Nasza księgarnia

Bitwa pod Austerlitz 1805

Posted in Bitwy epoki napoleońskiej

Była dziewiąta rano. Mgła niby morze słała się w dolinie, lecz pod wsią Schlapanitz, na wzgórzu, gdzie stał Napoleon w otoczeniu swych marszałków, było całkiem jasno. Mieli nad sobą jasne, modre niebo i olbrzymia kula słońca, niby olbrzymi, pusty, szkarłatny pływak, kołysała się na powierzchni mlecznego morza mgły. Nie tylko wszystkie wojska francuskie, lecz i sam Napoleon ze sztabem znajdowali się nie z tamtej strony strumieni i dolin wsi Sokolnitz i Schlapanitz, za którymi zamierzaliśmy zająć pozycje i wszcząć bitwę, lecz po tej stronie, tak blisko naszych wojsk, że Napoleon gołym okiem mógł w naszym wojsku odróżnić jeźdźca od piechura. Napoleon stał nieco przed swymi marszałkami na małym szpakowatym arabskim koniu; był w niebieskim płaszczu, tym samym, w którym odbył kampanię włoską. W milczeniu wpatrywał się we wzgórza, które jakby występowały z morza mgły i przez które w dali posuwały się wojska rosyjskie, i przysłuchiwał się odgłosom strzelaniny w wąwozie. Ani jeden muskuł nie drgnął na jego chudym wówczas jeszcze obliczu; błyszczące oczy były nieruchomo skierowane w jeden punkt. Jego przypuszczenia okazały się trafne. Rosyjskie wojska częściowo już zeszły w wąwóz ku stawom i jeziorom, częściowo ustępowały z owych pratzeńskich wzgórz, które zamierzał atakować, uważając je za kluczową pozycję. Widział wśród mgły, jak w kotlinie, utworzonej przez dwie góry około wsi Pratzen, wciąż w tym samym kierunku ku dolinom sunęły połyskując bagnetami kolumny rosyjskie i jedna za drugą skrywały się w morzu mgły. Z wiadomości, które otrzymał wieczorem, z odgłosów kół i stąpań słyszanych w nocy na forpocztach, z nieporządnego ruchu kolumn rosyjskich mógł wedle wszelkich przypuszczeń widzieć jasno, że sprzymierzeni uważali, iż przebywa daleko przed nimi, iż kolumny sunące w pobliżu Pratzen stanowiły centrum armii rosyjskiej i że centrum zostało już osłabione dostatecznie, aby je atakować z powodzeniem. Lecz wciąż jeszcze nie zaczynał bitwy.
   Dzisiejszy dzień był dla niego uroczysty - rocznica jego koronacji. Przed świtem zdrzemnął się kilka godzin i zdrowy, wesoły, rześki, w tym szczęśliwym nastroju, w którym wszystko wydaje się możliwe i wszystko się udaje, dosiadł konia i wyjechał w pole. Stał nieruchomo, spoglądając na widniejące zza mgły wzniesienia, a jego zimne oblicze miało na sobie ów osobliwy odcień pewnego siebie, zasłużonego szczęścia, który miewa twarz szczęśliwie zakochanego chłopca. Marszałkowie stali za nim, nie śmiejąc rozpraszać jego skupienia. Patrzyli to na wzgórza Pratzen, to na słońce wypływające z mgły.
   Gdy słońce zupełnie wyłoniło się z mgły i trysnęło na pola i mgły oślepiającym blaskiem (jakby tylko tego czekał dla rozpoczęcia), zdjął rękawiczkę z pięknej białej dłoni, dał nią znak marszałkom i wydał rozkaz, by zacząć bitwę. Marszałkowie w towarzystwie adiutantów popędzili w różne strony i po kilku minutach główne siły francuskiej armii szybko ruszyły na te pratzeńskie wzgórza, które wojska rosyjskie wciąż opróżniały, schodząc na lewo w dolinę. [...]

   Mgła zaczęła się rozpraszać i już widniały niewyraźnie wojska nieprzyjacielskie - odległe o jakie dwie wiorsty - na przeciwległych wzgórzach. Na lewo, w dole, słychać było coraz lepiej strzelaninę. Kutuzow przystanął, rozmawiając z generałem austriackim. Książę Andrzej, stojąc nieco z tyłu, wpatrywał się w nich i zwrócił się do adiutanta chcąc poprosić go o lunetę.
