Nasza księgarnia

Stanisław Hempel, Wspomnienia wojskowe

Posted in Źródła

WSPOMNIENIA WOJSKOWE
Rozmaitości. Pismo Dodatkowe do Gazety Lwowskiej 1842, cz. 1.
(pisownia oryginalna)

 



January Suchodolski, Joachim Hempel (brat Stanisława - autora wspomnień)




Kiedy jedni pisarze kreślą nam obcych krajów zwyczaje, drudzy naukowe przedmioty lub namiętnéj miłości straszliwe zdarzenia, ja w mojém cichém ustroniu przechodząc myślą dawne przygody wojskowe, opiszę cnoty walecznego Szwartza; któżto jest - nie jeden z was pewnie zapyta; jestżeto jaki nieznany historyk - poeta - może wynalazca zabójczego prochu - albo bohatér dawnych wieków krucyjaty ? - o, nie - Szwartz mężny, cnotliwy, przyjacielski - byłto pies w pułku polskich ułanów gwardyi N a p o l e o n a; nie śmiéjcie się proszę, gdy wam powiem, że Szwartz nie miał ogona, lecz za to był silny, czarnokosmaty ze stojącymi uszami a w oczach jego malowały się rozum, odwaga i czułość; od urodzenia był krnąbrny i wolno-myślący; dla tego w młodym wieku zerwawszy niewolniczą obróżę, na któréj go więził piwowar w Hanowerze, poszedł z dziéwiątym pułkiem strzelców konnych francuzkich na kampanię pruską, gdzie w bitwie pod Frydlandem przed frontem tego pułku został postrzelony w kark kulą karabinową, a ta, z czasem spuściwszy się za skórą w jego podgardlę; przez całe życie była ozdobą jego odwagi. Po kampanii 1807 r., gdy pułk dziéwiąty strzelców stanął garnizonem w Pocztdamie, Szwartz sprzykrzywszy sobie nieczynne życie, bez zameldowania się porzucił strzelców francuzkich i poszedł z oddziałem polskich ułanów gwardyi na kampanię hiszpańską; w marszu szedł zawsze przed trębaczami, codziennie z innym nocował żołniérzem, a z-rana, piérwszy stawał na miejscu zebrania szwadronów. Kiedy oddział ułanów gwardyi odpoczywał parę miesięcy w Bordeaux, Szwartz znał wszystkie kwatéry żołniérzy w tém rozległém miéście i nigdy nie chybił żadnego apelu na placu wojskowym; na każdéj paradzie, na każdéj mustrze, nawet w magazynach przy odbiéraniu furażów, był zawsze obecny, a tak cały oddany służbie wojskowéj, przyjacielski, usłużny, w jednych tylko uczuciach miłości był obojętny, i dla tego na inne psy pułkowe patrzał z pogardą; raz tylko szczególnie gdy szwadrony ułanów szły na musztrę, spóźnił się na plac wojskowy, wiodąc z sobą prześlicznéj urody mopsicę; lecz kiedy usłyszał trębaczy, zawstydzony swoim postępkiem, stanął na swém miejscu, a ona ze smutkiem zmuszona była opuścić niewdzięcznego kochanka. Przy tych wszystkich zaletach, wyznać trzeba szczérze, że Szwartz był trochę łakomy, dla tego w Bordeaux z najodleglejszych ulic miasta widziałeś go codzieńnie o godzinie piątéj spieszącego na obiad oficerski pod trzema koronami - lecz za to w kampanii znosił cierpliwie głód i wszelkie trudy; nigdy nie spoczął w obozie, lecz zawsze na przednich czatach, a kiedy dostrzegł ułanów idących na podjazd lub patrol, czylito w dzień lub w nocy, zawsze z niémi odbył każdą wyprawę; w boju był pewnie przed frontem, stojąc nieporuszenie pod ogniem armatnim, a do attaku leciał wesoło obok trębaczy. Był on w Hiszpanii i w Moskwie, był nad brzegami Dunaju i Wisły, przebył szczęśliwie wszystkie kampanije, i w każdym żołniérzu miał przyjaciela, a kiedy pułk ułanów gwardyi po krwawych bojach, żegnał swój sztandar oddając konie i broń na placu w miasteczku Kutnie; widziałeś jeszcze starego Szwartza smutnie leżącego przed frontem swojego pułku; ileżto oficerów i żołniérzy chcieli mu dać schronienie w domowéj zaciszy; lecz on nie słysząc ulubionéj trąby, głuchy był na ich wezwania; nakoniec poszedł z głową zwieszoną w Księztwo poznańskie ze starym o szczudle żołniérzem, gdzie wkrótce z tęsknoty i wieku, zakończył swe biedne życie.

S.H...

 

 

WSPOMNIENIA WOJSKOWE
Rozmaitości. Pismo Dodatkowe do Gazety Lwowskiej 1842, cz. 2. (pisownia oryginalna)

 



Marlet, Markietanka



II.

W sławnych wyprawach Napoleona za każdym maszerującym pułkiem na kampaniją, widziałeś zwykle przy bagażach pułkowych kilka kobiét pod nazwiskiem markietanek; przy wymarszu z garnizonu każda z nich musiała uzyskać upoważnienie od dowódcy pułkowego do dzielenia trudów wyprawy, bez tego bowiem z piérwszych stacyj wrócona była do domu, i z téj przyczyny, kiedy żołniérze przysposabiali się do marszu, mnóstwo zachodziło intryg miedzy kobiétami garnizonu o uzyskanie tak dla nich pożądanego pozwolenia; zwykle jednak dowódcy pułkowi, nie zważając ani na wiek, ani na urodę, dawali piérwszeństwo tym, które dzieląc poprzednicze wyprawy pułku, dobrze się sprawowały i trudno było zaiste wymówić się ostrzélanym amazonkom, kiedy z ognista wymową stawały w obronie swych praw, wyliczając strawione lata na usługach całego pułku.
Postać, ubiór i umysł tych kobiét, różniły ich zupełnie od innéj płci niewiéściej, zahartowane w obozach, ogorzałe od słońca i niewywczasów, naśladujące zwyczaj i mowy prostych żołniérzy, szczególny częstokroć przedstawiały widok; dzieliły się one na stopnie; i tak widziałeś najzasłużeńsze, a przeto w lepszym bycie, jadące w małych wózkach okrytych ceratą, z biczem w ręku; mając na głowie czépek z wielkiémi kokardami; drugie konno przy ostrogach w pantalonach obcisłych, w damskim kapeluszu; inne zaś świéżo przybyłe, przykrywszy lekka sukienkę dolmanem huzarskim lub wielkim spencerem grenadyera, z utrefionemi lokami biegły piechota, niosąc baryłkę wódki na plecach, z pewną nadzieją, że po pierwszéj bitwie czeka ich rumak z całym rynsztunkiem; przybiérały one do swego imienia zwykle nazwisko swojego pułku, do którego trzeba wyznać, zawsze szczérze były przywiązane; dlatego o honor pułkowy częstokroć w obozach, do krwawych między niémi przychodziło sprzeczek; nie będąc rozwiązłe, zdradzały często swych kochanków i mężów, gdyż miłość liczyły między ogólne potrzeby żołnierza; wytrwałe na wszelkie trudy i marsze, nad podziw odważne, na kwaterach kłótliwe, te miały cnoty, iż mało dbając o własne zyski, całą myśl zwracały na potrzeby pułkowe, rannym i chorym niosły troskliwą pomoc, a w głodnych chwilach nawet pod ogniem armatnim przebiegały szeregi z żywnością i napojem, i wtenczas za żadne pieniądze nie udzieliły kieliszka wódki żołniérzowi z innéj broni.
Taka była markietanka Baśka z pułku ułanów polskich gwardyi Napoleona; odbywszy szczęśliwie kampaniję w Hiszpanii i w Niemczech, gdzie zawsze wózek jéj był licznie otoczony wesołém żołnierstwém, roku 1812 poszła za pułkiem w kampaniją do Rossyi, lecz tam tak, jak tysiące innych, doznała srogiego losu; w mieście Moskwie po krótkiej chorobie straciła męża, który był piekarzem pułkowym, w kilka dni po urodzeniu piérwszego syna, którego z niewymowna radością awansowała na wachmistrza ułanów gwardyi; w nieszczęsnym odwrocie armii francuzkiéj zdołała stanąć szczęśliwie z swym wózkiem nad brzegami Berezyny, lecz tu nie mogąc się dostać na most z przyczyny strasznego natłoku bezbronnéj zgrai maroderów, stała czas długi tuląc swe dziecko do piersi w największéj rozpaczy, a kiedy granaty rossyjskie zaczęły padać śród tych nieszczęśliwych, Baśka odcina konia od wózka, (bez żalu opuszcza wózek z całym majątkiem) porywa dziecko, a dosiadłszy konia, rzuca się na nim w nurty Berezyny. - Już miała się szczęśliwie dostać się na przeciwny brzég rzéki, kiedy koń zmęczony w wodzie pod nią upada i w tej chwili nieszczęśliwa Baśka traci swego małego wachmistrza; w takim stanie niedoli skościała od zimna, przyszła wieczorem do pułku ułanów, lecz wszystkie starania żołniérzy nie zdołały jéj przynieść pociechy.
A tak, kiedy Baśka codzieńnie patrzyła na krwią zbroczonych rycérzy, na płonące pożarem ogrody i na okrytych nędza mieszkańców obojętném okiem, jedno uczucie matki wstrząsało jéj duszę uspioną, zrosiło lice rzewnémi łzami i na całe życie wyryło w jéj sercu smutne wspomnienie!
S.H...

