Nasza księgarnia

Ponowne odwiedziny Borodino

COM_CONTENT_WRITTEN_BY on . Posted in Fragmenty książek

Przy łóżku Napoleona – ponure pola Borodino – „przeklinając wojnę przewidywał, że kiedyś Napoleon także zostanie porzucony” – bezlitosne wiwandierki wyrzucają rannych do rowów – kto zastrzelił jeńców rosyjskich? – Lejeune ocalił własną siostrę – straż tylna Davouta w Monastyrze Kołockim – niespodziewana gratka w Gżacku – bohaterski karabinier – Griois broni swojego wózka – zdewastowane wsie – banda rabusiów pułkownika Chopina – usłużny Rosjanin

Spędziwszy środowy wieczór 28 października (w tę samą środę, którą Davout spędza w Wiereji) w zrujnowanym chateâu w Uspienskoje, tuż za Możajskiem, o drugiej nad ranem Napoleon posyła po Caulaincourta. „Cesarz był w łóżku”. Nakazawszy Wielkiemu Koniuszemu, aby upewnił się, że drzwi są dobrze zamknięte, Napoleon powiada mu, żeby usiadł przy łóżku. „Coś takiego nie leżało w jego zwyczaju”. Dochodzi do dłuższej konwersacji. Cesarz prosi Caulaincourta, aby szczerze mówił, co myśli na temat powstałej sytuacji. Doświadczony – po czterech zimach spędzonych na stanowisku ambasadora w St. Petersburgu – Caulaincourt przewiduje skutki ciężkich mrozów i przypomina mu o „odpowiedzi, jakiej podobno miał udzielić Aleksander po otrzymaniu propozycji pokojowych [przekazanych mu] z Moskwy: ‘Moja kampania dopiero się zaczyna’”. Aluzja ta irytuje Napoleona, jak zresztą każda wzmianka na temat osobistej znajomości i przyjaźni Caulaincourta z carem:

„‘Twój prorok Aleksander mylił się więcej niż jeden raz’, odparł Cesarz. Odpowiedź ta nie przyszła mu jednak lekko. Uważał też, że wyższa inteligencja jego żołnierzy pozwoli im jakoś ochronić się przed zimnem – potrafią oni przedsięwziąć takie same środki zaradcze jak Rosjanie, a nawet je ulepszyć”.

 

A poza tym są przecież jeszcze „polscy Kozacy”, których ambasador Pradt z pewnością zwołuje w Warszawie. Cesarz spodziewa się, że lada dzień natknie się na pierwsze ich oddziały – jakieś 1500 do 2000 żołnierzy. To całkowicie zmieni sytuację. Osłaniając armię na skrzydłach, pozwolą jej wypocząć i znaleźć pożywienie. Caulaincourt odnotowuje nieuleczalny – jak się wydaje – optymizm Napoleona. Po godzinie spędzonej na gadaniu o tym i owym, Cesarz nagle porusza najważniejszą kwestię. Jest „możliwe, nawet prawdopodobne”, że gdy

„znajdzie dla armii jakąś konkretną, solidną pozycję”, to opuści ją i wróci do Paryża. Co Caulaincourt sądzi o tym pomyśle? Jaki wpływ będzie to miało na morale? Caulaincourt, który przecież nie jest bynajmniej typem potakiwacza, zgadza się, że jest to doskonały pomysł, najlepszy sposób na reorganizację armii i dalsze utrzymanie Europy w garści. Cesarz mógłby datować rozkazy dzienne z Tuileries, podobnie jak dekrety, powinien jednak starannie wybrać właściwy moment wyjazdu. „Gdy Cesarz mnie zwolnił, była godzina 5:30”.

Gdyby tak opuścili Moskwę czternaście dni wcześniej, zamiast tkwić w niej bezczynnie i czekać na pokojowe propozycje cara! Oto co myśli wielu żołnierzy, gdy powoli docierają do głównego traktu smoleńskiego. Byliby już teraz bezpiecznie ukryci za średniowiecznymi murami Smoleńska – na których nawet dwunastofuntówki Wielkiej Armii nie uczyniły większego wrażenia – żyjąc sobie dostatnio z zasobów tamtejszych, dobrze zaopatrzonych magazynów, chronieni przez IX Korpus marszałka Victora! Co prawda, zamarznięty Dniepr nie stanowiłby już solidnej linii obrony. Nikt jednak nie wątpi, że armia zdołałaby bronić się tam do wiosny dzięki obsadzeniu lekką piechotą otaczających miasto wzgórz. Nawet jeśli przyszło by czekać pięć lub sześć miesięcy! Do tego czasu nadciągnąłby już XI (rezerwowy) Korpus marszałka Augereau, Austriacy Szwarcenberga, co razem z wieloma tysiącami „polskich Kozaków” całkowicie zmieniłoby położenie armii. A gdyby car nie zdążył zawrzeć pokoju, to – czemu nie

– pomaszerowalibyśmy na Petersburg. Też przecież można go spalić! Ale z Możajska do Smoleńska jest osiemdziesiąt lig, dobrze ponad dwieście mil.

