Nasza księgarnia

Wywiad z p. Ryszardem Morawskim

Posted in Wywiady

OD KAWALERII DO PIECHOTY

Z Ryszardem Morawskim - malarzem i modelarzem, absolwentem warszawskiej ASP, autorem cyklu albumów "Wojsko Księstwa Warszawskiego" i "Wojsko Polskie w służbie Napoleona" rozmawiał Adam Paczuski.



Kiedy zainteresował się Pan epoką napoleońską?

To zainteresowanie wyniosłem od najmłodszych lat z domu. To były głównie książki Wacława Gąsiorowskiego. Miałem je wszystkie! W czasie okupacji ojciec mi je kupował w księgarni św. Wojciecha, bo tylko tam były wówczas dostępne. Zaczytywałem się więc w Gąsiorowskim... i w Karolu Mayu! Ale głównie lubiłem historię, a najbardziej utkwił mi w zainteresowaniach okres napoleoński. Ojciec stale rysował mi ułanów...

Czyli to po nim przejął Pan zainteresowania i talent do rysowania! Pana ojciec zajmował się tym zawodowo czy amatorsko? Miał jakieś wykształcenie artystyczne?

Nie, zajmował się tym całkowicie amatorsko. Ojciec pracował przed wojną w Państwowych Zakładach Inżynierii - sprzedawał czołgi, samochody itp., no i był świetnym modelarzem. To także po nim przejąłem. Już za czasów okupacji robiłem takie proste modele z tekturki. Kleiłem je też z książek niemieckich, które można było wówczas kupować na dworcach, gdzie były modele samolotów biorących udział w wojnie.

Po wojnie zaczął Pan studia na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych...

Nie od razu mi się udało. Miałem za mało punktów "za pochodzenie", ojciec był bezpartyjny a w dodatku katolik, rodzina wierząca i praktykująca, także to w ogóle nie wchodziło w rachubę abym w tych czasach mógł się dostać od razu na studia. Także musiałem "odbębnić" służbę wojskową. Ponieważ byłem po maturze, wzięli mnie od razu na drugi rok szkoły oficerskiej, a nie do normalnej służby zasadniczej. Tylko przez trzy miesiące odbyliśmy służbę podoficerską, zostaliśmy kapralami i od razu skierowano nas do podchorążówki. W ten sposób skończyłem szkołę łączności specjalnej - szyfry, kody itp. Zacząłem wtedy fotografować wojsko - bo fotografia to mój taki drugi "konik" - i malować, głównie w technice olejnej. Przeważnie były to pejzaże, ale także scenki batalistyczne. Dzięki temu dostawałem przepustki... Dowódca pułku chciał np. abym mu skopiował fragment "Panoramy Racławickiej" Kossaka. To był obraz na płótnie na pół ściany! Jak oprawili go w ramy, to czterech chłopaków go niosło! Mieliśmy też praktyki w Sztabie Generalnym. Był tam taki generał, który choć w polskim mundurze, to po polsku źle mówił. Chciał aby mu coś namalował, więc mu zrobiłem taki pejzaż, z którego bardzo był zadowolony. Po ukończonej szkole wysyłano takich jak ja oficerów szyfrowych od razu z przydziałami do jednostek, ale mi pozwolili wrócić do cywila. Za drugim razem udało mi się dostać do ASP w 1955 r. być może także dzięki wojsku.

Kto był Pana mistrzem w malarstwie batalistycznym?

Byłem uczniem Antoniego Trzeszczkowskiego. To był dobry malarz, wspaniały batalista i kolorysta, tylko że miał pecha, że trafił na czasy PRL-u. Dziś znajdzie Pan jego obrazy w Anglii, Ameryce, ale nie u nas. Z czasem bardziej poświęcił się sztuce sakralnej.

Ale w szkole trafił Pan jeszcze na Michała Bylinę...

