Nasza księgarnia

Jakub Daleki, Wspomnienia mojego ojca żołnierza dziewiątego pułku Księstwa Warszawskiego.

Posted in Źródła do wojny w Hiszpanii

Jakub Daleki, Wspomnienia mojego ojca żołnierza dziewiątego pułku Księstwa Warszawskiego. Zebrane według ustnego opowiadania powtórnie przez ks. J. Dalekiego, Poznań 1887.

Jędrzej Daleki urodził się nasz bohater około 1785 roku jako syn gospodarza. Wzięty do armii Księstwa, początkowo usiłował z niej uciec, ale wkrótce pogodził się z losem. Ze swym 9 (1) p.p. walczył pod Tczewem, Gdańskiem, Frydlandem, a następnie w Hiszpanii (1808-11). Wzięty do niewoli pod Motrilem, spędził kilka miesięcy w niewoli angielskiej (w Anglii, potem na Wyspie św. Heleny). Wypuszczony przez Anglików u wybrzeży Hanoweru, podejrzewany był przez Francuzów o dezercję, potem wraz z towarzyszami przedostał się przez Amsterdam i Paryż do zakładu pułkowego w Bordeaux. Wziął udział w wyprawie rosyjskiej (ranny pod Smoleńskiem i Berezyną) i niemieckiej, podczas odwrotu spod Lipska dostał się nad Renem do niewoli austriackiej. Odstawiony przez Austriaków po jakimś czasie do Krakowa, powrócił do rodzinnej Wielkopolski. Tam okazało się że został przez ojczyma wydziedziczony i zmuszony był powrócić na służbę jako parobek; w końcu "awansował" na stróża pałacowego w Chocieszewicach. Ostatnie lata życia spędził u swego syna proboszcza.
Zaiste, ciekawe są koleje życia tego chłopskiego syna, rzuconego przez los do dalekiej Hiszpanii, a potem aż na Wyspę św. Heleny, który powróciwszy z wielkich wojen znalazł się w sytuacji bez środków do życia i zmuszony był podjąć pracę jako zwykły parobek.. Nie znamy daty jego śmierci, ale wiadomo że dożył sędziwego wieku, gdyż podczas powstania styczniowego na pewno żył jeszcze.
W ogóle, wiemy o nim tylko tyle, ile przekazał nam on sam w swych pamiętnikach. Sprawa jest o tyle ciekawa, że pamiętników tych nie spisywał on sam, lecz zrobili to za niego inni. Po raz pierwszy ukazały się one w Lipsku u Brockhausa w 1857 r. spisane przez Szymona Baranowskiego. Wbrew temu, co pisze jego syn w przedmowie do wydania kolejnego, mianowicie że owo wydanie lipskie "w krótkim czasie rozebrano", nie miało ono zbyt wielkiego powodzenia i cały nakład przejął niejaki Z. Gerstmann w Brukseli, wcielając go jako tom 38 do zbioru pt. "Biblioteka domowa" z nową kartą tytułową.
Po raz drugi wspomnienia jego spisał syn Jakub w 1863 i wydał w Poznaniu nakładem ks. Bażyńskiego rok później. Kolejne wydania to: Poznań 1887 (i z tego ja korzystałem) oraz Poznań 1903 (ciekawe jest to, że w tym ostatnim wydaniu, z obawy przed rządem pruskim, usunięto ostatnie słowa pamiętnika - "oj bić a bić do ostatniego"). Po raz ostatni ukazały się owe memuary jako dodatek do "Głosu Lidzbarskiego" drukiem "Drwęcy" w Nowym Mieście w 1928. Pewne ich fragmenty zostały, jak wiadomo, zamieszczone w wyborze wspomnień polskich żołnierzy Bieleckiego i Tyszki.
Ze względu na to, że wspomnienia Dalekiego nie były spisywane przezeń osobiście, a przez osoby trzecie, musimy wziąć na nie dużą poprawkę przy ich analizowaniu. Jego syn z całą pewnością sporo dodał "od siebie", do czego pośrednio nawet sam się przyznał, pisząc w przedmowie, że jego zamiarem jest "uczynić dziełko to popularnem, aby mogło znaleźć przystęp do wzrastających dziś a tyle ważnych biblioteczek ludowych".
Mimo wszystko jednak wspomnienia te są zjawiskiem wyjątkowym w polskiej memuarystyce napoleońskiej, gdyż (o ile mi wiadomo) są to jedyne pamiętniki z tego okresu, których autorem był nie dość że nie szlachcic, nie dość że nie mieszczanin nawet, to chłop zwykły, który służył jako zwykły szeregowy żołnierz. Uważam zatem, że choćby z tego powodu watro do nich zajrzeć, przeczytać, i mieć je w swojej domowej bibliotece, choć o to trudniej, gdyż jest to pozycja ściśle antykwaryczna. Powinienem też dodać, że czyta się to świetnie, już po kilku pierwszych stronach ogarnia nas sympatia do tego prostego, lecz inteligentnego i zaradnego chłopca (np. bardzo szybko nauczył się hiszpańskiego).