Gdzie się przez ten czas podziewał Kutuzow? Ze wszystkich rodzajów broni najszybciej topnieje kawaleria. Na przykład 2. Pułk Huzarów Pruskich, w którym służy porucznik von Kalckreuth – a który tak wspaniale spisał się w lipcu pod Ostrownem4 – liczy sobie teraz zaledwie dwudziestu żołnierzy i oficerów. A bez rozpoznania kawaleryjskiego armia staje się ślepa i głucha. Nie może więc nic wiedzieć o ruchach Kutuzowa. W istocie jego główne siły oddalone są od Francuzów o jakieś 30 do 40 mil na południe, kierując się drogą na Medyń (gdzie 30 października Wilson z radością odnotuje w swoim dzienniku: „Kozacy pokonali straż przednią księcia Poniatowskiego”). Na razie jednak, „angielski generał”, jak nieodmiennie pisze o sobie Wilson, wręcz wychodzi z siebie z wściekłości na Kutuzowa, jego bezczynność i obojętność wobec stającej przed nim szansy na zniszczenie raz na zawsze osławionego Buonapartego. Złości się także na „fałszywe posunięcia, spowodowane raczej osobistą obawą [feldmarszałka] aniżeli błędną oceną sytuacji”, który, nadkładając osiemdziesiąt wiorst [50 mil] drogi”, utracił z oczu Francuzów.

„W jego obecności z trudnością przychodziło mi nawet przyzwoite zachowanie. Jego słabość obrażała mnie do tego stopnia, że zadeklarowałem, iż jeśli pozostanie naczelnym dowódcą, to będę zmuszony wystąpić z jego armii”.

Prawdopodobnie nic nie sprawiłoby Kutuzowowi większej przyjemności. Czuje się on prześladowany przez wszystkich wokół siebie; otoczony jest też rojem intryg. Zaś jego armia także jest niemal pozbawiona zapasów żywności, gdy z uporem przebija się traktem medyńskim.

Trakt smoleński jest przynajmniej w lepszym stanie. „Opuściwszy orne pola, które kosztowały nas utratę co najmniej 10 000 pojazdów”, armia zaczyna ruszać się szybciej. Najpierw wyruszają żałosne szczątki westfalskiego VIII Korpusu Junota. Za nimi – Gwardia Cesarska. Potem III Korpus. Potem IV Korpus Eugeniusza. Na końcu – o jeden dzień marszu z tyłu – tak niegdyś potężny I Korpus Davouta. Każda jednostka po kolei przekracza poprzecinany wąwozami teren pod Możajskiem – owe wąwozy, gdzie 8 września impulsywność Murata doprowadziła do śmierci tak wielu jego żołnierzy – i znika w położonych dalej lasach. Za nimi, o czym wszyscy dobrze wiedzą, rozciąga się pole tamtej strasznej bitwy.

Pamiętają też dobrze, że na innych pobojowiskach Napoleon zarządzał upamiętniające bitwy defilady – na przykład pod Austerlitz. Nikt jednak nie myśli, aby coś takiego odbyło się tutaj.

Pierwsze, co widzą, wychodząc z lasu, to – po prawej – „szczątki chat, gdzie obozował Kutuzow” i gdzie podjął rozstrzygającą decyzję o odwrocie i – w razie potrzeby – nawet oddaniu nieprzyjacielowi Moskwy. Większa część żałobnej sceny rozciąga się jednak po lewej stronie. Porucznik von Muraldt z należącego do IV Korpusu 4. Pułku Szwoleżerów Bawarskich na zawsze miał zapamiętać, że „dzień był zimny, a wściekle wirujący śnieg, miotany na nas lodowatym wiatrem, nie rozpraszał bynajmniej naszych ponurych myśli”.

Dumonceau, jak zwykle jadący na czele resztek Gwardii, „przekraczając most w Borodino, gdzie padło tak wielu”, z trudnością rozpoznaje

„pokryte śniegiem dawne reduty. Białe na tle ciemnego horyzontu wyglądały już tylko na bezkształtne pagórki. Cała równina, wtedy tak ożywiona i pełna zgiełku, była teraz jedynie ogromnym pustkowiem”.

Jedynym znakiem życia, jaki dostrzega Dumonceau jest „samotny jeździec, niewątpliwie wypatrujący jakiejś pamiątki lub wspominający przeszłość”. A także „ogromne stada czarnych wron, jakie od kilku dni ciągnęły za nami – jakby za pewnym łupem – niczym żałobny orszak, do którego zdążyliśmy się już przyzwyczaić,”. Przez całą drogę widzimy ślady ich diabolicznej działalności, widoczne po obu stronach drogi w postaci „krwawych plam, bezładnie porozrzucanych po śniegu, z którego wystają ohydne szczątki na wpół zjedzonych trupów”.6 Mailly-Nesle i jego uprzywilejowani towarzysze, wyglądając z okien powozu, zauważają, że martwi

„niemal nie ulegli jeszcze rozkładowi i zachowali coś, co można by nazwać wyrazem twarzy. Niemal wszyscy mieli szeroko otwarte oczy. Brody urosły im ponad wszelką dopuszczalną w owej epoce miarę. Ich policzki, pokryte ceglastymi lub ciemnoniebieskimi żyłkami, przydawały im obrzydliwego i niechlujnego wyglądu”.