 

 

WSPOMNIENIA WOJSKOWE
Rozmaitości. Pismo Dodatkowe do Gazety Lwowskiej 1842, cz. 3 i 4. (pisownia oryginalna)

 



Lansjerzy polscy w Hiszpanii



III.

Po ukończonej kampanii w Niemczech r. 1809, dwa szwadrony pułku gwardyi ułanów, zostały odkomenderowane z garnizonu Chantylli pod Paryżem do Hiszpanii, w którym to czasie i z innych pułków kawaleryi gwardyi, tyleż poszło na tę wyprawę żołnierzy.
Oddziały te połączyły się z korpusem francuzkim pod komendą marszałka Bessiera, który miał utrzymywać na wodzy prowincyje północne Hiszpanii, a szczególniej starą Kastyliję, gdzie największa liczba była geryllasów, a nadto zwiastowały zawsze przybycie Napoleona do Hiszpanii, co było dla powstańców nie małym postrachem; - nim jednak ta kawaleryja gwardyi poszła w czynną kampaniją, miała przeznaczone miasto Castroherix (przypuszczalnie Castrojeriz - przyp. Pitrek) na dwu-miesięczny spoczynek, tak z trudów kampanii niemieckiej, jako i po odbytym uciążliwym marszu.
Miasto to położone w żyznej i kwiecistej okolicy Kastylii, odległe od Burgos ośm mil hiszpańskich, zamożne, ludne, a szczególniej odznaczające się wielką liczbą urodziwych Hiszpanek, nader przyjemny dla ułanów polskich zwiastowało spoczynek. Jako też w krótkim czasie przy łagodnym obchodzeniu się naszych żołnierzy, zawiązały się zabawy, związki przyjazne, a szczególniej intrygi miłosne, które na długi czas po wymarszu Polaków, zostawiły smutek w sercach czułych Hiszpanek. Po kilkunastodniowym pobycie, mogliśmy spokojnie na kwaterach zasypiać, gdyż sami mieszkańcy naszego komendanta o zbliżaniu się geryllasów uwiadamiali, mimo tego, szwadron służbowy był zawsze gotowy do boju, i kiedy w chwilach łagodnego wieczora, jedni wojskowi pod oknami pięknych Hiszpanek śpiewali nadwiślańskie pieśni, albo przy muzyce gitary, tańczyli z niemi bolero, inni z nabitą bronią około miasta pilnie patrolowali.
Tak dnia jednego na imieniny szefa szwadronu Stokowskiego, oficerowie zrobiwszy składkę, zaprosili najznakomitszych mieszkańców na wesołą tertulę: wieczorem pokoje alkadego ubrane w kwiaty, zajaśniały rzęsistem światłem, trębacze pułkowi zagrali fanfarę i wkrótce ujrzeliśmy zaproszonych gości; byli między nimi poważne matrony, w niedzielnych sukniach ojcowie, i w strojnych mantylach nadobne Hiszpanki; - zabrzęczały gitary i przy śpiewie sygidyllów, tańczyły młode dziewice z kastanietami zajmujące fantango; a kiedy sorbety, pomarańcze i zawsze ulubioną Hiszpanom czekoladę roznoszą obficie, stanęliśmy polskim zwyczajem z pełnemi madery kielichy, pijąc zdrowie solenizanta, a wtenczas przy odgłosie trębaczy i krzyku Hiszpanek, dwudziestu żołnierzy z karabinków dali ognia na wiwat. - Trwała uprzejma wesołość, zapomnieli Hiszpanie o zaciętej wojnie, o nienawiści, o geryllasach, nie myśleli w tej chwili, że może niebawem będziemy mieli z ich synami krwawą przeprawę, i kiedy w noc późną tańczyliśmy Mazura, w którym ładne Hiszpanki nie znając tańca, skakały jednak wesoło; wszedł alkalde i szefowi Stokowskiemu rzekł coś do ucha; dowiedzieliśmy się od niego, że sławny partyzant Empecinando, przyszedł do Melgar (przypuszczalnie Melgar de Femamental - przyp. Pitrek) włości o dwie tylko milę hiszpańskie odległej od naszego garnizonu, a tak zamiast dalszego mazura, trębacze zagrali na koń, przestraszone Hiszpanki rozbiegły się do domów, a my dosiadłszy rumaków, stanęliśmy gotowi do boju.
Gdy świtać zaczęło, poszedł porucznik Jaraczewski w pięćdziesiąt koni na podjazd, ujrzał istotnie szwadron geryllasów przed włością Melgar, a mając polecenie nie wdawać się w żadne rozprawy, zaczął w porządku swój odwrót; lecz Empecinando ośmielony tem wstecznem poruszeniem a nadto ufny w swe siły, kazał swoim huzarom żywo nacierać i kiedy ci mocno się zbliżyli, strzelając z ręcznej broni do naszych żołnierzy, zwrócił się Jaraczewski, uderzył w środek szwadronu Hiszpanów i w jednej chwili tych rozbiwszy, znów zaczął swój odwrót; w tej przeprawie miał dwóch ludzi zranionych, z których jednemu spadła czapka na ziemię, do niej więc leciały geryllasy, gdyż ta miała być ich całą zdobyczą; co widząc porucznik Jaraczewski, krzyknął do swoich ułanów: "Nie dajmy polskiej czapki Hiszpanom", a uderzywszy na nich, powtórnie rozpędził, czapkę odebrał i trzech geryllasów wziął do niewoli; w tej chwili nadszedł nasz szwadron, lecz Hiszpany zniknęły.
Po tej rozprawie powróciwszy do Castroherix, znów śpiewaliśmy Sygidyllę i krakowiaki, tańcowali bolero i często strzelali do geryllasów, a nakoniec gdyśmy po odebranym rozkazie opuszczali ten wesoły spoczynek, udając się do Valladolid, wszyscy mieszkańcy nas o ćwierć milę za miasto odprowadzili, gdzie przy muzyce trębaczy, przyjaznych pożegnaniach i łzach czułych Hiszpanek, spełniliśmy po kilka kielichów wina, idąc na nową przygodę z miłym wspomnieniem pobytu w Castroherix.

IV.