Żołnierz Daleki wyrusza w nieznane

Z Poznania ruszyliśmy znowu pod Warszawę. Tu nam powiedziano, że pójdziemy do Niemiec i będzie nam dobrze, bo nam tam wszystkiego dać muszą; a my poszli przez Saksonię do Paryża. W Paryżu odbyła się wielka parada. Pamiętna mi ona jest, bom podczas niej widział polskiego wodza Kościuszkę. Ubrany był w granatową czamarkę. Nic już podobno nieborak nie widział, jeno go służący Marcinek pod bok trzymał i prowadził. Przybliżył się do naszego szeregu polskiego i rzekł:
- Mówcie co do mnie, niech też jeszcze przed śmiercią usłyszę głos żołnierza polskiego.
Powiedzieliśmy mu, z których okolic jesteśmy, ile pułków jest polskich i które są. Chciał pewnie więcej mówić, ale zakomenderowano nami. Kościuszko wyrzekł jeszcze:
- Tak się więc tułamy! - i jużem go więcej nie widział.
W Paryżu dał nam Napoleon wielki obiad, do którego należały tylko pułki polskie: czwarty, siódmy i dziewiąty. Ja byłem w ostatnim. A był to obiad nie lada, bo jeść było dużo, wino beczkami nam wozili, a francuska gwardia cesarska z krzyżami i orderami na piersiach nam usługiwała do stołu. W trzy dni potem udaliśmy się do Wersalu, gdzieśmy złożyli polskie mundury, a dostali francuskie. Piękny to był ubiór nasz woltyżerski. Mieliśmy bowiem kaszkiety czarne z zielonożółtym piórem i żółtym orłem na przedzie, nad nim była kokarda francuska, mundur granatowy z białymi wypustkami i białymi guzikami; epolety zielone z obwódką żółtą i frędzlami zielonymi, kamasze czarne lub białe stosowne do koloru spodni i trzewiki lekkie. Broń naszą stanowił krótki sztucer z bagnetem, z trzech stron ostrym. Z Wersalu poszliśmy do Bordeaux, a stąd do Bajonny. W Bajonnie, już blisko granicy hiszpańskiej, kazano nam wypocząć, dano nam wszystko, cokolwiek żołnierzowi przydać się może: łyżkę, nóż, igły, szpilki i inne drobne rzeczy nawet, i powiedziano nam, że idziemy do Hiszpanii.

Żołnierz Daleki wyrusza na poszukiwanie prowiantu

Choć w Manzanares wielkie założyliśmy magazyny, to jednak musieliśmy się cofnąć pod Consuegrę, bojąc się Hiszpanów. Pobiliśmy ich znowu i pod Consuegrą rozłożyliśmy obóz. Ledwo trochę odpoczęliśmy w obozie, a tu przychodzi do nas kapitan nasz Jasielski i mówi:
- Jędrzeju, masz tam co do jedzenia?
- Nie mam nic, panie kapitanie, a co gorsza, sam umieram prawie z głodu.
- No, ty dobrze mówisz po hiszpańsku, więc idź do miasta i przynieś co możesz.
Idę, wchodzę do miasta ostrożnie, a tu ogromny rejwach. Nasi ułani już się kręcą po ulicach, a Francuzi poustawiali broń w kozły i weszli do domów. Każdy brał, co mógł, bo każdy był zgłodniały. Ja widzę przy broni przed jednym domem stosy chleba, więc mało myśląc, łap za trzy bochenki i dalej z nimi do torby i w nogi. Aż tu Francuzi wybiegają z domu i krzyczą. Ja udaję, że nie słyszę i zmykam co siły, jak lis z gęsią, do obozu. Naklęli się do woli, ale widząc, że to swój, dali spokój. Po drodze wszedłem do domu jednego, a tu pełno wina, likierów i mięsa różnego. Bogu dzięki, myślę sobie, teraz się pokrzepię. Jeść nie było czasu, ale za to dobrze pociągnąłem sobie smacznego winka, i choć tam byli inni oficerowie, przeprosiłem ich, nalałem sobie w jedną flachę likieru, w drugą wina, wziąłem porządną szynkę na plecy i kroczę do obozu.
Kapitan o mało mnie nie uściskał za to, gdym mu wino, likier i szynkę z chlebem oddał. Zaczęli sobie oficerowie nasi polscy zajadać, a ja poszedłem na bok, gdzie stał feldfebel nasz Imbierowicz, poczciwa dusza, z którym wszystko razem dzieliłem. Pyta mnie, gdzie byłem? Ja mu powiadam, a on na to:
- Nie masz tam jeszcze co w torbie?
- Mam trochę chleba i mięsa.
- A pić nie przyniosłeś?
- Przyniosłem, alem dał kapitanowi.
- Widzę, żeś sobie dobrze pociągnął, bo ci się oczy świecą jak kotu - rzecze do mnie dalej.
- Piłem, prawda, ale nie dużo, bo sam rozum nakazywał bać się zdrady, jednak mi dziwno, żem tak rozmarzony.
- Ej, to minie, na powietrzu świeżym wnet wytrzeźwiejesz; widać, żeś nowicjusz do flaszki.