   - Patrzcie, patrzcie - mówił ów adiutant patrząc nie na dalekie wojska, lecz w dół przed siebie. - To Francuzi! Dwaj generałowie i adiutanci chwycili za lunetę, wyrywając ją jeden drugiemu. Wszystkie twarze nagle zmieniły się i na wszystkich pojawiło się przerażenie. Przypuszczano, że Francuzi znajdują się o dwie wiorsty od nas, a ci zjawili się nagle, niespodzianie przed nami.
   - To nieprzyjaciel?... - Nie!... Tak! Patrzcie, on... Z pewnością... Cóż to jest? - rozległy się głosy.
   Książę Andrzej gołym okiem ujrzał nie dalej niż pięćset kroków od tego miejsca, gdzie stał Kutuzow, idącą dołem, na prawo, pod górę, na spotkanie batalionu apszerońskiego, zwartą kolumnę Francuzów. "Oto nastąpiła rozstrzygająca chwila! Bitwa dochodzi do mnie" - pomyślał książę Andrzej i uderzywszy konia podjechał do Kutuzowa. - Wasza ekscelencjo! - krzyknął - należy zatrzymać apszerońców. Ale w tym właśnie momencie wszystko zasłało się dymem, rozległa się strzelanina i naiwnie przestraszony głos o dwa kroki od księcia Andrzeja wykrzyknął: "No, bracia, kryska!" A głos ten był jakby komendą. Na ten głos wszystko rzuciło się do ucieczki.
   Bezładny, wciąż rosnący tłum biegł z powrotem na miejsce, gdzie pięć minut temu wojska defilowały przed cesarzami. Trudno było nie tylko zatrzymać ów tłum, ale i nie sposób było samemu nie uciekać wraz z tłumem. Bołkoński starał się tylko nie pozostawać w tyle i oglądał się w zdumieniu, nie mogąc zrozumieć tego, co się działo przed nim. Nieswicki, z wyrazem wściekłości, czerwony, nie podobny do siebie, krzyczał do Kutuzowa, że jeśli nie odjedzie natychmiast, zostanie z pewnością wzięty do niewoli. Kutuzow stał na tym samym miejscu i nie odpowiadając dobywał chusteczki. Z policzka jego płynęła krew. Bołkoński przedostał się do niego.
   - Książę ranny? - zapytał ledwie hamując drżenie dolnej szczęki.
   - Rana nie tutaj, ale tam! - rzekł Kutuzow przyciskając chusteczkę do zranionego policzka i wskazując uciekających. - Zatrzymajcie ich! - krzyknął i w tej chwili przekonawszy się zapewne, że nie sposób ich zatrzymać, uderzył konia i pojechał w prawo. Ponownie napływający tłum uciekających porwał go z sobą i pociągnął tam, gdzie stał przedtem.
   Wojska uciekały tłumem tak gęstym, iż raz znalazłszy się w środku tłumu, trudno się było zeń wydostać. Ten krzyczał: "Ruszaj! Czego się ociągasz?" Tamten znów z miejsca odwracał się i strzelał w powietrze; ów bił konia, na którym jechał sam Kutuzow. Z największym wysiłkiem wydostawszy się z potoku uciekającego tłumu, Kutuzow ze świtą zmniejszoną prawie o połowę pojechał w lewo, skąd rozlegał się bliski huk dział. Książę Andrzej, starając się nie odłączać od Kutuzowa, wydostawszy się z tłumu uciekających ujrzał na stoku góry, wśród dymu, strzelającą jeszcze baterię rosyjską i podbiegających ku niej Francuzów. Wyżej stała piechota rosyjska nie posuwając się ani naprzód na pomoc baterii, ani w tył w kierunku uciekających. Od tej piechoty odłączył się konno generał i podjechał do Kutuzowa. Ze świty Kutuzowa pozostało jedynie czterech ludzi. Wszyscy byli bladzi i spoglądali na siebie w milczeniu.