Tak, to był jeszcze przedwojenny oficer, ale... Bylina zawiódł mnie strasznie, bo zaczął wtedy takie cuda malować... On był przecież wspaniałym malarzem! Miał swój własny styl inny zupełnie niż wszyscy. A później raptem zaczął "wydziwiać", robić takie mazania... No musiał, bo inaczej by się na ASP nie utrzymał. Po tym wszystkim zacząłem pracować w KAW-ie (Krajowa Agencja Wydawnicza RSW "Prasa-Ksiażka-Ruch").

Czyli w wydawnictwie w którym wychodził "RELAX"...

Ale w międzyczasie zająłem się robieniem figurek. Zresztą była to rodzinna tradycja. Mój wujek miał przed wojną wytwórnię ołowianych żołnierzyków "Mars". Sam zbierałem żołnierzyki także w czasie okupacji. Wówczas w drogeriach i na dworcach można było dostać niemieckie figurki żołnierzy z papier-mache na drucianych szkieletach. Trzeba przyznać, że były przepięknie zrobione. Mimo, że to wróg, to miałem ich całe pułki... Maszerujące, ze sztandarami... To zawsze za mną "chodziło". Jak zobaczyłem potem różne figurki z Zachodu, to sam także zacząłem je robić. To były figurki metalowe - 54 mm. Zrobiłem ich dużo - jakieś kilkadziesiąt wzorów. Np. husarzy. Nie były sygnowane moim nazwiskiem, robiłem je pod pseudonimem Nałęcz. Potem wysyłałem je do Ameryki do Andrzeja Zaremby, który prowadził tam ich dystrybucję.

A jak udawało się je przewozić przez granicę?

Szły paczkami jako zabawki. Były ciężkie, bo figurki z ołowiu. Celnik skrobał je nożem sprawdzając czy nie są ze złota. A potem śmiał się, ze takie stare chłopy a bawią się jeszcze żołnierzykami... No ale Zaremba nie mógł mi tu przesyłać pieniędzy. Ale i na to znalazł się sposób! Miałem przyjaciela, adwokata, który należał do stowarzyszenia Sabretache i mając zezwolenie, raz do roku wyjeżdżał do Francji na ich zebrania. I jemu Zaremba przesyłał do Paryża pieniądze. Kolega robił za nie dla mnie zakupy i przywoził z powrotem z resztą gotówki. Wszystko można było wówczas obejść!

Poznał Pan wielu artystów i bronioznawców...

To prawda. Bywałem np. u rotmistrza Stanisława Gepnera - świetnie opowiadał. Andrzeja Zaremby nigdy osobiście nie poznałem, bo tu nie przyjechał. Znaliśmy się tylko korespondencyjnie. Znałem się także Wincentego Gawrona - kustosza muzeum Piłsudskiego w Chicago. No i przyjaźniłem się z Wacławem Tycem.

Jak Pan trafił do redakcji RELAXu?

Do tego przyczynił się Grzegorz Rosiński, autor ilustracji do "Thorgala". Początkowo go zastępowałem, a potem objąłem po nim redakcję artystyczną (wyjechał wtedy do Belgii do czego go też namawiałem).

Rysował Pan komiksy?

Nie, nie rysowałem, ale zbierałem. Samo rysowanie komiksu mnie nie bawiło.

W jakich okolicznościach pojawiła się seria poświęcona umundurowaniu wojsk Księstwa Warszawskiego?

Przyszło mi do głowy, aby przeforsować w RELAX-sie coś historycznego. No i udało się... Nawet zaczęło się to wszystkim podobać. Może dlatego, że w tych czasach w zasadzie nic nie ukazywało się na ten temat.

Ale jak to w ogóle było możliwe? Kogo musiał Pan przekonać?