Jadący bezpośrednio za CKG inny arystokratyczny oficer, kwatermistrz Anatole de Montesquiou, jest przerażony, widząc

„jakiegoś rannego w tamtej bitwie Francuza, którego pozostawiono bez żadnej pomocy. Usiadł sobie, plecami wsparty o pień stojącego na poboczu drogi drzewa i czekał na przejazd Cesarza. Gdy tylko go ujrzał, podczołgał się do niego na czworakach i oskarżył go o wszystkie cierpienia, jakich doznał, będąc tak okrutnie porzuconym. Potem przeklinał wojnę i prorokował, że sam Cesarz też kiedyś zostanie porzucony i zapomniany. Cesarz nie okazał nic prócz współczucia. Zwróciwszy się do jadących za nim oficerów, powiedział, ‘Każcie położyć tego biedaka w jakimś powozie i otoczcie go wszelką możliwą opieką’”.

Kapitan K. F. E. Von Suckow, który w swoim czasie musiał pozostawić swoich martwych Wirtemberczyków bez pogrzebu, stwierdza, że

„sławne pole bitwy jest dokładnie w takim samym stanie, w jakim pozostawiliśmy je 8, czy 9 września. Ponad 20 000 ludzkich i końskich trupów leżało w miejscu, gdzie padło, w stanie mniejszego lub większego rozkładu”.

Jedyną różnicą, jaką dostrzega starszy chirurg von Roos z 3 Pułku Szaserów Wirtemberskich, jest to, „że od owego krwawego dnia trawa zdążyła znacznie urosnąć”. Nieopodal Wielkiej Reduty, najkrwawszego miejsca całej bitwy, von Suckow dostrzega jakiś wystający z ziemi obiekt. Zaciekawiony podjeżdża bliżej, aby się mu przyjrzeć. Jest to

„prosty pal sosnowy, wbity w ziemię, do którego przymocowana jest tabliczka. Widnieje na niej Wykonany atramentem i na wpół rozmyty przez deszcze napis: ‘Tutaj leży generał Montbrun. Przechodniu, z jakiegokolwiek jesteś narodu, uczcij te prochy! Należą one do najdzielniejszego żołnierza na świecie. Ten skromny pomnik na jego cześć wzniesiony został z rozkazu jego wiernego przyjaciela, marszałka Neya’”.

Nieco dalej Włosi widzą słynną Wielką Redutę, „wznoszącą się ponad terenem niczym piramida na pustyni”. Pozostawiwszy sztab Eugeniusza, także i Labaume wjeżdża na nią i wspina się na coś, co może być tylko stosem trupów. Ze szczytu reduty, o którą toczono tak gorące walki, widzi samotnego żołnierza, „którego nieruchoma postać wyglądała z tej odległości jak pomnik”. Słyszy jednak także głosy jakichś wzywających pomocy nieszczęśników:

„Jednym z nich był żołnierz francuski, który stracił obie nogi i przez dwa miesiące żywił się tylko wodą ze strumienia, ziołami, korzonkami i tymi kilkoma kawałkami chleba, jakie znalazł przy zwłokach, nocami sypiając w pozbawionych wnętrzności brzuchach trupów końskich. Generał zlitował się nad nim i wziął go do swojego powozu”.

Osiągnąwszy strumień Kołocza, IV Korpus przekracza go co najmniej tak ostrożnie, jak czynił to, poruszając się w przeciwnym kierunku , aby szturmować Wielką Redutę „Rajewskiego”, najpierw bezskutecznie, potem z sukcesem:

„Zbocze prowadzące ku rzeczce było tak strome, a ziemia tak śliska, że ludzie i konie bezustannie przewracali się na siebie. Ze wszystkich stron otaczały nas szkielety końskie i na wpół zakopane trupy, poplamione krwią płaszcze, kości obgryzione przez psy i drapieżne ptaki oraz szczątki uzbrojenia, bębny, hełmy i pancerze. Znaleźliśmy tam także strzępy sztandarów. Z widocznych na nich emblematów mogliśmy ocenić, jak bardzo moskiewski orzeł ucierpiał owego krwawego dnia. Przechodząc przez rejon swoich dawnych wyczynów, nasi żołnierze z dumą pokazywali sobie miejsca, gdzie walczyły ich pułki”.

Von Muraldta, smętnie kontemplującego scenę bitwy, nachodzi refleksja, że

„jednak masa przelanej na tej ziemi krwi i przewaga zdobyta w tak konwulsyjnych wysiłkach nie doprowadziły do niczego poza odwrotem, wśród bezprecedensowych trudności i cierpień”.

