od nikogo widziani nie byliśmy. Czoło kolumny zatrzymało się. Maszerując w ariergardzie z kapitanem od kirasyerów zdziwieni byli(śmy), iż komendant zezwolił wnijść w taka ciaśninę, a tym bardziej, gdy kolumna zatrzymała się. Kapitan kirasyerów udał się do kapitana komendanta i zapytał się go dlaczego zatrzymał kolumnę i czyli chce, aby chłopi z gór kamieniami (nas) pozabijali. Po tej rozmowie kolumna maszerować poczęła. Wyszedłszy z tej ciaśniny, w pół godziny później widzieliśmy wiele uzbrojonego chłopstwa, którzy dążyli do ciaśniny. Powtarzałem jeszcze raz kapitanowi komendantowi, że ten przewodnik jest szpiegiem, żeby go nie słuchać (i) rozstrzelać. Zawsze kapitan mi odpowiadał, że on jest Francuz, że nas nie zdradzi.
Maszerowaliśmy całą noc, a na godzinę przede dniem spoczęliśmy parę godzin. Po upłynieniu takowych, udaliśmy się w dalszy marsz. Po dwugodzinnym marszu pod miasteczkiem niedaleko Fons przeszło 20 wzgórków było ukoronowanych ludem uzbrojonym, a gdyśmy przyszli o 3000 kroków od wspomnianego miasteczka, zaczęto w dzwony dzwonić, krzyczyć. Mówiłem do kapitana kirasyerów, że to znak jest niekoniecznie dla nas pomyślny i nie wiem dlaczego kolumna ku temu miasteczku dąży. Prosiłem go, aby był taki dobry i udał się na czoło kolumny dowiedzieć się, jaki był zamiar komendanta, co uczynił i z powrotem powiedział mi, że kapitan komendant oznajmił mu, że to dzwonienie i krzyczenie oznaczało radość naszego przybycia, z powodu, że ci uzbrojeni, ktorychśmy widzieli, byli mikaleci, nie będą mogli przyjść do miasteczka ich zdzierać, jak powszechnie czynili, a przybywszy tam spoczniemy i żywności nabierzemy.
Gdy kolumna przybyła o 200 kroków ku bramie miasteczka, dali z 2-uch armat ognia kartaczami, które nam kilku ludzi zabiły. 2-wie kompanie grenadyerów rozpierzchły się, zas reszta kolumny spiesznym krokiem udała się ponad rzekę. Kirasyerzy zasłaniali nasz flank prawy i wytrzymali wielki ogień, szcześciem że tylko jeden żołnierz był rannym. Gdyśmy się oddalili tak, że nam ogień armatny szkodzić nie mógł, zatrzymaliśmy się, aby te 2-wie kompanie grenadyerskie mogły się zebrać. To zatrzymanie trwało przeszło półtory godziny. Nieprzyjaciek profitował z tego czasu i postawił się na wszystkich przejściach dosyć w mocnej sile, żeśmy wkoło otoczeni byli. Natenczas projekt maszerowania do Jaka upadł, ale aby iść jeszcze jednę legwę, gdzie rzeka się dzieliła na 3 odnogi i koryta nie miały być bardzo głębokie, tam próbować, czybyśmy tam przejść nie mogli. Po lewej ręce mieliśmy rzekę, nad rzeka drzewa oliwne, między oliwy droga, po prawej drzewa oliwne. Nieprzyjaciel znajdował się w takowych po prawej, kirasyery i kompania grenadyerów pomaszerowały ponad wodę, 2-ga kompania grenadyerów i 1 woltyżerów polskich była komenderowana na prawo drogi w oliwy, aby nam przejście uczyniła. Kolumna drogą maszerować miała. Nieprzyjaciel wpadł na te dwie kompanie i przepędził ich na lewą stronę drogi. Kolumna o tym nie wiedząc, maszerowała prosto drogą i znalazła się między dwoma ogniami, to jest z prawej strony nieprzyjaciel do nas strzelał, a z lewej te dwie kompanie strzelające do nieprzyjaciela nam wiele szkodziły, tak dalece, że wszystko rozpierzchło się, oprócz mojej kompanii, która w całości maszerowała. Wyszedłszy z tych oliw, napotkałem z kilkoma ludźmi podporucznika Grabińskiego z kompanii 1 woltyżerów. Kazałem się mu przyłączyć do mojej kompanii, postępując wolnym krokiem, spodziewając się, że gdy Francuzi zobaczą, że aryergardę utrzymuję, sformują się. Lecz to nadaremne było, każdy krzyczał /en bataille, en bataille/ a uciekał. Nieprzyjaciel nie ścigał nas w marszu, ale po kilku ludzi częściami i na początku mego marszu począł mocno nacierać na mnie. Ja zaś, gdym widział 5-ciu lub 6-ciu o kilkanaście kroków