Miałem w wydawnictwie dobrą opinię. Odkryłem wielu nowych, dobrych autorów, którzy wyrośli na wspaniałych rysowników i ilustratorów. Np. Marka Szyszkę. A plansze mundurowe? Najpierw zrobiłem dla redakcji taką planszę - przegląd polskich żołnierzy - chyba od XVIII wieku aż do Lenino. I to się spodobało. Jak już "przetarłem szlak" tą pierwszą ilustracją to zaproponowałem Księstwo. Szef RELAXu zatwierdził ten pomysł, choć sam też zaryzykował, bo zdawał sobie sprawę, że to wówczas było strasznie niemodne. Ale poszła pierwsza plansza i... spodobało się. No to dawaj następną! I tak co RELAX szła następna plansza. Do dziś trafiam u dawnych czytelników na te strony z RELAXu pieczołowicie przechowywane a nawet oprawione.

Jak powstawały te plansze? Ile czasu Panu zajmowały?

Trzy-cztery dni. Robiłem je akwarelą i gwaszem na kolorowych papierach "engrach". Zresztą tak samo jak dzisiaj.

Jak nawiązał Pan współpracę z autorem tekstu - Henrykiem Wieleckim?

Heniek był przecież moim kolegą ze szkoły! Razem kończyliśmy "Poniatówkę" (Liceum im. Ks. Józefa Poniatowskiego). Już jak pracował w Muzeum Wojska Polskiego, pomagał mi w dotarciu do różnych materiałów ikonograficznych.

Ale RELAX przestał się ukazywać w 1981 r. Co robił Pan później?

Poszedłem do pracy do Związku Głuchych. Projektowałem dla nich najrozmaitsze rzeczy - także figurki historyczne, które wykonywali potem z plastiku na formach wtryskowych. Było tego mnóstwo! Czasami robiłem po trzy wzory miesięcznie. Były figurki i z Księstwa Warszawskiego i Królestwa Polskiego i Indian... Niestety różnica pomiędzy modelem z metalu jaki im przygotowywałem, a końcowym efektem z plastiku była ogromna... Dlatego nie lubię tych figurek.

Jak doszło do wydania pierwszego tomu serii - "Kawalerii"?

Pierwszy chciał go wydać jeszcze KAW. Zbierali się do tego długo, ale w końcu nic z tego nie wyszło. Zabrałem wtedy plansze do Chevaliera - prywatnej firmy, która podjęła się ich wydania, ale oni także upadli... I dopiero udało się w Bellonie. Ale byłem ograniczony do 34 plansz. Mój kolega Andrzej Rekść-Raubo dorysował inicjały i plansze czarno-białe. Z nim także znałem się od dzieciństwa . Potem, kiedy ja w "Modelarzu" prowadziłem dział "Ciekawe konstrukcje lotnicze", Andrzej je kreślił.

Chodzi o "Modelarza" czy "Małego Modelarza"?

O "Modelarza"! Ale dla "Małego Modelarza" też opracowałem kilka modeli - m.in. czterosilnikowego TU-114, sanitarnego "Storcha" w czeskich barwach i rakietę "Wostok". Zrobiłem także szablony do wycinanych z kartonu żołnierzy z czasów Księstwa Warszawskiego, ale nie było chętnych do ich wydania.

Wróćmy jednak do wydania "Kawalerii". W jakim nakładzie się ukazała?

20 tysięcy. I jeszcze do tego był kalendarz na 1992 r. z wybranymi planszami. Niektórzy księgarze wyciągali jednak ten kalendarz i sprzedawali osobno, ale w założeniu miał on być w zestawie z albumem.

Kiedy się już ukazała "Kawaleria" wszyscy czekali na następny tom...

Wydawnictwu się nie spieszyło, bo cały nakład "Kawalerii" jeszcze się nie rozszedł, ale wreszcie udało mi się ich przekonać do wydania "Generalicji".

Ale na okładce "Generalicji" ukazała się już zapowiedź "Piechoty"...