Żołnierz Daleki walczy o dogmaty wiary

Tak tedy według możności chodziłem często na posiłek do Don Sebastiana i przyznać się muszę, że mi dobrze było u niego.
Razu jednego przybywszy na wieczerzę do niego, usiadłem sobie w małym pokoiku, a wtem przychodzi Sebastian o powiada mi, że dziś wyprawia chrzciny, bo żona mu synka powiła. Powinszowałem mu tego szczęścia i usiadłem znów osobno, bom się bał Hiszpanów. Tymczasem goście schodzić się zaczęli do dużej izby, gdzie szykowano wielką ucztę. I mnie poproszono na nią, a Don Sebastian powiedział gościom o mnie, żem żołnierz polski, katolik, a poczciwy człowiek z gruntu; dodał zarazem, ile ja mu to łaski wyświadczyłem, że dziś byłby bez lasku oliwnego, tylko ja mu go uratowałem. Hiszpanie więc mile mnie przyjęli do swej kompanii, gdy to wszystko usłyszeli. Między gośćmi było tam dużo księży, a najlepiej pamiętam jednego grubego. Było tam także kilku milicjantów, którzy mieli na sobie kurtki i spodnie nankinowe, a kapelusze na trzy rogi. Wchodząc, skłoniłem się wszystkim grzecznie i po polsku przywitałem ich, mówiąc: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". A że słowa te prawie tak samo po hiszpańsku, jak i po polsku brzmią, więc mnie zrozumieli i pokłonili się nawzajem. Mówiłem zaś dlatego po polsku, choć mogłem ich przywitać po hiszpańsku, żeby im dać poznać, żem Polak, a nie Francuz, bo Francuzów bardzo nie lubili Hiszpanie. Miłą miałem zabawę na tych chrzcinach.
Jedliśmy dobrze, a piliśmy jeszcze lepiej. Oni pili po trosze, a dziwowali się: Karachu multo forta kawesa, to jest: "Bardzo mocna głowa!". Dziwiło mnie tylko, że wszyscy jedno palili cygaro, które sobie podawali, a każdy po kilka razy pociągnął i dawał drugiemu; gdy się tak jedno skończyło, zapalili drugie. Wszyscy sobie też dobrze podchmielili, a mnie tak się już w oczach dwoiło, że u lampy, co stała na stole, dwa knoty widziałem.
Księża przysiedli się do mnie. Jeden z nich rzekł:
- Wiemy, żeś Polak i katolik, ale powiedz mi, jakie jest wasze nabożeństwo?
Ja tedy zacząłem im opowiadać o naszym polskim kościele, a oni często przerywali mi, mówiąc:
- To tak jak u nas.
Potem kazali mi mówić pacierz, a ja widząc, że księża nie żartują, zacząłem po polsku "W imię Ojca i Syna i Ducha św." i mówiłem: "Ojcze Nasz, Zdrowaś, Wierzę w Boga", aż skończyłem na "Żywot wieczny. Amen". Oni też po hiszpańsku to samo mi powiedzieli. Gdy ja mówiłem, to słuchali z największą uwagą, lubo Panu Bogu wiadomo, czy tam co zrozumieli. Dosyć, że im się podobało.