Kiedy po krwawym utłumieniu powstania w Madrycie w roku 1808 przez wojska francuskie pod wodzą Murata, duch zemsty ogarnął całą Hiszpaniję, a lud uchwycił za oręż, wtenczas we wszystkich prowincyjach tego kraju utworzyły się zbrojne hufce pod nazwiskiem geryllasów na wytępienie Francuzów i wojna przybrała morderczą postać; gdziekolwiek bowiem zdarzyło się tym powstańcom ująć żołnierza francuskiego kończył on w ich rękach życie w strasznych męczarniach; dlatego wojska francuskie działając równie w tym duchu, rozstrzeliwali geryllasów bez żadnego wyjątku w miejsce niewoli.
W takim stanie rzeczy smutno było częstokroć patrzyć na starców, kobiety i dzieci, które na wieść zbliżającego się oddziału Francuzów, przejęci strachem, opuszczali swoje siedziby, unosząc z sobą co mieli najdroższego, niepomni nawet gdzie znajdą schronienie lub gdzie ich noc ciemna zaskoczy.
Tak dnia jednego szwadron pułku gwardyji polskich ułanów, będąc w przedniej straży oddziału francuskiego pod komendą jenerała Rocigeta, ścigał w górach Biskai hufiec geryllasów zostający pod wodzą walecznego Miny; przeszedłszy skaliste góry i dzikie wąwozy, żołnierze polscy zoczyli zieloną dolinę, a śród tej zamożne miasteczko Ordunia, z którego w przeciwną stronę uchodzili żołnierze Miny a z niemi strwożeni mieszkańcy. Poszedł szwadron polski w pogoń, lecz geryllasy uszli w niedostępne ustronia, zostawując nieszczęśliwych mieszkańców po drodze tych żołnierze polscy nawracali do domów, zaręczając im pewność życia i majątku; na samym czele tego szwadronu pędził podoficer Markiewicz z ośmiu żołnierzami a oddaliwszy się od swej komendy, między tłumem uciekających napotkał podeszłą Hiszpankę przystojnie ubraną z dwoma przecudnej urody córkami, a przy tych trzy muły naładowane ich najdroższym majątkiem; gdy te kobiety zoczyły polskiego żołnierza, upadły na kolana i w straszliwej rozpaczy, sądząc się być bliskie utraty życia, drżącemi rękami podawały mu worki z pieniędzmi; wstrzymał konia nasz podoficer, spojrzał na nich z uczuciem litości, rzekłszy po hiszpańsku te słowa: "Jo soj Polaco" (ja jestem Polakiem), a wziąwszy przestraszone Hiszpanki pod swoją opiekę, z nietkniętym majątkiem odprowadził do ich mieszkania. Pamiętne były te słowa w Ordunie, bo kiedy we dwa lata powtórnie wkroczyliśmy do Hiszpanii i ścigając geryllasów stanęli na rynku tego miasteczka; mieszkańcy niosąc nam żywność z radosnym uczuciem witali Polaków; była między niemi i owa Hiszpanka ze swemi córkami, a ta dostrzegłszy Markiewicza już wtenczas będącego w oficerskim mundurze, witała go ze łzami wdzięczności, nazywając go swym obrońcą, swym synem. Zjak szczerą chęcią życzyliśmy w tem miejscu przyjaznym choć dzień jeden wypocząć, ale nielitościwa trąba, po dwugodzinnym spoczynku, znów dała hasło do marszu i znów poszliśmy za geryllasami w góry i wąwozy, gdzie miłe przyjęcie mieszkańców Orduni przebiegło jak sen zwodniczy.

S.H...

 

 

WSPOMNIENIA WOJSKOWE
Rozmaitości. Pismo Dodatkowe do Gazety Lwowskiej 1842, cz. 5. (pisownia oryginalna)

 



Bernat, Bitwa pod Medina de Rioseco



V.

W roku 1808 w porze jesiennej, kiedy łagodniejszem powietrzem można oddychać w krajach Iberyi u stóp gór pirenejskich, niedaleko miasta Wittoryi; śród rozkosznych ogrodów, ocienionych rozłożystemi kasztanmi, rozlegał się wesoły śpiew nadwiślańskich szeregów; były tam dwa szwadrony pułku gwardyi polskich ułanów, przeznaczone do tylnej straży korpusu marszałka Bessiera, który po odebranej wiadomości o opuszczeniu Madrytu przez króla Józefa, z korpusem swoim z nad granicy portugalskiej cofnął się do prowincyi biskajskich, a tam osadziwszy bitnym żołnierzem warowne wąwozy, oczekiwał spokojnie po ciężkim boju i trudach obozowych, przybycia Napoleona.
Słońce zaszło pogodnie za ostro-kończystemi i olbrzymiemi Pirenejami, niebo okryło się ciemniejszym błękitem i wkrótce nastał wieczór cichy i łagodny, a z nim nastała spokojność w całej okolicy, lecz w obozie polskich ułanów widać było ruch ciągły, ognie żywiej zabłysły; jedni żołnierze czyścili broń, drudzy opatrywali konie, tu ujrzałeś kilku Hiszpanów z ponurem wejrzeniem prowadzących muły obciążone worami kukurudzy lub jęczmieniem na pokarm dla koni, albo skórami koziemi napełnionemi winem, tu zastawione przy ogniach blaszane kociołki, tam znów zatknięte błyszczały proporce; lecz największy był ruch około wózka markietanki; tam kilkunastu zebranych żołnierzy, śpiewali zwrotki wesołych okolic Krakowa, tam przypominali sobie marsze, przygody obozowe i bitwy krwawe, w których się znajdowali, tam zapominali tęsknoty za krajem, rodziną, kochankami, zapominali nawet, że już nie jednego z kolegów przykryła obca mogiła; śród tej wesołości żołnierskiej, która najtwardsze przygody z każdym dniem puszcza w niepamięć, a przyszłość zawsze tworzy w jasnych kolorach, widziałeś samotnie przechadzającego się młodzieńca w oficerskim mundurze; smutek ciężki widać było w całej jego postawie, a łza w oku i mimowolne westchnienia, malowały dobitnie obraz jego duszy; weseli koledzy szanowali jego samotne dumania, i jedynie ściśnieniem ręki okazywali mu wzajemność uczuć, wiedzieli bowiem, że srogi cios, który dotknął jego dotąd zawsze wesoły umysł, tylko czas, brzęk oręża, i przyjaźń kolegów, złagodzić potrafią-, stracił on przed kilkunastu dniami brata w bitwie pod Rioseco, z którym od lat dziecinnych nigdy się nie rozłączał, a tak wspomnienia dni szczęśliwych młodości, wspólnej chwały wojskowej, trudów, nadziei - jeden wystrzał zerwał na zawsze!
Kiedy noc późna nastała, ognie przygasły, a żołnierze dziennym trudem znużeni, używali spoczynku, on jeden nie zmróżył powieki, przechodząc smutną myślą dni swobodne, w których niedawnym czasem, wspólnie z bratem, opatrywał w katedrze Burgos, zbroje i miecz sławnego Cyda lub spoglądając na spaniałe pomniki z wieków maurytańskich, przenosili się myślą w owe czarujące i romantyczne czasy Abenzeragów, odbiegły łudzące marzenia, teraz sam, widział tylko istotne gruzy, grobowce, wspomnienia I- Kiedy tak w smutnych myślach pogrążony, bezsennie spoczywa, dał się słyszeć śród ciszy nocnej na przednich czatach, głos: Kito idzie ! powtórzony kilkakrotnie, i w krótkim czasie przybył oficer z kilkunastu ułanami do obozu; był to patrol nocny, wysłany z innych szwadronów; komendant oddziału ujrzawszy samotnego młodzieńca, zeskoczył z konia, a przybiegłszy do niego, rzekł: Kochany kolego, mam ci zwiastować najprzyjemniejszą nowinę, brat twój żyje. - To być nie może! odezwał się strapiony, lecz zarazem w duszy jego zabłysła miła nadzieja.- Tak jest, żyje, powtórzył jego kolega, a na dowód mam z sobą żołnierza, który ci opowie w szczegółach to smutne a razem szczęśliwe zdarzenie. - Za danym znakiem, przystąpił żołnierz silnej postawy, twarz jego zdobiła kresa świeżo zagojona, a pierś, krzyk wojskowy. Po zwykłym ukłonie żołnierskim, tak mówić zaczął: Brat pana porucznika żyje, byłem z nim razem w szpitalu wojskowym w Palencyi, a teraz dla ciężkich ran, został odesłany do Bajonny, zdarzenie było następujące: Kiedy przy końcu bitwy pod Rioseco, powtórnie uderzyliśmy na karabinijerów konnych gwardyi hiszpańskiej, marszałek Bessier widząc, że nieprzyjaciel ustępuje z placu, kazał go ścigać na całej linii, zostawiwszy na pobojowisku oddział piechoty z chirurgami, dla zrobienia porządku z poległemi i rannemi; między pierwszemi kilku naszych żołnierzy pochowano, a kilku rannych gdzie i ja byłem, zawieziono do szpitalu wojskowego w Paleneyi ; brata zaś nigdzie nie znaleziono, i to było silnym powodem do wieści o jego śmierci; w kilka dni przybył do tego miasta drugi oddział rannych na wozach pod zasłoną kapitana francuzkiego od woltyżerów, gdzie z radośnem zdziwieniem ujrzeliśmy i brata pana porucznika, smutny jednak był widok patrzyć na niego: głowę bowiem miał bardzo zrąbaną, dwa palce u prawej ręki odcięte, i nogę zranioną; przy tem tak był zmieniony i słaby, że zaledwie mogliśmy go poznać, lecz w dni kilka przy troskliwem staraniu lekarzy francuzkich, a nadewszystko przy sile młodego wieku, zaczął przychodzić do zdrowia i wtenczas nam opowiedział swoje krwawe przygody w tych słowach:
Kiedy szwadron, w którym się znajdował, powtórnie na kawaleryją nieprzyjacielską uderzył i rozprószonych Hiszpanów ścigał w różnych kierunkach, on raptownie w wąwozie został otoczony przez kilku krabinijerów konnych. Natarcie było silne i przemagające, mimo tego bronił się z rozpaczą w nadziei prędkiej pomocy, lecz kiedy kołnierze nasi unieśli się w inną stronę, a on cięty w rękę upuścił pałasz i koń ugodzony śmiertelnym wystrzałem z pistoletu, padł pod nim; wtenczas karabinijery leżącemu na ziemi, zadawszy w głowę kilka śmiertelnych ciosów, uszli za swoimi, a on okryty ranami, bez zmysłów obok swego konia, przez noc całą leżał, bez żadnego ratunku; ze świtem, gdy cokolwiek odzyskał przytomność, usłyszał głos ludzki; myśląc, że koledzy przychodzą mu w pomoc, zaczął się dźwigać, lecz niestety! zamiast kolegów, ujrzał kilkunastu chłopów hiszpańskich z dwoma mułami, niosących z pobojowiska różne sprzęty wojskowe; dostrzegłszy rannego i widząc, że jeszcze żyje, rzucili się z krzykiem zemsty, chcąc go zamordować, lecz jeden, poznawszy mundur, zawołał: "Dajcie pokój, to jest Polak!" te słowa złagodziły dzikich Hiszpanów; wziąwszy go na muła, przyszli z nim do rozległej włości, gdzie go oddali do klasztoru, lecz tam zamiast ratunku, został wtrącony do ciemnego lochu, a tak straciwszy ostatnią nadzieję, znękany na ciele i umyśle, oczekiwał oziemble chwili, która miała zakończyć jego niedolę.
Gdy szczęśliwym zdarzeniem w parę dni po tym wypadku, przechodził kapitan francuzki z rannemi (o którym mówiłem), i pod tą samą wioską w gorących godzinach południa, kazał wypocząć żołnierzom; na wieść przybyłych, uradowani Hiszpanie, wybiegli tłumem z wioski, chcąc się nacieszyć widokiem rannych Francuzów, lecz w tej zgrai szyderczej różnego wieku i płci, była młoda Hiszpanka, która pod pozorem widzenia z-blizka obozu, przebiegłszy obok komendanta oddziału, wyrzekła prędkim lecz cichym głosem te słowa: W klasztorze jest Polak, a przyłożywszy palec na usta, na znak milczenia znikła w tłumie ciekawych; zrozumiał ją kapitan francuzki, wziął dwunastu żołnierzy, poszedł do klasztoru i przemocą wydobył z ciemnego więzienia nieszczęśliwego. Tu przestał mówić żołnierz, a smutek i radość cisnęły się na przemian w uczucia młodego oficera.
W roku 1810 wkroczył powtórnie oddział pułku gwardyi polskich ułanów do Hiszpanii, a staczając częste bitwy z geryllasami, przechodził północne prowincyje w różnych kierunkach, z każdym dniem zmieniał miasta i wioski, to w dzikich górach Alawy, to w rozkosznych dolinach Nawarry, to znów na rozłożystych polach Kastylii przechodził pod Rioseco obok mogiły swych ziomków; spoczywał pod murami klasztoru we włości owej szlachetnej Hiszpanki, lecz żaden z Polaków nie mógł jej ujrzeć.
Jakieś uczucie podało jej myśl do tak tkliwego uczynku? zapewne nie nadzieja pochwały - może znajomość lub miłość? - o nie, - litość kobiety odezwała się silnie w jej duszy, litość kobiety wykonała ten czyn cnotliwy, lecz za to jak miłą nagrodę uniosła w swem sercu na całe życie!