   - Zatrzymać tych hultajów! - rzekł Kutuzow bez tchu, wskazując dowódcy pułku uciekających; lecz w tym samym momencie, jakby za karę za te słowa, niby stado ptasząt ze świstem poleciały kule ponad pułkiem i świtą Kutuzowa.
   Francuzi atakowali baterię, a ujrzawszy Kutuzowa strzelili do niego. Po tej salwie dowódca pułku schwycił się za nogę; upadło kilku żołnierzy i chorąży stojący ze sztandarem wypuścił go z rąk; sztandar zachwiał się i opadł, zatrzymany na karabinach obok stojących żołnierzy. Żołnierze jęli strzelać bez komendy.
   - Ooooch! -jęknął Kutuzow z wyrazem rozpaczy i obejrzał się. - Bołkoński - wyszeptał głosem drżącym z poczucia swej starczej bezsilności - Bołkoński - wyszeptał wskazując na stłoczony batalion i na nieprzyjaciela - cóż to jest?
Ale nim to domówił, książę Andrzej, czując łzy wstydu i gniewu podchodzące do gardła, już zeskakiwał z konia i biegł do sztandaru.
   - Chłopcy, naprzód! - krzyknął głosem dziecinnie przenikliwym. "Otóż i on!" - pomyślał książę Andrzej porwawszy drzewce sztandaru i słysząc z rozkoszą świst kul najwidoczniej skierowanych właśnie przeciw niemu.
Kilku żołnierzy upadło.
   - Hura! - krzyknął książę Andrzej z trudnością utrzymując w ręku ciężki sztandar i pobiegł naprzód z niezachwianą pewnością, że cały batalion pobiegnie za nim.
   Rzeczywiście, przebiegł samotnie tylko kilka kroków. Jeden, drugi żołnierz ruszył i cały batalion z krzykiem "hura!" pobiegł naprzód i minął go. Podoficer batalionu podbiegł, wziął ciężki sztandar chwiejący się w rękach księcia Andrzeja, lecz od razu został zabity. Książę Andrzej znowu porwał sztandar i wlokąc go za drzewce biegł z batalionem. Przed sobą widział naszych artylerzystów, z których jedni walczyli, inni rzucali armaty i biegli ku niemu; widział też żołnierzy francuskiej piechoty, którzy chwytali konie artyleryjskie i zawracali działa. Książę z batalionem był już o dwadzieścia kroków od nich. Słyszał nad sobą nieustający świst kul: bez ustanku po prawej i lewej stronie padali z jękiem żołnierze.
Ale on na nich nie patrzył; wpatrywał się tylko w to, co działo się przed nim - w baterii. Widział już wyraźnie postać rudego artylerzysty, z kiwiorem zsuniętym na bok, ciągnącego z jednej strony wycior, podczas gdy żołnierz francuski ciągnął wycior do siebie z drugiej strony. Książę Andrzej widział już wyraźnie przerażony, a zarazem wściekły wyraz twarzy tych dwóch ludzi, nie rozumiejących widać tego, co robią. "Cóż oni robią? - pomyślał książę Andrzej patrząc na nich. - Dlaczego rudy artylerzysta nie ucieka, skoro nie ma broni? Dlaczego Francuz go nie zakłuje? Nim zdąży dobiec, Francuz przypomni sobie o karabinie i zakłuje go".
   Rzeczywiście, inny Francuz z nastawionym bagnetem podbiegł do walczących i los rudego artylerzysty, który wciąż jeszcze nie rozumiał tego, co go czeka, i z triumfem wydarł przeciwnikowi wycior, miał się rozstrzygnąć. Lecz książę Andrzej nie widział, czym się to skończyło. Wydało mu się, jak gdyby ktoś z pobliskich żołnierzy tęgo uderzył go w głowę kijem. Było to trochę bolesne, a przede wszystkim nieprzyjemne, ponieważ ból odciągnął jego uwagę i przeszkadzał mu widzieć to, na co patrzył.