Martwi przynajmniej mają spokój. Kilka mil dalej, już za sceną tych strasznych wydarzeń, pokazuje się inne, na swój sposób jeszcze bardziej makabryczne miejsce. Ogromny, otoczony murami i basztami budynek Monastyru Kołockiego, który starszy adiutant włoskiej Guardia d’Onore, Cesare de Laugier, wziął (5 września, gdy ujrzał go w oddali po raz pierwszy), za całe miasto. Podczas bitwy i bezpośrednio po niej monastyr służył za szpital armii, a Naczelny Chirurg, baron Dominique-Jean Larrey przeprowadził tu mnóstwo amputacji. Teraz pułkownikowi Fezensacowi miejsce to przypomina „jedynie ogromny cmentarz”. Wszyscy zamieszkujący go niegdyś mnisi uciekli. Przeżyło jedynie 2000 ze zgromadzonych tam 20 000 rannych. Choć Larrey odnajduje punkty opatrunkowe, jakie niegdyś tam zainstalował, to stwierdza, że

„nikt nie zadał sobie trudu, aby korzystając z pięknej pogody ewakuować rannych. Tłoczyli się oni w cuchnącej, pełnej zarazy, ze wszystkich stron otoczonej trupami stodole, nie otrzymując prawie żadnej żywności, zmuszeni jeść głąby kapuściane gotowane z koniną, aby oddalić widmo głodu. Z powodu wielkiego braku płótna ich rany rzadko kiedy były opatrzone. Chirurdzy sami musieli prać bandaże i kompresy”.

Belgijski chirurg, D. De Kerkhove, jest tak przerażony, że „pióro odmawia mu posłuszeństwa, gdy pragnie opisać cierpienia, jakie znosić musieli chorzy i ranni”. Cóż się stało z zapasami lekarstw, żywności, jakie zostały wysłane z Moskwy? Lekarz jest przekonany, że najszczęśliwsi są ci, co już zmarli. Gdy za Gwardią Cesarską przybywa III Korpus, Napoleon natychmiast rozkazuje brygadzie złożonej z 200 szaserów i lekkiej piechoty wirtemberskiej przenieść wszystkich rannych na wozy markietanów. Chirurg Roos widzi jak jego Wirtemberczycy wynoszą rannych na zewnątrz, a oficerowie wskazują im, gdzie mają ich umieszczać. Choć żołnierze uskarżali się na narzucony im dodatkowy wysiłek, to

„rozkaz został wykonany w najstaranniejszy sposób, a całą robotę ukończono w półtorej godziny. Każdy powóz, choćby należący do marszałka, czy pułkownika, każdy wóz, każdy wózek kantynierki, każda dorożka muszą zabrać jednego lub dwóch rannych”.

Nawet kapryśny Mailly-Nesle i jego wesoła kompania muszą się trochę posunąć: „Do opieki nad rannymi, co z oddaniem czynił, przydzielony został jeden z forysiów cesarskich, nazwiskiem Mouet”. Dumonceau, dość długo stojący przed główną bramą, widzi jak nieopodal sam Larrey „kieruje odprawianiem rannych, podnosząc ich na duchu rzucanymi uwagami”. Choć niektórzy z rannych muszą „wlec się na piechotę, nawet o kulach”, to belgijskiego kapitana uderza fakt, iż wszyscy „cieszą się i dziarsko wyruszają w drogę”. Może instynktownie uprzytamniają sobie, że mają więcej szczęścia, przynajmniej na razie, od tych, co leżą na wozach.

Dla tych ostatnich podróż okaże się krótką. „Mimo że zamiary Cesarza były dobre”, oznajmia skromny i pobożny, choć przerażony chirurg Roos,

„los biednych rannych wiele się nie polepszył. Trafili w ręce prostackich woźniców, pogardzających nimi kamerdynerów, brutalnych markietanów, nowobogackich i aroganckich kobiet, pozbawionych litości towarzyszy broni i całego kłębiącego się w taborach motłochu. Wszyscy ci ludzie jedno tylko mają na myśli – jak się pozbyć powierzonych ich opiece rannych”.

Neapolitański adiutant Murata, pułkownik M.-J.-T. Rossetti, słyszy od niedołężnego generała kawalerii Lahoussaye’a, który podróżuje sobie wygodnie w swoim powozie zamiast pomóc swemu przełożonemu, Grouchy’emu, idącemu w straży tylnej, że „wiwandierki, których wózki obładowane były łupami z Moskwy i które nie przyjęły rannych bez szemrania na to dodatkowe obciążenie” rozmyślnie pozostają z tyłu i pozwalają kolumnie się wyprzedzić. „Wtedy, doczekawszy się chwili, gdy są wreszcie same, wrzucają wszystkich powierzonych ich opiece nieszczęśników do przydrożnych rowów. Jeden tylko okazał się na tyle wytrzymały, aby przeżyć i zostać zabranym przez pierwszy przejeżdżający obok powóz”. Wielki Koniuszy nigdy dotąd nie widział, ani nigdy już w przyszłości nie miał ujrzeć

„widoku tak potwornego, jak marsz naszej armii 48 godzin po opuszczeniu Możajska. Wszystkie serca zamknęły się na uczucie litości, czy to z obawy przed głodem, przed utratą przeładowanych pojazdów, czy przed ujrzeniem, jak padają głodujące i wyczerpane konie. Ciągle się wzdragam, gdy opowiadam wam, jak widziałem ludzi rozmyślnie rozpędzających swoje konie na wyboistym terenie, aby pozrzucać obciążających ich powozy nieszczęśników. Choć wiedzieli, że pokaleczą ich konie lub zmiażdżą koła, śmiali się zgoła triumfalnie, gdy kolejny wstrząs uwalniał ich od jednego z tych biedaków. Każdy myślał tylko i wyłącznie o sobie”.