S.H...

 

 

WSPOMNIENIA WOJSKOWE
Rozmaitości. Pismo Dodatkowe do Gazety Lwowskiej 1842, cz. 6. (pisownia oryginalna)

 



W odwrocie



VI.

W korpusie księcia Poniatowskiego maszerującego na kampaniją rossyjską w r. 1812, miałem brata adjutantem-majorem w pułku szesnastym piechoty księztwa warszawskiego; młody ten oficer, wyszedłszy ze szkoły kadetów w Warszawie, przy nadobnej urodzie ciała, łączył wszystkie zalety duszy, z któremi szczególniej w czasach Napoleona, mógł prędko stanąć w stopniu wyższego rzędu wojskowych; dla tego odznaczywszy się chwalebnie przy wzięciu Smoleńska, a potem w bitwach pod Możajskiem i Terutyną, nie tylko został ozdobiony krzyżem woskowym, lecz nadto licząc zaledwie rok 20ty, otrzymał stopień kapitana piechoty.
W roku 1812, kiedy armija Napoleona zaczęła od spłonionej pożarem stolicy Carów, ów sławny nieszczęściami odwrót, wtenczas widziałeś, jak najwaleczniejsi rycerze różnych narodów, znękani strasznemi mrozami i głodem, rzucali broń, konie, armaty, i nie pomni dawnej sławy, bez czucia, bez wszelkiej odwagi, straciwszy swoje sztandary, szli tysiącami w sromotną niewolę, lub padali bez duszy na śniegiem zawianym gościńcu.
W takim stanie niedoli armija francuzka przyszła nad Berezynę, gdzie na domiar nieszczęścia, korpus rossyjski pod dowództwem Czyczakowa, przeciął jej odwrót; jedna tylko gwardyja Napoleona, chociaż równie wiele zmniejszona, małe oddziały linjowego wojska i szczupłe hufce Polaków, zostały pod bronią. Przybył Napoleon w miejsce przeprawy, rozkazał rzucić pod ogniem armatnim saperom francuzkim dwa wązkie mosty, i żołnierze polscy poszli pierwsi na brzeg przeciwny do boju; stałem wtenczas z służbowym szwadronem ułanów gwardyi przy boku Napoleona; gotowi do tej twardej przeprawy, patrzyliśmy na maszerujących rodaków; nadszedł z innemi pułk 16 piechoty pod komendą walecznego majora Bolesty, lecz z całego pułku już tylko kilkadziesiąt przy orle pułkowym zostało wytrawnych mężów; ujrzałem i brata mego na czele kompanii, która niestety szesnastu żołnierzy liczyła; odzież jego była zniszczona, obuwie podarte i długi kołnierz zamiast płaszcza na pół przepalony, chronił go od srogiego mrozu; szedł jednak wesoło, gdyż szedł do boju, a mijając mój szwadron, podał mi rękę; było ostatnie pożegnanie braterskie!
Wkrótce mocny ogień armatni i ręcznej broni dał się słyszeć przed nami; przeszliśmy mosty z Napoleonem, roztrącając lancami tłumy cisnące się przejętej strachem hałastry i stanęliśmy na lewem skrzydle do boju; Czyczakow został pobity, przeszło dwa tysiące Moskali wzięto w niewolę, lecz w tym samym czasie w nurtach Berezyny i od kartaczów rossyjskich, tysiące bezbronnych ginęło Francuzów, a tysiące pognano gościńcem do Syberyi.
Po tej krwawej przeprawie, zaczęliśmy odwrót ku Wilnowi; nie wiedziałem dotąd o losie mojego brata, gdy wieczorem w wiosce Ziemlinie, ujrzałem kilku polskich żołnierzy przy powózce rossyjskiej, na której leżał okryty ranami major Bolesta, od niego usłyszałem smutną nowinę, iż brat mój dowodząc tyralijerami, ugodzony kulą karabinową w piersi, poległ śmiercią walecznych. Kiedy dzisiaj, po tylu upłynionych latach, z przykrem uczuciem zwracam myśl moję na brzegi Berezyny i na zgon tego walecznego młodzieńca, cóż się wtenczas działo w mem sercu, mając umysł zbolały widokiem tej krwawej przeprawy?! Lecz kreślę dalej moje wspomnienia.
Po ukończonych nieszczęśliwych bojach i abdykacyi Napoleona, wróciwszy z Francyi ze szczątkami Polaków do kraju, wziąłem uwolnienie od służby wojskowej, i w r. 1815 już jako cywilny przebywałem w Warszawie, gdzie dnia jednego przyszedł do mego mieszkania jakiś nieznajomy; z postawy i wstążki krzyża zasługi poznałem, iż służył wojskowo, a po krótkiej rozmowie dowiedziałem się, że to był dawny kolega mego brata, kapitan S. z byłego pułku szesnastego piechoty; miłe jest zawsze spotkanie dawnego towarzysza broni, tem więcej to czułem, gdy się do mnie w te odezwał słowa: "Kolego! Od początku zawodu wojskowego, służyłem z twoim bratem w jednym pułku; złączeni szczerą przyjaźnią, wesołe chwile, trudy obozowe i krwawe boje, dzieliliśmy wspólnie, a kiedy w nieszczęśliwej bitwie pod Berezyną został ugodzony śmiertelnym strzałem, uniosłem go w krwi zbroczonego z placu boju, na moment odzyskał przytomność i podając mnie zimną dłoń, rzekł: "Żegnam cię kochany przyjacielu, za chwilę żyć przestanę, zrób mi dół w tej skościałej ziemi i pochowaj w tym mundurze, który niedawno z rozkoszą i chlubą włożyłem w obronie mojego kraju, a ten zegarek oddaj memu bratu na pamiątkę." - Przyrzekłem święcie wykonać ostatnią wolę konającego kolegi, lecz on moich słów już nie usłyszał; z bolałem sercem wypełniłem pierwsze jego żądanie, lecz drugie trudniej mnie było uskutecznić; wzięty bowiem we dwa dni po tej strasznej przeprawie do niewoli, odarty przez kozactwo, szedłem z wielu nieszczęśliwymi do gór Kaukazu, pocieszając się tą jedną myślą, że straciwszy wszystko - przynajmniej ten zegarek mogłem przed ich chciwością utaić; przebyłem dwa lata ciężkiej niewoli i nieraz przyciśniony okropną nędzą, chciałem go spieniężyć, lecz słowo dane konającemu koledze, zawsze mnie od tego wstrzymało czynu. Powróciwszy przed kilku tygodniami na łono rodziny, dowiadywałem się skwapliwie o ciebie kolego, a dziś znalazłszy, uiszczam moje przyrzeczenie, i śmiało rzec mogę, że to jest jedna z smutnych, lecz razem najprzyjemniejszych chwil życia mego!"
Ścisnąłem go silnie za dłonie, gdyż nie miałem słów do wyrażenia uczuć mej duszy, zachowałem tę drogą pamiątkę i oddam ją z czasem memu synowi, a ta będzie go uczyć, jak ma szanować cnoty prawego człowieka.