Po tych pacierzach zostawili mnie znowu, a poszli do kompanii innej. Ja siedziałem rozmarzony, myśląc jedynie, jak ja się do koszar dostanę. Kiedy tak myślę, Hiszpanie naraz zaczynają narzekać. Ciekawość mnie zdjęła, pytam więc:
- Cóż się to stało, że wy tak lamentujecie?
Jeden z nich odpowiada:
- Oto widzisz, nie wiemy jaki będzie los tego dziecięcia nowonarodzonego i szukamy pod jaką planetą się urodziło.
- A to głupstwo i grzech, moi panowie!
- Jak to głupstwo? - krzyknęli wszyscy.
- A już ci głupstwo, bo u nas, gdy się dziecko narodzi, to się cieszą rodzice, kumotrzy, krewni i przyjaciele, a wy tu płaczecie?
- A wy to głupi jesteście, bo jakże się można cieszyć, kiedy nie wiadomo, co z tego dziecka będzie i co mu złego zagraża?
- Ej, to trzeba Panu Bogu zostawić - rzekłem rozgniewany - a przyjąć wesoło, co dał. Już jeżeli płakać, to chyba tylko za tymi, co pomarli.
- Co ty gadasz, człowiecze? - krzyknął jeden, aż mu się oczy zaiskrzyły.- Umarły skończył swoje cierpienia, a zatem nie potrzeba go opłakiwać. Przynajmniej taka jest nasza wiara.
- To wasza wiara jest kiepska - rzekłem rozjątrzony, zrywając się ze stołka.
Oni też powstali, wrzeszcząc z całego gardła:
- Nie wasza, lecz nasza wiara jest lepsza!
- Ja was przekonam, ze to nieprawda. U nas w Polsce robimy, co kościół święty nakazuje, a wy nie zawsze słuchacie kościoła. Kiedy w Polsce post lub święto, pobożny katolik pości przykładnie i szanuje każdą uroczystość, a wy przeciwnie robicie. Odkąd jestem w Hiszpanii, widziałem nieraz, że w wielkie nawet święta jeszcze się nabożeństwo nie skończyło, a wy dla zarobku różne roboty odbywacie; a co do postu, to wstyd powiedzieć, że nawet w piątek mięso jadacie. Tak więc lepsza jest nasza wiara!
- Nie, nasza lepsza!- wrzasnęli Hiszpanie.
- Nieprawda! - krzyknąłem zajadle.
- A to poganin! - zawołał jeden zapalczywie.
- Tyś sam poganin - odrzekłem, zgrzytając zębami.
Tu jeden dobywa sztyletu i do mnie. Ja, choć nogi pode mną drżały, odskoczyłem na bok, a wtem poczciwy Don Sebastian porwał mnie za kołnierz, widząc moje niebezpieczeństwo, i wypchnął za drzwi. Nie wiem, jak zszedłem po schodach, ale to wiem, że prawie wytrzeźwiony wróciłem do koszar i dałem sobie słowo, że póki życia mego, z Hiszpanami o wiarę kłócić się nie będę.