Jeszcze raz powraca sprawa Możajska. Gdy Larrey słyszy o zrzucanych do rowów rannych – skarży się Napoleonowi. Ów zaś każe rozstrzelać kilku najbardziej winnych.

Przez cały ten „długi i bolesny dzień” Rosetti i inni obecni w CKG

„co chwila słyszą detonacje. Są to wozy amunicyjne wysadzane w powietrze z powodu braku koni pociągowych”.

Gdzieś na czele kolumny spędzonych zostaje około 3000 jeńców rosyjskich, choć nikt nie ma dla nich ani odrobiny żywności:

„Stłoczonym jak bydło, nie wolno im było oddalić się choćby o jard z tego miejsca. Porozkładani na lodzie [sic], wszyscy z nich, którzy nie chcieli zginąć, jedli ciała swoich towarzyszy, którzy przed chwilą zmarli z nędzy”.

Teraz zaś, „trzy mile przed Gżackiem”, trafia się kolejny okropny widok, diabolicznego zgoła pochodzenia:

„Na lewo od drogi leżało około 200 świeżo zabitych Rosjan. Zauważyliśmy, że wszyscy oni mieli głowy roztrzaskane w identyczny sposób, a krew i mózg rozlewały się pod nimi”.

Zostali oni właśnie zastrzeleni przez eskortujących ich Hiszpanów i Portugalczyków. „My wszyscy, zależnie od charakteru, albo aprobowaliśmy takie postępowanie, albo pozostawaliśmy obojętni. Cesarz milczał ze smutkiem.” Inaczej zachował się kapitan Józef Załuski, który widział ich już wcześniej, gdy przejeżdżał obok na czele polskich Szwoleżerów Gwardii razem z dowódcą pułku, generałem Krasińskim:

„Byliśmy przerażeni. Wstrząśnięty Krasiński pogalopował naprzód, do jakiegoś portugalskiego pułkownika, będącego oficerem odpowiedzialnym za czoło kolumny. Zaczął czynić mu wyrzuty za tak barbarzyńskie, niczym nie dające się usprawiedliwić okrucieństwo. Portugalczyk przyjął te spostrzeżenia bardzo obojętnie i odpowiedział w wielce niewłaściwy sposób. Nie było to miejsce ani czas na dyskusję. Krasiński pośpiesznie ruszył do sztabu Cesarza i opowiedział, jak potraktowani zostali jeńcy. Cesarz natychmiast wysłał Gourgauda, swojego officier d’ordonnance, aby uzyskał wyjaśnienia odnośnie tego incydentu”.

Polski hrabia i oficer artylerii Roman Sołtyk, maszerujący z oddziałem topograficznym CKG, słyszał nawet strzały:

„Ku mojemu przerażeniu dowiedziałem się, że wlokący się nieopodal jeńcy zostali zastrzeleni przez ich hiszpańską eskortę. Żołnierze hiszpańscy na próżno popędzali ich ciosami kolb, wszyscy jeńcy padli w końcu z wycieńczenia. Wtedy owi barbarzyńcy strzelili po prostu każdemu w ucho i w ten sposób wykończyli wszystkich”.

Roos naliczył „osiem takich ciał”, a po przybyciu do Gżacka dowiedział się, że owa, z zimną krwią dokonana, masakra była dziełem „jakichś badeńskich grenadierów”, którzy otrzymali okrutny rozkaz zabicia „wszystkich jeńców, jacy okażą się zbyt wyczerpani i niezdolni do marszu”. Także i Fezensac słyszy, że jeńcy zostali zastrzeleni przez oddziały pochodzące z Konfederacji Reńskiej:

„Muszę oddać sprawiedliwość żołnierzom mojego pułku i powiedzieć, że byli wstrząśnięci. Uprzytomnili sobie także, iż nieprzyjaciel na widok takiego barbarzyństwa może zapłonąć pragnieniem, aby równie okrutnie zemścić się na nich samych, gdyby wpadli w jego ręce”.

Sołtyk, gorący wielbiciel Napoleona, najwyraźniej nie jest w stanie uwierzyć, aby jego bohater mógł popierać takie morderstwa: „Gdy tylko dowiedział się o tych potwornych egzekucjach, okazał skrajne niezadowolenie i natychmiast położył im kres”. Zarówno Rosetti jak i Roos zgodnie zauważają też, iż „mordy te ustały następnego dnia, gdy między Gżackiem a Wiaźmą zaczęli nękać nas Kozacy”.

Wszyscy czują, że odwrót odbywa się zbyt wolno, a nawet ciągnie się w iście ślimaczym tempie. Odium za to spadło na nielubianego Davouta, choć niektórzy – powiada Labaume – bronili sposobu w jaki postępował:

„Zbyt pośpieszny odwrót zdwoiłby odwagę nieprzyjaciela. Gdyby straż tylna nie stawała do walki, lekka kawaleria wroga mogłaby posiekać ją na kawałki”.