S.H...

 

 

WSPOMNIENIA WOJSKOWE
Rozmaitości. Pismo Dodatkowe do Gazety Lwowskiej 1842, cz. 7. (pisownia oryginalna)

 



Wiktor Mazurowski, Somosierra



VII.

Kiedy w r. 1808 29. listopada noc czarna zapadła w niwach Kastylii, na górach Karpetanos zajaśniały obozowe ognie, słychać było głosy, czat hiszpańskich, przechodzące nocne patrole i niekiedy wystrzał ręcznej broni zapowiadający żołnierzom, że dzień jutrzejszy będzie dla nich dniem chwały lub smutku.
Był tam korpus trzynasto-tysięczny Hiszpanów, który po zajęciu miasta Burgos przez wojska francuzkie cofnął się w te mocne stanowisko i osadziwszy przyległe góry i wąwóz Somo-sierra działami i bitnym żołnierzem piechoty, postanowił wstrzymać pochód Napoleona ku Madrytowi.
O pół mili od tych gór najeżonych bagnetami Hiszpanów, nocował Cesarz Francuzów ze swojemi gwardyjami we wsi Becequillas, i kiedy w pobliżu jego kwatery panowała zupełna cisza, przerywana jedynie chrzęstem broni starych grenadyjerów utrzymujących straż w około jego mieszkania, albo pochodem jenerałów lub oficerów ordynansowych, roznoszących przygotowawcze rozkazy do boju, w dalszym obozie Francuzów słyszałeś wesołe rozmowy, śpiewy, rubaszne żarty, a nawet rozmaite plany do nastąpić mającej bitwy.
Skoro dzień powstał i gruba mgła jesienna wznosząc się, odkryła linije bojowe Hiszpanów, waleczna francuzka piechota zaczęła się wdzierać na góry po lewej i prawej stronie bitego gościńca, lecz Hiszpany stojąc w mocnem stanowisku, morderczym Ogniem armatnim i ręcznej broni tak silnie razili szeregi francuzkie, że w chwili, kiedy nadjechał Cesarz ze swoją kawaleryją gwardyi, na której czele maszerował pułk polski lekkokonny w ściśniętej kolumnie, nic dotąd stanowczego w tej bitwie nie zaszło.
Zatrzymał się Cesarz u podnóża góry przy artyleryi francuzkiej; kule nieprzyjacielskie gęsto obok niego padały, a po chwili przekonawszy się, że zdobycie bateryi stojącej na wzgórzu za wąwozem, jest niezbędnie potrzebne, gdyż i ta ciągle ostrzeliwała gradem kul i kartaczy gościniec bity w wąwozie, rozkazał polskiemu szwadronowi pod dowództwem szefa Kozietulskiego, na służbie przy nim będącemu, przejście tego wąwozu i wzięcie bateryi.
Z radosnem uczuciem usłyszeli młodzi żołnierze ten rozkaz, gdyż dotąd chociaż w wielu zdarzeniach wojny hiszpańskiej dowiedli, że są godni stawać do boju obok starych żołnierzy francuzkich, w obecności jednak Cesarza i jego mężnych gwardyjów, po raz pierwszy dobywali oręża.
Donośnym głosem zakomenderował waleczny szef szwadronu K o z i e t u l s k i: "Naprzód po czterech!" gdyż wąwóz nie dozwolił innego rozwinięcia szwadronu, a dobywszy pałasza ruszył galopem na czele szwadronu; dochodząc do wąwozu, krzyknął: "Niech żyje Cesarz! Niech żyje!" powtórzył cały szwadron z zapałem to hasło do boju, i w jednej chwili młodzi rycerze rzucili się z bohaterskim męztwem w tę paszczę piekielną.
Wstrząsły się góry Karpetanos hukiem dział i ręcznej broni, odbiły się echa śmiertelne na polach Kastylii, odbiły się zapewne w niejednem sercu matki i kochanki nad brzegami Wisły -- gdyż w tej chwili padło kilkadziesiąt młodzieży polskiej śmiercią walecznych.
W tak strasznem zamieszaniu, kiedy żołnierze i konie w ściśniętym wąwozie padali jedni na drugich, cofnął się na moment ten szwadron waleczny, ale kiedy inne szwadrony pod dowództwem pułkownika Krasińskiego nadchodziły galopem już on powtórnie nie zważając na grad kartaczy i krzyżowy karabinowy ogień, na Hiszpanów uderzył, rozbił wszystko co mu stawiło opór, zabrał bateryje, zrąbał piechotę i gościniec dla całej armii Napoleona do Madrytu otworzył.
Pędziliśmy dwie mile Hiszpanów, zabierając wozy, aumnicyję i niewolnika a na-koniec kiedy znużeni zsiedliśmy z koni, w parę godzin nadjechał z oddziałem strzelców konnych gwardyi marszałek Bessieres, rozkazał pułkowi polskiemu wsiąść na koń i stanąwszy przed frontem, tak się odezwał: "Cesarz jest kontent z was waleczni Polacy, to świetne natarcie uważa za najśmielszy krok, jaki kiedykolwiek konnica wykonała, mianuje was starą gwardyją, i przeznacza miejsce waszemu pułkowi na, prawem skrzydle całej kawaleryi gwardyi." "Niech żyje Cesarz" rozległ się odgłos w szeregach polskich. -- "Niechaj żyją, waleczni Polacy!" odrzekł marszałek, wznosząc kapelusz w górę, a słowa jego powtórzyli jednogłośnie osiwiali w bojach strzelcy konni gwardyi Napoleona.

D o p i s e k: W bitwie pod Somo-sierra polegli na placu porucznicy: Krzyżanowski, Rudowski i Rowicki -- kapitan Dziewanowski w dni kilka z ran umarł ; mocno ranni byli: kapitan Piotr Krasiński i porucznik Niegolewski; szef szwadronu Kozietulski, cudem ocalał, mając czapkę, mundur i konia, kilkunastu kulami przestrzelone; podoficerów i żołnierzy zabitych i rannych prawie w połowie liczył ten szwadron.

S.H...

 

 

WSPOMNIENIA WOJSKOWE
Rozmaitości. Pismo Dodatkowe do Gazety Lwowskiej 1842, cz. 8. (pisownia oryginalna)

 



Wiktor Mazurowski, Kto kogo?



VIII.