Żołnierz Daleki targany sercowymi rozterkami

Poprzednio, nim z Granady przyszliśmy do Tabernas, staliśmy przez cztery miesiące w mieście Santa Fe. Pod tym miastem, żeby się zaopatrzyć w mięso, zajęto raz na patrolu czterysta ładnych owiec i tyleż kóz. Tę trzodę musieli chłopi pasać po górach, a my z bronią nabitą chodziliśmy za nimi. Na noc przypędzano stado do miasta, na podwórze ogrodzone. Dnia jednego pod wieczór, gdy właśnie zamykałem bramę, słyszę że ktoś puka. Patrzę, a tu stoi Hiszpan, niewidomy jak pieniek, a w najlepszych latach; pacholę go prowadzi.
- Co tu chcecie? - pytam go. A on odpowiada żałośnie:
- Ach, pozwól trochę, bo te moje owce i kozy, które zabraliście, to cały mój majątek. Pozwól, niech przynajmniej uściskam jedno z moich jagniątek.
Żal mi się zrobiło biedaka, schwyciłem więc jedno jagnię i podałem mu. On ściskał i całował ze łzami owo zwierzątko, a potem westchnął ciężko, mówiąc:
- Już tyś teraz nie moje, idź z Bogiem (bajste kon Dios). - Te słowa skruszyły mnie do szczętu. Chłopiec, który go prowadził, już rzekł:
- Senior Alonzo, cóż nam płacz pomoże; chodźmy lepiej do domu.
Ale ja rozczulony, mówię do niego:
- Panie Alonzo, kto wie, czy się nie da jako naprawić wasza strata? Ja wam dopomóc nie mogę, ale tę wam daję radę: idźcie do Granady, gdzie jest nasz jenerał Sebastiani, proście go,, może wam każe wypuścić albo wszystką trzodę, albo przynajmniej część. Wszak spróbować nie zaszkodzi.
Poszedł za moją radą, a marszałek kazał mu wypuścić po dwieście maciorek z obydwóch rodzajów, cośmy tez chętnie uczynili. Radość niewidomego Hiszpana była niesłychana. Pytał, gdzie jestem, a gdy mnie znalazł i na zapytanie jego powiedziałem mu, jak się nazywam i jak mi na imię, zawołał z radością:
- Andres, amigo, buono hombre, to znaczy po polsku: Jędrzeju, przyjacielu, dobry człowieku! Pójdź do mnie - mówił dalej - niech cię uściskam.
Jak mnie złapał za szyję, to o mało mnie nie udusił.
Potem zaprosił mnie do swego domu, gdzie poznałem jego matkę i dwie siostry. Nie było mi na świecie lepiej nigdy jak wtenczas. Alonzo, gdy mnie tylko posłyszał, zawsze wołał serdecznie: "Andres, amigo!". Przez cały czas w tym mieście nie znałem, co bieda. Zawsze mnie prosili do siebie. Wszystkiego mi dawali, czego tylko zapragnęła dusza moja. Obie siostry zawsze mnie obszyły i oprały. Taką miałem wówczas bieliznę, kiejby panicz. O nic się nie troszczyłem, bo wszystkiego dostałem od poczciwego Alonza bez mówienia. Owe siostry były to urodziwe i pobożne panienki, osobliwie młodsza, co się zwała Maria Dolores. Ta bardzo mnie lubiła, a jam też krzywo na nią nie patrzał.
Cała familia chciała mnie zatrzymać i ofiarowali mi Marię Dolores za żonę.
Przyznam się, że będąc młody i rozkochany, przy tym i majętnego widząc obywatela w owym Alonzo, widziałem na ziemi raj otwarty przed sobą. Bo Alonzo miał oprócz trzód, jeszcze kamienice wielkie i majątek.
Ale cóż, żołnierz nie do siebie należy. Porzucić rodaków i chorągiew, to wstyd i hańba. A przy tym myślałem jeszcze sobie: Hiszpanie to naród zdradliwy; niech by ja się jeno kiedy rozgniewał na kogo, to by mnie gotowi zabić jako cudzoziemca. Na własne bowiem oczy widziałem, jak jeden Hiszpan, natrafiwszy na drugiego w polu, zapytał go:
- Senior, masz ty dobre serce? - a ten mu odpowiada:
- Mam.
- A masz ty wielki nóż?
- Nie mam - odpowiada tenże. Potem daje mu kozę z winem i prosi pięknie:
- Napij się trochę - a gdy ten kozę do ust przyłożył, ten go uderzył nożem w pierś, tak że na miejscu został.
Przypadek ten tkwił mi w myśli. Choć mi się więc serce wydzierało do ładnej Marii Dolores, i choć chodziłem jak błędny z miłości i żalu, że takie szczęście porzucam, oddalałem te myśli od siebie, a ich zbywałem tak czy owak. Niedługo też potem dostaliśmy rozkaz do wymarszu. Był to wieczór, bo ja właśnie stoję już gotowy pod bronią, a tu przybiega moja Dolores i mówi mi z płaczem:
- Ach, zostań, zostań! Cóż ja pocznę nieboga. - Tym mi serce zakrwawiła, bo i ja o niej ciągle myślałem.
- Widzisz sama - odrzekłem - że broni rzucić nie mogę! Może później wrócę, ale teraz...
Nie mogłem skończyć, bo mi głos w gardle zdrętwiał. Ona milczała chwileczkę, po czym znów odezwała się:

- Mój kochany, nie chcę być przyczyną twego nieszczęścia, więc idź z Bogiem! Weź jednak przynajmniej te pieniądze na drogę sobie, a nie zapomnij o nas.
Stokrotnie ucałowałem jej ręce, dziękując za wszystkie dobrodziejstwa jak najserdeczniej. Prosiłem, aby uściskała ode mnie Alonza, matkę i siostrę.
Wtem zakomenderowano do szeregu. Dolores spojrzała na mnie, mnie się łza kręciła w oku i w jej oku łzy widziałem. Ze spuszczoną głową odeszła. Ja też z ciężkim sercem ruszyłem z miejsca.