Tego ranka I Korpus właśnie opuścił Możajsk, a za nim ciągnęły coraz liczniejsze roje Kozaków, którzy próbowali go odciąć, a przynajmniej opóźnić jego marsz. Zaraz po opuszczeniu tego, co pozostało z Możajska, szef sztabu korpusu – Lejeune, widzi jak nieprzyjaciel

„bezskutecznie usiłuje przebić się tuż przed nami. Musieli ograniczyć się do pościgu i krótkotrwałego ostrzeliwania jednego z naszych dużych konwojów, który, będąc znacznie opóźnionym, musiał po wyjściu z miasta przejść przed ich frontem. Ich kule czyniły straszne spustoszenie w konwoju złożonym z kilkuset kiepsko zaprzężonych pojazdów, wiozących wielu rannych, a także żony i dzieci francuskich przedsiębiorców mieszkających w Moskwie, którzy zostali obrabowani i musieli uciekać przed Rosjanami. Był tam nawet personel moskiewskiego Teatru Francuskiego”.

Lejeune wie, że w tym właśnie konwoju znajduje się także jego na wpół ociemniała siostra. Powóz, w którym wyprawił ją w swoim czasie z Moskwy należy do niego.

„Zadbał także, aby zaopatrzyć go w żywność i futra, oraz zaprząc do niego trzy dobre konie, z dobrymi koniuszymi, i wyprawić w drogę pod ochroną kilku naszych rannych generałów, a przede wszystkim pod opieką Opatrzności”.

Teraz baron ma szczęście i udaje mu się wyrwać pojazd wraz z siostrą z ogarniętego paniką konwoju:

„Jej stangret zapewnił mnie, że cała trójka koni jest nadal w dobrym stanie i pełna wigoru. Zapytałem więc siostrę: ‘Czy potrafisz stawić czoła armatom?’ Drżąc odpowiedziała: ‘Uczynię, co tylko zechcesz’. Natychmiast też powiedziałem stangretowi: ‘Przejedź galopem przez tę równinę; kule armatnie przelecą ci nad głową. W ten sposób osiągniesz czoło kolumny, gdzie już będziesz mógł ruszać dalej bez przeszkód i zatrzymywania się’. Moja rada okazała się dobra – udało mu się”.

Usłyszawszy po raz pierwszy podczas odwrotu armaty kozackie, maszerujący z 85. Pułkiem Liniowym Le Roy wie już co o tym sądzić:

„Mieliśmy odtąd być nieustannie ścigani przez armię nieprzyjacielską i przez całą ludność tej dzikiej krainy. Żeby wyrwać się z rąk tych barbarzyńców mogliśmy liczyć tylko na własną odwagę i męstwo”.

Docierając do Kołoczy, idący na samym końcu straży tylnej Griois stwierdza, że

„chwiejny mostek, jaki niegdyś przez nią przerzuciliśmy, jest zerwany.10 Sami z łatwością przekroczyliśmy rzeczkę w bród. Z działami jednak nie poszło tak łatwo. Mieli całą masę kłopotów, aby wyrwać je z mulistego dna i wyciągnąć na stromy brzeg. Kilka pojazdów pozostało w rzece. Dopiero gdy wydostaliśmy się z tej pułapki, zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy na polu bitwy, które opuściliśmy siedem tygodni temu. Teraz nie mieliśmy już złudzeń!”.

Gdy rzuca okiem na „wąwozy ciągle zaścielone porzuconą bronią”, pułkownika także ogarniają

„smętne refleksje. Przyszłość jawiła się w ciemnych barwach. Rozpoznawałem kolejne pozycje jakie zajmowałem podczas bitwy. Królowała tam teraz cisza i pustka. Zajęły miejsce zgiełku tysięcy dział i niezliczonych mas ludzkich, które starły się tutaj dwa miesiące temu”.

Czekając, aż jego artyleria przejdzie potok w bród („ponieważ zmęczenie i złe wyżywienie koni pociągowych nie pozwoliło nam zrobić tego zbyt szybko”) pułkownik słyszy, jak gdzieś z tyłu strzelają tym razem całkiem realne, a nie istniejące jedynie w wyobraźni, działa. To straż tylna (najwyraźniej Griois został z niej wycofany) „twardo stawiająca opór, aby zatrzymać nieco wroga, który zbyt mocno już nas przycisnął, i aby dać artylerii i bagażom zatykającym bród trochę czasu na wydostanie się stamtąd”. Nieopodal Griois widzi samego Davouta, jak na piechotę popędza „jakieś izolowane jednostki poprzedzające jego straż tylną”. Davout powiada mu, żeby ruszał. Łatwiej da się to jednak powiedzieć niż wykonać. Stopniowo jednak sam Griois, jak i jego przyjaciel – bystry, choć może niezbyt sympatyczny pułkownik Jumilhac – wydostają się i udają na biwak w wąwozie w pobliżu monastyru, który chroni ich przed kąsającym wiatrem. „Niedaleko, pod swoim namiotem urządził się generał Grouchy. Był to ostatni raz gdy widziałem go podczas odwrotu. Ziemia była kompletnie przemarznięta”. Griois widzi także opuszczonych rannych – „z których część została ewakuowana z Moskwy, zaś inni byli przyniesieni tutaj zaraz po bitwie”.