   "Cóż to? Padam? Nogi się pode mną uginają" - pomyślał i upadł na wznak. Otworzył oczy mając nadzieję, iż zobaczy, jak skończyła się walka Francuzów z artylerzystami i pragnąc wiedzieć, czy rudy artylerzysta został zabity, czy nie, armaty zdobyte czy ocalone. Lecz nic nie widział. Nie było nad nim nic poza niebem -wysokim niebem, niezbyt jasnym, lecz mimo to niezmiernie wysokim, z powoli sunącymi siwymi obłokami. "Jak cicho, spokojnie, uroczyście, całkiem odmiennie, niż kiedym biegi - pomyślał książę Andrzej - nie tak, jak myśmy biegli, krzyczeli i walczyli; całkiem nie tak, jak wtedy gdy Francuz i artylerzysta wyrywali sobie wzajem wycior, z twarzami rozjuszonymi i przerażonymi - całkiem inaczej suną obłoki po tym wysokim, nieskończonym niebie. Jak mogłem nie widzieć przedtem tego wysokiego nieba? I jaki jestem szczęśliwy, żem je wreszcie poznał. Tak! Wszystko próżność, wszystko kłamstwo poza tym nieskończonym niebem. Nic nie ma, nic - poza nim. Ale i tego nawet nie ma, nie ma nic - poza ciszą i uspokojeniem. I chwała Bogu!..." [...]

   "Cóż to może być? - pomyślał Rostow. - Przeciwnik na tyłach naszych oddziałów? To niemożliwe - pomyślał i nagle opadł go strach o siebie i o przebieg bitwy. -Jakkolwiek jest, jednak - pomyślał - teraz już nie ma co objeżdżać. Muszę poszukać naczelnego wodza tutaj i jeżeli wszystko stracone, to i ja powinienem zginąć tu razem ze wszystkimi". Złe przeczucie, które nagle ogarnęło Rostowa, potwierdzało się tym dobitniej, im dalej wjeżdżał w przestrzeń zajętą przez skupiska różnorodnych oddziałów, znajdujących się za wsią Pratzen.
   - Co to? Co to? Do kogo strzelają? Kto strzela? - zapytywał Rostow zrównawszy się z żołnierzami rosyjskimi i austriackimi, uciekającymi zmieszanymi kupami i przecinającymi mu drogę.<>BR    - A diabli ich wiedzą! Rozbił wszystkich! Wszystko ginie! - odpowiadały mu po rosyjsku, po niemiecku i po czesku tłumy uciekających, równie jak on nie rozumiejących, co się tu dzieje.
   - Bij Niemców! - krzyczał jeden.
   - Pal ich kat, zdrajców!
   - Zum Henker, diese Russen!...- burczał jakiś Niemiec.
   Drogą szło kilku rannych. Przekleństwa, krzyki, jęki zlewały się w jedną ogólną wrzawę. Strzelanina przycichła, a jak Rostow dowiedział się później, strzelali do siebie wzajemnie żołnierze rosyjscy i austriaccy.
   "Mój Boże! Cóż to jest! - myślał Rostow. - I to tutaj, gdzie w każdej chwili może ich ujrzeć cesarz. Ale nie, z pewnością to tylko pewna liczba łajdaków. To minie, będzie inaczej. To być nie może - myślał. - Byle prędzej, prędzej ich minąć!"
Myśl o przegranej i o ucieczce nie mogła Rostowowi pomieścić się w głowie. Mimo iż widział francuskie wojska i działa właśnie na wzgórzu Pratzen, tam gdzie mu kazano szukać naczelnego wodza, nie mógł i nie chciał w to wierzyć. [...]

   O piątej wieczorem bitwa była przegrana na wszystkich punktach. W posiadaniu Francuzów znalazło się już ponad sto dział. Przebyszewski ze swoim korpusem złożył broń. Inne kolumny straciwszy około połowy ludzi cofały się bezładnymi, nieporządnymi gromadami. Niedobitki wojsk Langerona i Dochturowa tłoczyły się w zamęcie na groblach i przy stawach, i na skrajach wsi Augest.
   O szóstej jedynie przy grobli augesteńskiej jeszcze rozlegała się gorąca kanonada ze strony Francuzów, którzy ustawili liczne baterie na stoku wzgórz Pratzen i bili w nasze cofające się wojska.