Już przeszło lat dwadzieścia, jak potężnego niegdyś monarchę przykrył kamień grobowy na wyspie Św. Heleny, a chociaż od tego czasu tysiączne tony głosiły Jego olbrzymie dzieła; każde dotąd nowe o Nim wspomnienie chciwie jest czytane, bo zapewne wieki ubiegną, nim na naszym horyzoncie zjawi się podobny jenijusz; kto więc z żyjących był świadkiem czynów tego wielkiego bohatera, kto tylko miał choćby najmniejszy udział w Jego nieśmiertelnych dziełach, powinien dla potomności skreślić swoje wspomnienia; bo czas idąc niewstrzymanym krokiem, otwiéra codzieńnie groby współczesnym tego wielkiego męża, z którymi może nie jedno ciekawe wspomnienie już zasypane zostało!
Ta jedynie myśl podaje mi pióro do ręki, ażebym skreślił parę zdarzeń wojskowych, w których miałem osobisty udział.
W roku 1812 po kilo-dniowym pobycie w zniszczonej stolicy Carów, opuściliśmy z Cesarzem Kremlin udając się z główna armią gościńcem do Małego-Jarosławca. To miasto jest położone na wzgórzu, pod nim biegnie mała rzéczka , od strony Moskwy są obszérne pola; tam korpus 4ty księcia Eugeniusza idąc w awantgardzie, wstrzymany został przez wojska rossyjskie; wszczęła się zacięta bitwa pod samém miastem; ta trwała z równą przewagą do późnej nocy, aż nakoniec po krwawych usiłowaniach wice-król włoski utrzymał plac boju, osadziwszy miasto swoim żołnierzem . - Było to dnia 24. października. Cesarz nocował w małéj wiosce o ćwierć mili odległej od Małego-Jarosławca, przy Nim, jak zwykle, piesza gwardyja obozowała , i po jednym szwadronie służbowym z każdego pułku konnej gwardyi. Znajdowałem się dnia tego z służbowym szwadronem gwardyi ułanów polskich pod komenda szefa Kozietulskiego, który i drugim szwadronem strzelców konnych gwardyi dowodził. Wieczór był cichy, powietrze dotąd mieliśmy łagodne, od czasu do czasu padały wystrzały ręcznéj broni na przednich czatach, a gdy noc ciemna zapadła, tysiace ogni obozowych zajaśniało na przestrzeni milowéj, przy których wielka armija Napoleona dotąd niezwalczona, spokojnie spoczywała; któż z nas mógł się spodziéwać, że za dni kilka burze północne tym wojskom potężnym tak zmienną nadadzą postać!
Skoro świtać zaczęło, Cesarz chciał się osobiście przekonać o poruszeniach wojsk nieprzyjacielskich; rozkazał memu szwadronowi wsiąść na koń i sam dosiadłszy siwego Araba, ruszył na czele szwadronu, przy nim był tylko jenerał Rapp, szef szwadronu Kozietulski, mameluk Rustan i jeden oficer ordynansowy; reszta służby pozostała w obozie. Poszliśmy wielkim gościńcem do Małego-Jarosławca, mając po lewéj ręce odkryte pola, po prawéj kraj krzakami zarosły; kiedy tak kłusem postępujemy, powstaje raptownie w zaroślach głośne Kozaków hurra! I w jednéj chwili już ich liczne hordy pędza ku nam ze złożonémi do ataku pikami; cofnął się Cesarz w środek szwadronu, rozkazując wsteczne poruszenie do pieszéj gwardyi. Jenerał Rapp i Mameluk Rustan dobywają pałaszy, szef szwadronu Kozietulski formując szwadron, zostaje piką w ramię przebity, kilku rzołniérzy pada od strzałów z janczarek; porwaliśmy szefa Kozietulskiego w środek szwadronu, a otoczywszy Cesarza, nadstawiamy lance; gdy jednak Kozaki ze wszystkich stron zaczęli dociérać, rozkazałem żołnierzom dawać ognia z ręcznéj broni; to ich natarcie wstrzymuje i w téj chwili nadchodzą inne szwadrony służbowe; wtenczas zwróciwszy konie, strącamy kilkunastu Kozaków lancami i całą hordę przeganiamy daleko w krzaki.
W chwili, kiedy jenerał Rapp i Mameluk Rustan dobyli pałaszy obok Cesarza, kiedy świst kul kozackich przelatywał nasze szeregi, spojrzałem na Niego, twarz jego była jak zawsze spokojna, takim widzieliśmy Go w szczęśliwych i smutnych przygodach, takim był w sile młodego na moście pod Arcole, takim był jeszcze w roku 1814 w bitwie pod Monteron, kiedy pod ogniem armatnim kierując działem, rzekł do trwożących się o Jego życie żołniérzy; "Naprzód towarzysze, kula dla mnie przeznaczona, jeszcze ulaną nie jest."

S.H...

 

 

WSPOMNIENIA WOJSKOWE
Rozmaitości. Pismo Dodatkowe do Gazety Lwowskiej 1842, cz. 9. (pisownia oryginalna)

 



Wojciech Kossak, Poczet sztandarowy. Fragment panoramy "Berezyna". Muzeum Okręgowe, Lublin



IX.

Berezyna, która dotąd nie jednéj rodzinie smutne przedstawia wspomnienia, któréj nadbrzeżne mogiły późnym wiekom wskazywać będą miejsce krwawéj przeprawy wielkiego wojownika, naprowadza myśl moję do opisania zdarzenia, które w owym czasie z tą nieszczęsną przygodą wielką miało styczność.
W roku 1812, kiedy Cesarz Francuzów opuszczał ze swoja armiją stolicę Litwy, idąc za uchodzącém wojskiem rossyjskiém ku Witepsku, w tym samym czasie jenerał jazdy Colbert dostal rozkaz maszerowania z pułkiem ułanów gwardyi holenderskiéj przez Oszmianę, Smorgonię, Tołoszyn do Orszy, tak dla powzięcia wiadomości o ruchach armii rossyjskiéj, jako téż dla utrzymania związku między główną armiją i korpusem marszałka Davousta idacym na prawém skrzydle do Mohilewa.
Ponieważ ta brygada kawaleryi, złożona z cudzoziemców, maszerowała odrębnie, z tego powodu dla znajomości języka i kraju byłem przykomenderowany do niéj z moim szwadronem polskich ułanów gwardyi.
Idąc w przedniéj straży, przyszedłem do wsi Ziemlina, tam mnie polecił jenerał Colbert rozpoznanie miejsca, gdzieby można przejść rzékę w pobliżu téj wsi płynącą. Wypełniłem to polecenie za pomocą włościan przechodząc wpław Berezynę z moim szwadronem pod wsią Studzianki, za mną przeszła cała brygada, z kąd maszerując ku Orszy, połączyliśmy się z główną armiją nad Dnieprem.
W nieszczęśliwym odwrocie z Moskwy, ze zbiegu okoliczności i poruszeń wojskowych, wypadło Cesarzowi cofać się z całą armiją tą samą drogą, którąśmy z jenerałem Colbertem w letniéj porze przebyli; przyszedłszy do Tołoszyna, stanęliśmy na noc pod miastem; tam się rozeszła wieść w obozie, że korpus rossyjski powracający z Tureczyzny zastąpił nam drogę; wiadomośc ta wszakże nie zrobiła wielkiego wrażenia na umyśle żołniérzy, bo wiedzieli, że Cesarz niémi dowodzi, a znalazłszy trochę żywności i drzewa, nie troszcząc się przyszłością - zapomnieli o trudach i niewywczasach, zasypiając spokojnie przy ogniach obozowych. Kiedy po wieczerzy żołniérskiéj z kolegami używam spoczynku, budzi mnie wachmistrz, mówiąc: "że oficer ordynansowy przyjechał z poleceniem Cesarza, ażebym zaraz udał się do Niego".
Rozkaz ten tak późno w noc odebrany, mocno mnie zadziwił, tém bardziej, gdy kapitan sztabowy nie umiał go wtłómaczyć.
Wsiadam na mego wiernego rumaka i wziąwszy za sobą żołniérza, jadę do miasta; wkrótce stanąłem przed klasztorem, była to kwatera cesarska; tam zsiadłszy z konia, mijam warty grenadyjerów, a wszedłszy do sieni, oficerowie sztabowi wskazują mi wejście do kwatéry cesarskiéj.
Był to klasztorny refektarz, w środku ujrzałem długi stół okryty mapami, na tym kilka świec jarzących. Cesarz ubrany w mundurze strzelców konnych, wpatrując się w mapę, rozmawiał z jenerałem Colbertem; przy drzwiach stal ksiądz w białym habicie.
Jak tylko wszedłem, zbliżył się Cesarz do mnie, zapytując; "Czy przechodziłeś wpław Berezynę?" - "Tak jest, Cesarzu", odrzekłem i w téj chwili domyśliłem się, dla czego byłem wezwany. Pytał się potém w szczegółach o te przeprawę, na co gdy mu odpowiedziałem, powtarzał kilka razy odwracając się do jenerała Colberta te słowa: "Tak, tak, to jest to samo", a skoro Mu wytłumaczyłem odpowiedzi księdza zgadzające się z moim opisem, nastała chwila milczenia, w któréj Cesarz w głębokiém zamyśleniu przechodził się kilka razy po téj pustéj i ponuréj kwatérze, gdzie tylko na ścianach szczerniałe świętych obrazy zdawały się na Niego smutnémi spoglądać oczyma. Zwróciwszy się potém do mnie, rzekł łagodnie: "Zaprowadź tego księdza do mojej kasy, niechaj mu dadzą 100 rubli, a sam idź się wywczasuj."
Kiedy w parę dni po tém zdarzeniu stanęliśmy nad brzegami Berezyny pod wsią Studzianki, gdzie huk dział i recznéj broni zwiastował początek téj twardéj przygody, kiedy szczupłe hufce wytrwałych rycerzy z wawrzynem zwycięztwa walczyły już tylko w swéj własnéj obronie, wspomniałem na rozmowę z Cesarzem w murach klasztoru i na niestałéj fortuny zwodnicze igrzyska.
Umilkły gromy - ubiegły wody ufarbowane krwią tysiącznych ofiar - a jeżeli kiedy przechodzień wstrzyma swe kroki w tém miejscu samotném, cóż jego umysł zajmuje? - Porosłe darnią grobowce poległych rycerzy!