Żołnierz Daleki: W potrzasku pod Motrilem

Odtąd bez przeszkody dążyliśmy prosto do Motrilu, dokąd i drugi oddział Francuzów w tym czasie miał przybyć od Almerii i z nami się połączyć. Tymczasem wszedłszy do miasta w nadziei, że tam już Francuzów zastaniemy, grubo się zawiedliśmy. O Francuzach ani słychu - a tu ze wszystkich stron zaczynają się wychylać Hiszpanie, a gdzie jeno nasi stąpną, zaraz do nich walą jak do dzików. Tak tedy obstąpieni szukaliśmy schronienia po kątach miasta, tłukąc się po ulicach między domami. Przed wieczorem komendant wysyła nas na wysokie wieże kościołów i każe patrzeć, czy nie idzie sukurs od Almerii. Sam patrzał przez długą perspektywę, ale to wszystko nie pomogło, bo nikogo nie było widać. Noc nadeszła. Ognie Hiszpanów widać było z trzech stron, a czwarta tylko od morza była wolna. Okropnem było nasze położenie! Komendant skłopotany zawołał nas wszystkich i rzekł:
- Dzieci, źle będzie z nami. Tłumy nieprzyjaciół nas obległy, a nasi nie przyszli. Do rana czekać niepodobna. Po cichu więc trzeba się wynieść z tego przeklętego miejsca.
Co komendant mówił, to każdy z nas już pierwej był myślał. Gorzko nam było, że nas niepotrzebnie wpędzili do takiej matni, ale cóż? Musieliśmy słuchać, bo żołnierz słucha, nie rezonuje. Na rozkaz komendanta ruszyliśmy po cichu nad morze, żeby się jakoś wymknąć. Ani dychać prawie nie wolno nam było. Ale cóż? W morze niepodobna wejść. Wracamy więc - idziemy drugi raz, bo noc była ciemna, widzieliśmy ognie i placówki hiszpańskie, ale morze bałwani się na dobre. Wtem zaczyna się strasznie błyskać. Idziemy jeszcze raz nad morze - a tu morze ustąpiło na kilka staj i deszcz gęsto zaczął padać. Po piasku więc morskim, widząc tuż niedaleko od siebie przy ogniu nawet twarze nieprzyjacielskie, wymknęliśmy się po cichu i forsownym marszem uciekaliśmy co żywo. Już się dostaliśmy na jedną górę, może z mileczkę od Motrilu, gdy zaczęło świtać.
Tymczasem Hiszpanie zmiarkowali naszą ucieczkę i począł się między nimi gwar wielki, który daleko było słychać. Jakoż niedługo puścili się w trop za nami i przyszli do onej góry. Strach mnie jeszcze dziś bierze, gdy sobie przypomnę ową moc wojska i owe chmary nieprzeliczone ciarachów, które nas zewsząd obległy. Było to dwudziestego sierpnia. My staliśmy na górze, mając morze za plecami. Jenerał hiszpański Kondo, czy Konko, zaczął do nas szturmować. Jego pułk miał hełmy u góry okrągłe z białym ogonem przez środek. Po kilka razy wdzierali się na górę, ale my ich zawsze zepchnęliśmy. Mieliśmy dwie armatki, które woziliśmy na mułach - i z tych armat tęgo grzmociliśmy. Tego rana do południa ogień rzęsisty jak grad się sypał; broniliśmy się do upadłego. Ale cóż, kiedy po południu zabrakło nam amunicji. Byli tacy, co już ani jednego naboju nie mieli przy sobie, inni, jak i ja, mieliśmy po jednym. Aleć Hiszpanie zrejterowali, bośmy im nakładli trupa co nie miara, bo i kamienie i drzewa i co się dało, zrzucaliśmy z góry naszej na nich, a ich kule, tak armatnie, jak i karabinowe, szły górą nad nimi i tylko kilku dzielnych żołnierzy nam zabili. Gdy się Hiszpanie cofnęli, odetchnęliśmy trochę. Wtem nasz kapitan Bothe i porucznik Antosiewicz zawołali mnie do siebie i rzekli:
- Pod górą stoją dwa osły, idź i przyprowadź je tutaj, bo rannych zabierzemy i pójdziemy dalej.