Już wcześniej zacząłem robić "Piechotę" ale jej wówczas nie chcieli, bo uznali, że taki album byłby za obszerny i dla nich za drogi. Wszystko było wówczas ograniczone. Aby zmieścić więcej, zgodziłem się nawet aby malować na jednej planszy po kilka postaci. Zresztą warunki publikacji nie były najlepsze. Jedna z plansz - kirasjera, była odtwarzana na podstawie zdjęcia robionego "z ręki" i dlatego jest nieostra. Zrezygnowano z zaprojektowanej już ramki do plansz (została potem przywrócona przy wydaniach "Karabeli"). Nie było żadnej kontroli, korekty części ilustracyjnej... Stąd te koszmarne olbrzymie, całostronicowe herby. Nie byłem zadowolony z wydania ani "Kawalerii" ani "Generalicji". A ludzie czekali na "Piechotę" i niestety się nie doczekali, bo wydawnictwo z niej po prostu zrezygnowało.

Zmarł także Pana wypróbowany współautor czyli p. Henryk Wielecki. Czy może wcześniej zaczął pracować nad tekstem do "Piechoty"?

Nie. Dopiero się do niego przymierzał. Kiedy stało się jasne, że wydawnictwo nie wyda "Piechoty" po kilku latach zabrałem swoje plansze i je sprzedałem.

Jak poznał Pan swego obecnego wydawcę?

Z Wojciechem Chojnackim spotkaliśmy się w redakcji Edition Spotkania. Następnie współpracowałem z warszawską księgarnią "Pelta", gdzie m.in. sprzedałem swoje plansze do "Husarii" którą miałem wydać jeszcze z Wieleckim. A potem dogadaliśmy się i w wydawnictwie - też "Pelta" wydaliśmy razem "Artylerię". A później to już jakoś poszło... W 2006 r. Wojciech Chojnacki wycofał się ze spółki prowadzącej księgarnię, wydawnictwo "Pelta" zakończyło więc działalność, ale jednocześnie - jego małżonka (Danuta Chojnacka) założyła wydawnictwo "Karabela" aby dalej kontynuować serię albumową.

Co dalej Pan planuje po wydaniu "Piechoty"?

Chcę wrócić do pierwszych tomów - "Generalicji" i "Kawalerii".

Kogo z ilustratorów ceni Pan najbardziej?

Z polskich Szyszkę. On to pięknie robi... A ze światowych to wzorem dla mnie jest Rousselot. Cenię także Domange'a. Jest podobny do Rousselota, ale ma bardziej "nerwową" kreskę. Wielu ciekawych ilustratorów jest też w Rosji.

Jakie warunki trzeba Pana zdaniem spełnić, aby robić dobre ilustracje mundurowe?

Przede wszystkich trzeba mieć charakter. Do tego trzeba jeszcze mieć wiedzę i umiejętności. Ale przede wszystkim charakter!

Widzi Pan następców?

Raczej nie. Rysowników dobrych jest bardzo dużo. Ale niestety są najczęściej leniwi. Jak sobie pomyślą, że muszą ganiać po muzeach, szukać, uczyć się - to rezygnują. Ktoś taki musi mieć rzeczywiście zamiłowanie do tematu. Znałem wielu znakomitych rysowników, ale zmarnowali się na reklamy, robili przede wszystkim pieniądze...

Kocha Pan konie, co widać po Pańskich ilustracjach. Maluje je Pan także osobno?

I to od dawna! Przy okazji aukcji koni w Janowie Podlaskim zamawiano u mnie olejne portrety najlepszych "arabów", Namalowałem ich kilkaset. Były bardzo popularne. Kocham konie i dlatego też lubię Kossaków.

A kogo Pan najbardziej ceni spośród malarzy?

Przede wszystkim Juliusza Kossaka. Uwielbiam też Józefa Brandta. A ze światowych malarzy - Detaille'a. Mniej Meissoniera. Neuville był bardziej nowoczesny i na nim bardziej się wzorował Wojciech Kossak.

Jaką ma Pan ulubioną formację w epoce napoleońskiej?

Ja je wszystkie lubię! Słowo daję! No może trochę bardziej strzelców konnych Księstwa Warszawskiego - szczególnie z kompanii wyborczej.

Dziękuję za rozmowę.