Le Roy, Jacquet i Guillaume biwakują na samym polu walki. „Na lewo od nas znajdowały się słynne reduty. Z samego Borodino ostała się tylko cerkiew”. Podobnie czyni Dromader z Egiptu. Przejście

20. Pułku przez Kołoczę jest szczególnie paskudne. „Po osiemnastu milach powolnego, męczącego marszu po pokrywającym grunt śniegu”, kapitan François i jego ludzie nie mają

„nawet źdźbła słomy, aby się położyć. Nie mogliśmy też rozpalić ogniska, wiatr bowiem dął tak gwałtownie, że gasił je natychmiast, po każdej podejmowanej przez nas próbie. Moje konie wiozły jeszcze trochę jedzenia dla mnie samego, lecz nie było już niczego, aby nakarmić biedne szkapy oprócz odrobiny nadgniłych liści, jakie wywąchały sobie pod śniegiem. Francuzi przeklinali swój smutny los i niecierpliwie oczekiwali na wschód słońca, aby znów podjąć marsz, bez choćby odrobiny pożywienia, jakie pozwoliłoby im odzyskać siły”.

Następnego ranka ostatnia jednostka Davouta, 7. Pułk Piechoty Lekkiej, przechodzi przez pobojowisko, a sierżant-karabinier Vincent Bernard widzi

„pod stopami tysięczne kawałki broni i sprzętu należące do obu armii. Tu i ówdzie widać też szczątki naszych kamratów poległych na polu chwały. Reduty, choć porozrywane, nadal stały, więc powspominaliśmy sobie zmienne koleje tej bitwy gigantów. Tę tutaj wzięliśmy na bagnety, tamta zaś odparła nasz atak. Chwalebne, choć bolesne wspomnienia!”.

Gdy godzinę później także i on dociera wreszcie do opactwa, 7. Pułk Lekki zajmuje tam pozycje. „Nieprzyjaciel naciera na nas całą siłą”. Istotnie, dochodzi wtedy do ostrej potyczki. Całe siły Płatowa, razem z artylerią, rzucają się na 30. Pułk Liniowy. Żołnierze kapitana François

„nie mogą posunąć się nawet o tysiąc kroków bez konieczności zatrzymania się i wykonania w tył zwrot, choć bez strzelania – sam nasz ruch wystarcza, aby fanatycy uciekali. Zbliżali się na odległość stu kroków od nas i ogłuszali swoimi ‘Hurra!’. Czasem oddawaliśmy do nich kilka salw z naszych dział. Gdy zbliżyliśmy się do wsi Kołockoje, połączyli się w jedną wielką grupę i zaatakowali cały nasz korpus. Odparliśmy ich po tym jak zabili nam kilku żołnierzy i przechwycili pięć wozów z amunicją”.

Walka ta kosztowała 7. Pułk Lekkiej Piechoty

„kilku zabitych i rannych. Ci ostatni nie zjawili się już pod sztandarami. Kilku pozostających jeszcze w opactwie rannych, [choć] prawie wyleczonych, także zostało porzuconych”.

(A może ofiary były większe? Czy też „przyjemne wieści”, jakie dotarły do kwatery Kutuzowa, o tym że ludzie Płatowa zdobyli „20 armat i dwa sztandary oraz zniszczyli dwa bataliony w klasztorze Kolodi [sic] w pobliżu Borodina” były przesadzone, jak zresztą wiele twierdzeń Kozaków o ich własnych sukcesach?)

Tak, czy inaczej, oznacza to już koniec 2. Pułku Huzarów Pruskich. Pod ścianą monastyru jego oficerowie otrzymują wiadomość, że ich pułk został rozwiązany. Oni sami są skreśleni z listy kombatantów i mogą postąpić, jak im się podoba. Każdemu z nich wolno zabrać swojego ordynansa lub przyłączyć się do jakiegoś wybranego generała. Przed opuszczeniem pozycji Lejeune pragnie

„sprawdzić, ilu nieprzyjaciół pojawiło się na równinie. Ruszam więc i wychodzę na taras monastyru, skąd stwierdzam, że stoję przed jakąś setką Kozaków, którzy zbliżają się w celu rekonesansu. Widząc mnie, wzięli nogi za pas, lecz gdy dostrzegli, że jestem sam, wkrótce wrócili, i z kolei ja sam ledwie miałem czas, aby dołączyć do własnych żołnierzy, którzy zdążyli już wyruszyć i znacznie się oddalić”.

„Z Borowska do głównego traktu na Smoleńsk nie ma właściwie żadnej prawdziwej drogi. Musieliśmy ją sobie znaleźć, idąc przez lasy, pola i bagna”. Trakt moskiewski [na Smoleńsk] jest jednak szeroki i przyzwoicie wybrukowany. Gdy wreszcie do niego dotarli, kapitan kirasjerów Bréaut des Marlots jest zaniepokojony widząc, jak każdy zaczyna „w większym lub mniejszym stopniu maszerować na własną rękę”. Duverger, płatnik w I Korpusie, widzi jak „płoną wszystkie wsie w naszym polu widzenia. Ruszaliśmy w kierunku Smoleńska jakby pomiędzy żywopłotami z płomieni. Powiadano, że były to środki konieczne dla spowolnienia pościgu nieprzyjaciela”. Porzucenie tak wielu rannych także nie sprzyja utrzymaniu morale. „Każda jednostka”, potwierdza Ségur, „wydawała się maszerować na własną rękę. Nie było sztabu, nie było rozkazów, żadnego węzła łączącego poszczególne jednostki”. „Nie ma chyba żołnierza, który nie byłby przerażony na myśl o tym, co go jeszcze czeka”, duma sobie kapitan Charles François, kuśtykając z tyłu razem z 30. Pułkiem Liniowym:

„No i jesteśmy teraz zaledwie 120 mil od Moskwy, w samym środku zrujnowanego kraju, gdzie walczymy tylko przy świetle płonących budynków. Dzisiaj już szeregowiec, który dotąd zwykł był dzielić się swoim kęsem chleba z towarzyszem, jeśli w ogóle ma coś do zjedzenia, to starannie chowa tę odrobinę, jaką zatrzymał dla siebie”.