były ode mnie, kazałem dać sekcyą ognia, po którym wystrzale mało co który został żywym. To zrobiwszy parę razy, nieprzyjaciel, co to wszystko widział, przestał mnie prześladować i udał się za temi, którzy w nieładzie szli w marszu naszym. Słyszałem naszych pomiędzy skałami o kilkadziesiąt kroków ode mnie, któren był kapitana Ratkiewicza; nie mogąc już maszerować, będąc tak mocno zmordowany, a do tego dodała przyczyna kontuzyi, którą otrzymał w rękę, stanąłem, kazałem go wziąć i przyprowadzic do mojej kompanii. Uszedłszy z pół legi, zobaczyłem, iż woda niosła wiele grenadyerów zatopionych, wiele innych, iż przeszli jednę i drugą odnogę i stali nad 3-cią. Dorozumiałem się, że przejść trzeciej nie mogą, stanąłem na wzgórku, dałem rozkaz porucznikowi Sośnickiemu, aby się nie rudszył z kompanią bez rozkazu mego, sam zaś udałem się za jedną odnogę i zapytałem się za drugą odnoga stojących oficerów i żołnierzy, czemu nie przechodzą za trzecią odnogę. Odpowiedzieli, że nie można, bo jest bardzo głęboka, że przeszło 80 ludzi, którzy bintowali przez wodę, zabrani zostali. A zatym czegoż czekacie, powróćcie się, uformujemy się, opanujemy jeden wzgórek, odpoczniemy sobie, a przy ciemnej nocy udamy się pomiędzy Góry Pirynayskie i tam błąkać się będziemy, dopóki woda nie opadnie lub takową przejdziemy i udamy się do Francyi. Natenczas żołnierze zaczęli krzyczyć: Oui Capitaine, prenez le Comendant Nous vous obirons. Odpowiedziałem im: naśladujcie mnie, i udałem się im na wzgórek, gdzie moja kompania stała, do której przybyło 200 woltyżerów francuskich, reszta granadyerów, co nie potonęło, przeszli do nieprzyjaciela. Porucznik Regno wywiesił chustkę na kiju, zaczął krzyczeć, że się poddaje i wołał, by go drudzy naśladowali. Kazałem dać 6-ciu ludziom ognia do niego, powiedziawszy, że któren tylko poddawać się będzie chciał, toż samo mu uczynię. Nieprzyjaciel zaczął się wzmacniać i ogień jego wiele nam szkodził. Kapitan kirasyerów, któren schronił się był za skałę z swym oddziałem i na wszystko patrzał się, przysłał do mnie 2-uch kirysyerów i konia powodowego z tym, abym wsiadł i przyjechał do niego, aby się udać wpław przez rzekę, gdyż widzi, że wszelkie czynności są nadaremne, bo nieprzyjaciel jest w wielkiej sile i całkiem nas obtoczył. Kazałem mu podziękować i powiedzieć, że mej kompanii nie odstapię, ale mówiłem tem kirasyerom, aby wzięli kapitana Ratkiewicza, któren był przy mojej kompanii, o co ich sam prosił, lecz ci uczynić nie chcieli, powiedziawszy, że tylko rozkaz mieli względem mnie.
Później udałem się na wyższy wzgórek, skąd używaliśmy kamieni zamiast strzelania. Żołnierz był mocno zmęczony i spragniony, na koniec cisnął broń i udał się do nieprzyjaciela, nas tylko oficerów pozostało na wzgórku, do których przyszedł kapitan adiutant pułkownika Bagieta powiedzieć nam, że wojsko ich (nasze) już jest w ich rękach, więc my nie mamy się czego opierać, ale udać się z nimi do kwatery komenderujacego, gdzie z nami po ludzku się obejdzie. I tak dostaliśmy się w niewolą dnia 21 maja 1809 roku, gdzie nas odesłano na wyspę Maggiorkę, później Cabrerę. Żołnierz polski przystał do wojska hiszpańskiego, aby się tym prędzej mógł dostać przez dezercyą do swego pułku. - Kapitan komendant, jakiem się po zabraniu dowiedział, przy pierwszym napadnieniu pomiędzy oliwami, gdy się kolumna rozpierzchnęła, skoczył w wodę i chciał przepłynąć i byłby utonął, gdyby Hiszpanie go nie uratowali byli.
Oficerowie, którzy byli tej afery przytomni, to jest kapitan Ratkiewicz, porucznik Sośnicki, Rególski, podporucznik Dobrzycki i Grabieński są przytomni w regimentach piechoty, mogą dodać, jeżeli przez tak długi czas upłyniony zapomniał albo też udowodnić mogą opis.
F. Łaszewski
major.


Dla potrzeb Napoleon.org.pl opracował: Zenobi