   W ariergardzie Dochturow oraz inni zbierając batalion ostrzeliwali się francuskiej kawalerii, ścigającej naszych. Zaczynało się zmierzchać. Na wąskiej grobli Augestu, na której tyle lat siadywał w spokoju staruszek - młynarz w dzianym kołpaku, z wędką w ręku, podczas gdy wnuk jego zakasawszy rękawy koszuli przebierał w konewce srebrzyste drgające ryby, na tej samej grobli, po której tyle lat przejeżdżali spokojnie Morawianie, w kosmatych czapkach i granatowych kurtkach, na swych wozach zaprzężonych w parę koni, załadowanych pszenicą, i wracali tą samą groblą umączeni, na białych wozach - na tej właśnie wąskiej grobli teraz wśród wozów i dział, pod końmi i między kołami tłoczyli się oszpeceni strachem śmierci ludzie, tratując się wzajemnie, umierając, przeskakując przez umierających i zabijając jeden drugiego po to jedynie, aby po przejściu kilku kroków zostać w ten sam sposób zabitym.
Co dziesięć sekund, prując powietrze, plaskał pocisk albo wybuchał granat wśród tego gęstego tłumu, zabijając, opryskując krwią tych, co stali w pobliżu. Dołochow, ranny w rękę, pieszo, z dziesiątkiem żołnierzy swej roty (był już oficerem) i jego dowódca pułku, konno, przedstawiali niedobitki całego pułku. Napierani przez tłum wcisnęli się na groblę i stanęli u wjazdu ściśnięci ze wszystkich stron, ponieważ przed nimi padł koń przy armacie i tłum go wyciągał. Pocisk zabił kogoś za nimi, drugi uderzył z przodu i obryzgał Dołochowa krwią. Tłum przesunął się w desperacji, zwarł się, ruszył kilka kroków i stanął ponownie.
   "Przejdę te sto kroków i ocalenie pewne; postoję tu dwie minuty i zguba pewna" - myślał każdy.
Dołochow, stojący wśród tłumu, rzucił się na skraj grobli zwaliwszy z nóg dwóch żołnierzy i zbiegł na śliski lód, który pokrywał staw.
   - Skręcać! - wołał podskakując na lodzie, który pod nim trzeszczał. - Skręcać! - krzyczał w stronę działa. - Trzyma!
Lód go utrzymał, ale uginając się i trzeszcząc. Było rzeczą oczywistą, że załamie się nie tylko pod działem czy tłumem ludzkim, ale nawet pod nim samym. Patrzyli na niego i cisnęli się do brzegu nie decydując się jeszcze wejść na lód. Dowódca pułku stojący konno przy wjeździe podniósł rękę i otworzył usta zwracając się do Dołochowa. Nagle jeden z pocisków tak nisko zawarczał nad tłumem, że wszyscy się pochylili. Coś trzepnęło mokro i generał upadł wraz z koniem w kałużę krwi. Nikt nie spojrzał na generała, nikt nie pomyślał, aby go podnieść.
   - Ruszaj na lód! Ruszaj lodem! Ruszaj! Skręcaj! Czy nie słyszysz! Ruszaj! - rozległy się, gdy generał został trafiony, niezliczone głosy, same nie wiedzące, co krzyczą i po co.
Jedno z pozostających w tyle dział, które już wjeżdżało na groblę, zawróciło na lód. Z grobli zaczęły zbiegać na zamarznięty staw kupy żołnierzy. Pod jednym z pierwszych lód pęki. Noga żołnierza wpadła do wody; chciał ją wydobyć i zapadł się po pas. Najbliżej stojący żołnierze zawahali się. Jezdny artyleryjski zatrzymał swego konia, ale z tyłu wciąż jeszcze rozlegały się krzyki: "Ruszać na lód, czego stoisz, ruszaj! Ruszaj!" I w tłumie rozległy się okrzyki przerażenia. Żołnierze otaczający działo machali na konie i bili je, aby skręcały i posuwały się naprzód. Konie ruszyły z brzegu. Lód, dotychczas trzymający pieszych, załamał się ogromnym kawałem i ze czterdziestu ludzi, będących na nim, rzuciło się, jedni naprzód, inni w tył, topiąc się wzajemnie.
   Pociski wciąż tak samo równomiernie świstały i trzaskały w lód, w wodę, a najczęściej w tłum, który zalegał groblę, stawy i brzeg. [...]