S.H...

 

 

WSPOMNIENIA WOJSKOWE
Rozmaitości. Pismo Dodatkowe do Gazety Lwowskiej 1842, cz. 10. (pisownia oryginalna)

 



L. Rousselot, Szwoleżerowie



X.

Dąbrowski, byłto żołniérz nadzwyczajnéj siły, okrąłéj twarzy z wielkimi jasnémi wąsami, pilny w służbie, odważny w boju, przyjacielski z kolegami i w każdéj gospodzie, a przytém (co się w owym czasie rzadko między żołniérzami zdarzało), zachowujęcy stale wiarę swych przodków; jedném słowem przypominał on tak z postawy jak i swych przymiotów, rycerzy z czasów króla Stefana, którzy idąc do boju, nim silną dłonią skruszyli proporce, śpiéwali pieśń Bogarodzicy.
Po tych wszystkich cnotach był on zawsze prawdziwym ułanem, lubił skocznego mazura, lubił brzęk swych oztróg, czapkę nosił na bakier i każdą kobiétę grzecznie powitał; a jeźli przy wydażonéj sposobności zbyt ochoczo nachylił kielicha, nie czynił to z nałogu lecz z wesołéj myśli.
Wszakże i teraz przy tak zmiennych zwyczajach, daremne byłyby mozoły, stracona wymowa tego, ktoby chciał przekonać ułana o zbawiennych skutkach metody Pryśnica. Lecz wracam do mego wachmistrza: jak tylko wjechał w uboczną ulicę, z-oczył stojącego żołniérza z okulbaczonémi końmi, a ten mu powiedział, że Dąbrowski ubrawszy się przed świtem w mundur, poszedł do kościoła Ojców Domninikanów, mówiąc, że zaraz powróci.
Wziąwszy z sobą żołniérzy, udał się wachmistrz niezwłocznie do klasztoru, gdzie wprowadzony przez furtyjana, ujrzał w wielkiém zadziwieniem w obszérnéj komnacie Dąbrowskiego z rumianém licem siedzącego za stołem śród licznego zgromadzenia zakonników.
Rozkazał mu wsiąść na koń i w jednéj chwili stanął z nim przed dowódzcą pułku, a kiedy ten zaczął go strofować, stał winowajca wyprostowany, trzymając rękę przy czapce; lecz gdy zażądał od niego tłumaczenia, Dąbrowski w te odezwał się słowa:
"Wiadomo panu pułkownikowi, że kiedyśmy staczając bitwy szli do Madrytu, wojska francuzkie zajęły przemocą Lerme, z którego miasta strwożeni mieszkańcy wraz z wojskiem hiszpańskim uciekli w góry, zostawując swe domy na łup zwycięzcom. - Nazajutrz w obozie dostrzegłem u jednego żołniérza z piechoty ampułkę kościelną; mając trochę piéniędzy, kupiłem tę w nadziei, że kiedyś ją oddam memu proboszczowi parafijalnemu na pamiątkę; gdy jednak teraz idziemy na nową kampaniję, bojąc się ażebym jéj w ciągłych marszach nie zgubił, odniosłem ją dzisiaj do OO. Dominikanów, w których kościele jest Matka boska cudowna, z prośbą, ażeby na moją intencyję odmówili pacierz. -- Dobrzy zakonnicy nie chcąc na dal odkładać mego życzenia, wzięli mnie z sobą do kościoła, odczytali mszą świętą, po któréj otrzymałem błogosławieństwo i relikwiją świętego Jacka. - Przejęty skruchą żegnałem się z nimi, myśląc o marszu, kiedy w przechodzie przez wielką salę, ujrzałem przygotowane śniadanie; trudno było się wymówić tym Ojcom gościnnym, śpiesznie wypiłem zdrowie księdza jenerała, księdza gwardyjana i całego zakonu i już tylko miałem wypić zdrowie Ojców braciszków, kiedy mnie wachmistrz rozkazał wsiąść na koń."
Po tém tłumaczeniu darował winę Dąbrowskiemu dowódzca, bo chociaż opóźnienie jego wymagało surowéj kary, przyczyna tego była zawsze cnotliwa, a tak Dąbrowski zamiast maszerowania pieszo z karabinkiem na plecach przed trębaczami; dosiadł z radością swego rumaka unosząc z Burgos relikwiją świętego Jacka z tém przekonaniem, że ta go w nieszczęsnéj przygodzie zasłoni. - Stały w swéj wierze, kiedy w bitwie pod Wagram został ciężko raniony i leżąc w szpitalu polowym, słyszał jęki i narzékania innych żołniérzy, odpiąwszy swój mundur na piersiach, z wesołym umysłem pokazywał kolegom swoję relikwiję w tém zawsze przekonaniu, iż jéj tylko winien ocalenie swojego życia.
Czyliż Dąbrowski z swą wiarą nie był szczęśliwszym od wielu ludzi, którzy przechodząc cierniste drogi, tylko przelotne znachodzą pociechy?

S.H...

 

 

WSPOMNIENIA WOJSKOWE
Rozmaitości. Pismo Dodatkowe do Gazety Lwowskiej 1842, cz. 11. (pisownia oryginalna)

 



Jan V. Chełmiński, Fragment obrazu "Przejście przez Wilię"



XI.

Jeszcze opiszę przygodę smutną młodego żołnierza prostego, o którym nikt dotąd nie wspomniał, bo prosty żołnierz ginąc na wojnie, zostawia zwykle po sobie tylko żal swych towarzyszów broni i cichą łzę stroskanej rodziny.
Z początkiem roku 1812, kiedy po odbytych kilku wojennych wyprawach, pułk ułanów gwardyi maszerował na kampaniją rossyjską, w przechodzie przez księztwo warszawskie, zgłaszało się wiele młodzieży do dowódzcy pułku z życzeniem, ażeby im pozwolił stawać w szeregach, które w poprzedniczych wojennych zdarzeniach tak świetną chwałą okryły swoje sztandary. Z kilku innemi w okolicy Kutna? przyjechał ośmnasto-letni młodzieniec nazwiskiem Trzciński. Byłto syn szanownych w obywatelstwie rodziców, nadobnej urody z wykształconym nad swój wiek umysłem, lecz siły jego fizyczne nie były jeszcze dostatecznie rozwinięte, ażeby mógł dzielić trudy ciężkiej wyprawy.
Dla tego kiedy go stryj (który był kapitanem w tym pułku) przedstawił dowódzcy, ten patrząc na niego rzekł: "Życzenia twoje są chwalebne, ale dłoń twoja nie potrafi podobno silnie uderzyć lancą".
Gdy jednak prośby jego były usilne, za wstawieniem się stryja w kilku dniach z wielką radością włożywszy mundur, maszerował z pułkiem polskich ułanów gwardyi na kampaniją rossyjską, otrzymawszy przy pożegnaniu czułe błogosławieństwo rodziców.
W krótkim czasie sztandary rozmaitych narodów po ogłoszeniu wojny nad Niemnem, zajęły Kowno; tam Cesarz Francuzów objeżdżając położenie miasta, stanął nad brzegami Wilii; prąd tej rzeki po ulewnym deszczu był silny i wody jej wezbrane okryte pianą. Z drugiej strony docierały hufce Kozaków, strzelając z janczarek; to niecierpliwiło Cesarza tem bardziej, że w tem miejscu dla zabezpieczenia lewego skrzydła wielkiej armii, rozkazał rzucić pontony.
Zwróciwszy się więc do dowódzcy pułku gwardyi ułanów polskich, rzekł: "Czy mozecie przejść wpław te wody?" - "Tak jest Cesarzu", odrzekł dowódzca i w jednej chwili pierwszy szwadron wzniosłszy lance w górę, przy haśle: "Niech żyje Cesarz!" rzucił się w spienione nurty tej rzeki.
Patrzał Cesarz z zadziwieniem na bohaterskie poświęcenie się polskich rycerzy. - Patrzał, jak z całym rynsztunkiem ginęli pod wodą i znów na powierzchni się pokazywali, jak walcząc z śmiercią jedni drugim dłoń bratnią podawali, jak nawet grenadyjery gwardyi zrzucając z siebie mundury, biegli tonących ratować Polaków.
Leci (chyba powinno być - "Lecz") już szwadron przy radosnych odgłosach żołnierzy francuzkich, ukazał się na drugim brzegu, a Kozaki w dalekie cofnęli się pola - wtenczas Cesarz odjeżdżając do swojej kwatery, wyrzekł te słowa: "Zawsze waleczni."
Mimo tak szczęśliwej przeprawy, nurty wezbranej rzeki pochłonęły trzech żołnierzy, a między temi młodego Trzcińskiego; widzieli go koledzy, jak dwa razy ukazał się nad wodą, lecz trzeci raz już tylko koń jego zmęczony wypłynął na brzeg tej rzeki. Strata młodzieńca pełnego nadziei, zasmuciła pułk cały, bo w tak krótkim czasie umiał pozyskać miłość kolegów i przełożonych. - tak to przeznaczenie żołnierza jest nieodgadnione, kiedy bowiem wielu z jego towarzyszów broni, przechodząc szczęśliwie krwawe przygody, tylokrotnie przy odgłosie bębnów, dział i ręcznej broni, głosili hasło zwycięztw i chwały: "Niech żyje Cesarz!" On, hasło raz tylko powtórzył i z niem pierś jego młoda na wieki zastygła!