Ruszyłem tedy na dół z drugim żołnierzem, co się zwał Kurczewski, a był rodem z Łowicza. Przyszliśmy do ładnego domu, gdzie była długa altana winogronami okryta, a przed tą altanką stały owe dwa osiełki. Ledwo weszliśmy do owej cienistej altanki, aż oto wychodzi gospodarz i pyta:
- Czego chcecie, ludkowie?
- Przyszliśmy po te dwa osły, co tu stoją. - odpowiadam.
- To są liche osły moich ludzi, ale chodźcie do izby, a ja wam pokażę moje lepsze osły i dam je wam.
Idziemy tedy do izby. Ale gospodarz pyta się wpierw łagodnie:
- Nie zjedlibyście czego, albo nie wypilibyście wina? Ja mam różne wina: czerwone, białe, młode, stare, jakich chcecie, dam wam.
Nam dwa razy nie trzeba było mówić, bośmy od wczoraj wieczór nic nie mieli w ustach. Kazał nam dać winka wybornego, które mi jeszcze dziś smakuje, i usmażyć jajecznicy. Jeść nie było czasu, ale jednak trochę się zjadło i to tak, że gdy jeden jadł, drugi przy drzwiach wartował. To się gospodarzowi nie podobało; prosi więc, żebyśmy byli spokojni, po co warta? Ale widocznie nas zatrzymywał, bo znów kazał dziewczynie przynieść sera koziego i innego wina. Ja pytam o osły, a on mnie zbywa, że zaraz przyjdą. Tymczasem na górze zaczynają się znów bić. Byliśmy jak w gorączce. Aż tu słychać i od morza strzelanie. Pytam gospodarza, co to znaczy, a on mi odpowiada, że to chłopy strzelają sobie króliki i zające. Ja jednak mignąłem na Kurczewskiego, aby się miał do odwrotu. Dziewczyna wraca z winem i serem. W tej samej chwili wpada do izby dwóch naszych żołnierzy i wołają:
- Na Boga, kapitan nas posyła, żebyście zaraz wrócili!
Ja tedy biorę wino, a krąg ogromny sera rozkrawam na czworo i każdy z nas pakuje część do sakwy. Potem zabrawszy oba osiełki, co stały pod altaną, wynosimy się czym prędzej. Na podwórku było mnóstwo drobiu, a szczególnie śliczne kaczki i indyki. Moi koledzy dalej za nimi jak zaczną gonić i machać pałaszem - a gospodarz patrzy z boku. Ja mówię:
- Moi bratkowie głupstwo robicie! Tu śmierć przed nami, a wy się bawicie jak dzieci? Co tobie po kaczce lub indyku? Gdzież je będziesz piekł lub jadł, kiedy sam nie wiesz, czy doczekasz wieczora? Dajcie pokój drobiowi. Żołnierz ma pałasz na nieprzyjaciela, nie na kaczki lub indyki.
Wiarusy poskrobały się trochę, żal im było, ale usłuchali mej rady. Gospodarz poznał widać to moje zgromienie kolegów. Już wychodziliśmy z podwórka, a tu mnie ktoś klepie po ramieniu. Oglądam się i widzę gospodarza. Ten ścisnąwszy mnie za rękę, szepnął mi do ucha:
- Zostań w moim domu!
- A to czemu?
- Jeżeli ci życie miłe, zostań w moim domu!
- Ale czemu mam zostać?
- Patrz, od morza ciągnie dziewięć tysięcy chłopów, a drugie tyle wojska od rana was oblega!
Patrzę, patrzą i drudzy, a tu istotnie wielka chłopów moc, jak szarańczy, już blisko nas - aż mrowie po nas przeszło. Porwaliśmy się jak oparzeni z miejsca i dalej do naszych!
Gospodarz woła:
- Ani jeden z was nie ujdzie! Wszyscy zginiecie.
Ja poprawiłem kaszkiet na bakier i rzekłem:
- Ej, co tam! Nie takie się przepiekało, a przepiekło się, i to się przepiecze.
Byłem zuch, ale pewnie to dobre winko do tego nie mało się wtenczas przyczyniło. Bądź jak bądź, nie dałem się zbałamucić. Wdrapaliśmy się z osłami na górę. Wnet wybiega kapitan z porucznikiem i pytają, czy mamy co ze sobą? Dajemy im wina i sera, na które jak głodne wilki się rzucili. Grzmot, dym, wrzask i same kule nie przeszkodziły im w jedzeniu. Jedli sobie smacznie i spokojnie, jakby na chrzcinach lub weselu. Bo we wojnie tak myśmy się oswoili ze śmiercią, że nikomu na myśl nie przyszło strachać się czego, chyba jednej niewoli. Kiedy oni jedzą, ja opowiadam, co usłyszałem od owego gospodarza i co widziałem na własne oczy. Kapitan machnął ręką, mówiąc:
- Ej, to baśnie, mospanie! Zwyczajnie Hiszpan chce nas straszyć i gada o tysiącach, których nie liczył.
Antosiewicz zaś porucznik dodał:
- Nie daliśmy się dotąd i diabeł by nas stąd nie ruszył, gdybyśmy mieli ładunki, ale i tak się nie damy tej hałastrze!
Ledwo to wymówił, aż tu przybiega sam komendant zmieszany i każe nam patrzeć ku morzu. Patrzymy - widać rybaków, jak obok swych łódek sieci rozwieszają, a dalej za nimi mnóstwo ludzi, co śpieszą do lądu.
- To pewno Anglicy - mówi komendant - powiedziano mi, że to Anglicy.
- Cóż teraz poczniemy? - pyta kapitan. Komendant odpowiada:
- Na górze zostać nie możemy, ale zejdziemy na dół i tam uszykowani bronić się będziemy.
- Ale czym?- zagadnął kapitan - kiedy nie mamy amunicji?
- Darmo - rzekł komendant, wzruszając ramionami.
- Toć już chyba na zgubę schodzimy z tej góry, z której nas by nie tak prędko zepchnęli Hiszpanie - szepnąłem ja porucznikowi Antosiewiczowi - boć przecie na górze prędzej się jeszcze jakiś czas utrzymamy, a może też i nasi nadbiegną.
Ale komendant każe czym prędzej schodzić z góry.
Lubo niechętnie, zeszliśmy na dół. Uszykowaliśmy się. Ale wnet nas dopadły roje Hiszpanów, jakby szerszeni. Nie była to już walka, lecz prosta szturchania. Biliśmy, co nam sił starczyło. Ale to nic nie pomogło, boć ich miało być po sześćdziesięciu na nas jednego, i to jeszcze na nieszczęście nie mieliśmy ładunków. Bo gdybyśmy mieli ładunki, bylibyśmy sobie dobrze z nimi dali radę i z góry bylibyśmy sobie do nich palili jak do wróbli. Ale tak braliśmy ich na bagnety, aż nam wreszcie i sił brakło, i ustaliśmy, wołając: Pardon, pardon!
Ale nie dali nam pardonu, żeśmy ich - choć nas tak mało było - dużo nażgali; tylko tłukąc nas zemdlałych już prawie zupełnie kolbami, gnali nas ku Motrilowi. Wpędzili nas na jakieś wilgotne miejsca, gdzie rosła bawełna. Tu dopiero w tej fatalnej bawełnie zaczęli do nas sypać ogniem plutonowym.
Nasze wiarusy, nie mogąc zemdleni już się bronić, padali jak muchy. Gdzie się obejrzę - trup - zewsząd słychać polskie "O Jezus!" wychodzące z ust padającego od strzału lub bagnetu.
Nasz komendant, który nam taką łaźnię sprawił, ze swymi dragonami bił się wprawdzie aż do upadłego, ale widząc, że nie ma ratunku, przerznął się przez nieprzyjaciela i drapnął z resztą konnicy do Granady, a nas biedaków w takim bigosie zostawił. Hiszpanie widząc zresztą, że się już bronić nie możemy, i że wołamy pardonu, dali nam wreszcie pokój, boć już nas też ledwo stu zostało, i pędzili nas jak trzodę bydła przed sobą do Motrilu do niewoli.

(źródło: Jakub Daleki, Wspomnienia mojego ojca żołnierza dziewiątego pułku Księstwa Warszawskiego. Zebrane według ustnego opowiadania powtórnie przez ks. J. Dalekiego, Poznań 1887.
W pamiętniku Dalekiego kończy się w tym miejscu rozdział poświęcony wojnie hiszpańskiej, a zaczyna ten opowiadający o niewoli hiszpańskiej i angielskiej - można go znaleźć w wyborze polskich pamiętników i in. źródeł autorstwa Tyszki i Bieleckiego, t. 1, s. 274-278)

Dla potrzeb Napoleon.org.pl opracował: Michał Swędrowski