   Książę Andrzej Bołkoński brocząc krwią leżał na wzgórzu Pratzen w tym samym miejscu, gdzie padł z drzewcem sztandaru w rękach, i sam o tym nie wiedząc pojękiwał cicho, żałośnie, dziecinnie. Pod wieczór przestał jęczeć i przycichł zupełnie. Nie wiedział, jak długo trwał ten stan zapomnienia. Nagle znowu poczuł się żywy, cierpiący od jakiegoś piekącego bólu, rozdzierającego mu głowę. "Gdzież ono, to wysokie niebo, którego nie znałem dotychczas, a dziś ujrzałem?" To była jego pierwsza myśl. "I tego cierpienia nie znałem również - pomyślał. - Ba, nic nie wiedziałem dotychczas. Ale gdzie jestem?"
Jął nasłuchiwać i usłyszał zbliżający się tętent koni i głosy mówiące po francusku. Rozwarł oczy. Miał nad sobą znowu wciąż to samo wysokie niebo, z jeszcze wyżej wznoszącymi się, płynącymi obłokami, przez które widniała lazurowa nieskończoność. Nie odwracał głowy i nie widział tych, którzy, sądząc z odgłosu kopyt i mowy, podjechali ku niemu i zatrzymali się.
   Jeźdźcem, który nadjechał, był Napoleon w towarzystwie dwóch adiutantów. Bonaparte, objeżdżając pole bitwy, wydawał ostatnie rozkazy co do wzmocnienia baterii ostrzeliwujących groblę w Augest i przyglądał się zabitym i rannym, którzy pozostawali na polu bitwy.
   - De beaux hommes! - rzekł Napoleon patrząc na zabitego grenadiera rosyjskiego, który, przywarłszy twarzą do ziemi, ze sczerniałym karkiem leżał na brzuchu, odrzuciwszy daleko jedną rękę już stężałą.
   - Les munitions des pieces de position sont equisees, Sire! - rzekł w tej chwili adiutant przybyły z baterii, które ostrzeliwały Augest.
   - Faites avancer celles de la reserve - rzekł Napoleon, a odjechawszy kilka kroków przystanął nad księciem Andrzejem, leżącym na wznak z porzuconym tuż drzewcem sztandaru (sztandar został już zabrany przez Francuzów jako trofeum).
   - Voila une belle mort - rzekł Napoleon patrząc na Bołkońskiego. Książę Andrzej zrozumiał, że to o nim i że to mówi Napoleon. Słyszał, jak tego, który wypowiedział te słowa, tytułowano Sire.
Ale słyszał te słowa, jakby słuchał brzęczenia muchy. Nie tylko nie interesował się nimi, ale ich nawet nie zauważył i zaraz zapomniał. Głowa go paliła; czuł, że spływa krwią, i widział nad sobą dalekie, wysokie, wiekuiste niebo. Wiedział, że to jest Napoleon -jego bohater, lecz w tej chwili Napoleon wydawał mu się tak maleńkim, mizernym człowiekiem w porównaniu z tym, co odbywało się teraz między jego duszą i tym wysokim, nieskończonym niebem z sunącymi po nim obłokami. W tej chwili było mu zupełnie wszystko jedno, kto tam stoi nad nim, co tam o nim mówi; rad był tylko z tego, że ludzie zatrzymali się przy nim, i pragnął tylko, aby owi ludzie dopomogli mu i przywrócili go życiu, które wydawało mu się tak piękne, ponieważ rozumiał je obecnie w tak odmienny sposób. Zebrał wszystkie swe siły, aby poruszyć się i wydać jakikolwiek dźwięk. Poruszył słabo nogą i wydał słaby, bolesny jęk, który go samego rozżalił.
   - O! On żyje - rzekł Napoleon. - Podnieście tego młodego człowieka, ce jeune homme, i zabierzcie na punkt opatrunkowy.
Wyrzekłszy to, Napoleon pojechał dalej naprzeciw marszałka Lannesa, który zdjąwszy kapelusz, z uśmiechem, gratulując zwycięstwa podjeżdżał do cesarza.

Źródło: L. Tołstoj, Wojna i pokój