S.H...

 

 

WSPOMNIENIA WOJSKOWE
Rozmaitości. Pismo Dodatkowe do Gazety Lwowskiej 1842, cz. 12. (pisownia oryginalna)



Bayonna



XII.
W miesiącu maju r. 1808 kiedy dynastyja Bourbonów składała w Bajonnie koronę Hiszpanii i Indyjów w ręce Cesarza Francuzów, a ten nią koronował swego brata Józefa, miasto Bajonna przedstawiało spaniały widok.
Oprócz dworów Napoleona, Karola VI. i Ferdynanda, widziałeś tam grandów Kastylii, dyplomatów francuzkich i innych Mocarstw pełnomocników.
Dwór cesarski jak zwykle wtakich zdarzeniach odznaczał się wystawną okazałością. Jenerałowie, służba pałacowa i gwardyje cesarskie, występowały codzieńnie w strojnych mundurach. Wkrótce téż przybyła i cesarzowa Józefina z swoim orszakiem, a tak Bajonna przez czas pobytu Napoleona zamieniła się w stolicę Francyi.
Lecz nie moją jest rzeczą opisywać zabawy dworskie, teatra, a tym bardziéj dyplomatyczne wypadki; ja zawsze wracając do wspomnień wojskowych mojego pułku, i teraz jedno zdarzenie z czasów pobytu Napoleona w Bajonnie napiszę:
W piękném przedmieściu tego miasta, stanął na kwatérach szwadron ułanów polskich gwardyi; mieszkańcy uradowani przybyciem Cesarza i Józefiny, przyjmowali w swych domach żołniérzy polskich ze szczérą gościnnością.
Wesołe uczty, muzyka, tańce, trwały codzieńnie, do późnéj nocy.
Lecz żołniérzowi Napoleona, którego zwykłém mieszkaniem były pola i lasy, którego trąba wojskowa tak często wzywała do nowych bojów, nie dość było w chwilach spoczynku biesiad i tańca; szukał on zwykle przy innych zabawach, i uczuć miłośnych.
Nie tych wprawdzie uczuć stanowczych, które rządzą losem człowieka dozgonnie, lecz krótkich, niestałych, przelotnych, tak, jak było jego życie lub pobyt po różnych krajach.
Z tak przysposobionym umysłem wszedł na kwatérę w Bajonnie, młody pod-oficer M..., gdzie będąc mile od gospodarzy domu witany, ujrzał nadobną dziéwicę południa.
Kibić jéj giętka, oczy czarne, okryte gęstémi rzęsy, za piérwszym wejrzeniem przemówiły silnie do duszy polskiego żołniérza.
Uczuł on tą razż, że płoche myśli i niestałe wrażenia, wkrótce go odbiegną.
Przeczucie jego nie było zwodnicze, bo w sercach młodych kochanków, zatlały niebawnie uczucia stałéj miłości, a razem błogich, chociaż trwożliwych nadziei przyszłego losu.
W takich to marzeniach zbiegał im dzień za dniem, kiedy wieść się rozeszła po mieście, że Karol VI. podpisał abdykacyję korony i że wojska francuzkie wkrótce wyruszą za drugiémi do krajów Kastylii. Na ten odgłos piérwszy raz serce młodego rycérza zadrzało i twarz jego smętnym okryła się wyrazem. Lecz cóż się działo w czułém sercu jego kochanki Daremne były słowa pociechy młodego żołniérza: "że wkrótce do niéj powróci, że wiarę jéj święcie zachowa."
Myśl, że go traci na zawsze, napełnia jéj duszę rozpaczą i sen ulata z jéj powiek. W takim stanie niedoli przetrwawszy dni kilka, bierze młoda dziéwica stanowcze postanowienie, w którém miłość i bojaźń utraty kochanka, dodają jéj męstwa.
Mówiąc rodzeństwu, że idzie odwidzić swoję przyjaciółkę, biegnie do pałacu Józefiny.
Do téj Józefiny, któréj dobroć serca i tkliwe uczucia tak były głośne po całéj Francyi.
Przechodząc szybkim krokiem ludne ulice Bajonny, mówi do siebie: "Tak jest, ona mnie jedna zrozumié, ona mnie jedna pocieszy."
I z tą jedyną myślą wchodzi w bramy pałacu. Tam widząc szambelana służbowego, prosi go, ażeby ją wprowadził do cesarzowéj. - A gdy ten ją zapytuje, jaki może mieć do niéj interes, ona odpowie stanowczo: "Że tylko jéj saméj objawi swoje życzenia."
Odszedł szambelan, a po krótkiéj chwili - młoda dziéwczyna stała przed cesarzową Francyi. Lecz tu ją opuszcza odwaga, czuje drzenie po wszystkich członkach, serce jéj bije gwałtownie i oczy zabiegły łzami.
Co widząc Józefina, zbliżywszy się do niéj, rzecze łagodnie:
"Czego żądasz odemnie moje dziécię?"
Te słowa pełne słodyczy, wracaj jéj przytomność umysłu, i po chwili drzącym odezwie się głosem: "Kocham polskiego żołniérza."
Cesarzowa patrząc na jéj nadobną urodę i słysząc te szczére wyznanie, z anielskim uśmiéchem zapyta: "Zapewne jesteś wzajemnie kochaną"?
"O tak i bardzo" odpowié Maryja, "on chce się żenić ze mną, lecz jest tylko pod-oficerem, a ja nié mam majątku."
Po krótkim namyśle rzekła cesarzowa: "Przyjdź jutro rano do mnie moje dziécię z twoim narzeczonym, pomyślę o waszym losie."
Słysząc te słowa z ust Józefiny, uradowana Maryja porywa jéj rękę, i zostawiwszy na niéj kilka łez wdzięcznych, z nadzieją szczęścia stawa przed swym kochankiem.
Tu w przytomności rodzeństwa, z uniesieniem opowiada swoję przygodę, a skromny domek, który przed chwilą był świadkiem czułego żalu, napełnia się najżywszą radością.
Nazajutrz w rannéj godzinie, młodzi kochankowie w komnatach cesarskich byli przyjęci przez cesarzowę z zwykłą dobrocią, gdzie Maryja została hojnie uposażoną.
I kiedy szczęśliwi swoją przyszłością, z uczuciem wdzięczności opuszczali monarsze progi, cesarzowa zwróciwszy się do polskiego żołniérza, mile go zapyta:
"Czy będziesz zawsze ją kochał, czy stale dochowasz jéj wiary?"
"Zawsze", odrzekł pewnym głosem młodzieniec, a ten wyraz szczéry ułana polskiego, zrosił łzą oczy Józefiny.
Byłażto łza uroniona myślą przyszłego szczęścia dwojga kochanków - ? Albo może już wtenczas jakie inne przeczucia ją wycisnęły - ?
W kilka dni po tém zdarzeniu odbyło się wesele młodéj pary, na którym polskie ułany jak zwykle ochoczo tańczyli.
Pod-oficer M... przeszedł z awansem do innego pułku konnicy, w którym słowa danego cesarzowéj święcie dochował, wracając z kadéj wyprawy wojennéj do swojéj żony okryty świéżym wawrzynem.
A kiedy po ukończonych bojach raz ostatni wkładał pałasz do pochwy, ujrzała Maryja na jego piersiach dwa krzyże zasługi, a na ramionach szlify pod-pułkownika.

S.H...

  KONIEC