Adiutant Murata Rosetti na pewno nie jest jedynym, który poczuje jak powietrze szczypie go w policzki. Nadchodzi zima:

„Wystarczy, aby wiatr powiał kilka minut, a już da się odczuć, ostry i kąśliwy. W jednej chwili wszystko się zmienia – droga, twarze, odwaga żołnierzy. Wojsko zaczyna robić się smutne, marsz nużący, w szeregi wkrada się konsternacja”.

Lejeune rozkazuje, aby konie, które na zatłoczonej pojazdami drodze chwilowo tylko opadają z sił, lecz dadzą się z powrotem postawić na nogi,

„natychmiast zaprzęgać do wozów z rannymi. Zazwyczaj jednak, nieszczęsne szkapy zdychały po kilku zaledwie krokach. Nasi ranni pozostawali więc tam – porzuceni. Gdy odchodziliśmy, opuszczając ich, słysząc ich krzyki, odwracając spojrzenia, musieliśmy zaprawdę mieć serca z kamienia. Dzień ten [30 października] był długi i smętny. Musieliśmy maszerować całą noc, w zimnie, które coraz bardziej dawało się we znaki. Trzeba było dotrzeć do Gżacka przed nieprzyjacielem, który forsownym marszem przez pola starał się dostać tam pierwszy”.

CKG była w Gżacku już od wieczora poprzedniego dnia. Po mieście, które zaledwie dwa miesiące temu było „jednym z najprężniej rozwijających się ośrodków handlowych w Rosji – gdzie wyrabiano skóry, płótna, smołę i liny dla marynarki” – nie zostało prawie nic. Wszystkie drewniane domy, tak bezmyślnie spalone w przeddzień bitwy,

„znikły niemal bez śladu. Obserwatorom mogło się wydawać, że znajdują się w wypalonym lesie”. Gżack był jednym wielkim pogorzeliskiem. Stały jeszcze tylko kamienice przy głównej ulicy. Jest zimno, ale za to jaskrawo świeci słońce. Caulaincourt, który od samej Wiereji maszeruje na piechotę „i uważa, że mu to służy, ponieważ nie cierpi tak bardzo z zimna”, zauważa, jak bardzo obniżyła się temperatura:

„W Borowsku zaczęliśmy odczuwać zimno. Na razie jednak grunt zamarzał tylko przy powierzchni. Pogoda była ładna i nocą dało się wytrzymać na otwartym powietrzu, jeśli rozpaliło się ognisko. Tutaj, w Gżacku, zima dawała się już wyraźnie we znaki”.

Tutaj też trafia się – choć tylko CKG – nieoczekiwana gratka. Część konwoju, do pewnego już stopnia obrabowana przez Kozaków, pozostająca „pod opieką dwóch forysiów, okazuje się szczątkami zapasów wysłanych z Francji dla domu cesarskiego”. Ponieważ konie zaczynają zawodzić, a nie ma innych środków, aby to wszystko zabrać ze sobą, zdecydowano o rozdzieleniu zapasów „i w kwaterze głównej panuje teraz obfitość wszystkiego. Najmarniejszymi winami są ClosVouillet i Chambertin” – szczęśliwie dla Napoleona, który niczego innego nie pija:

„Zbieraliśmy siły i rozkoszowaliśmy się dobrobytem, aby zachować dobre samopoczucie na czekające nas dni prawdziwej nędzy. Wszyscy mieli jeszcze trochę zapasów. Wydano niewielkie racje sucharów. Mimo zimnych nocy i kilku spłachetków gruntu, gdzie roztopy utrudniały pochód, ludzie nadal byli w stanie podjąć długi marsz”.

Odmiennie ma się sprawa z końmi. Najważniejszym obowiązkiem Caulaincourta jest zachować je w dobrej formie:

„Były wymęczone koniecznością oddalania się o sześć mil od drogi, aby znaleźć nieco paszy, która na dodatek była kiepskiej jakości. Potem, kosztem wielkiego niebezpieczeństwa i zmęczenia, sprowadzano je z powrotem. Wszystkie, poza najsilniejszymi, były niemal umierające. Zaprzęgano zatem konie rezerwowe, ale ponieważ nie mieliśmy ich w dostatecznej liczbie, zaczynaliśmy już porzucać niektóre pojazdy”.

Jedna ze stojących jeszcze w Gżacku kamienic została wykorzystana na szpital. Gdy do miasta dociera III Korpus, dowódcy pułków otrzymują rozkaz udania się tam i zidentyfikowania wszystkich rannych ze swoich regimentów. Fezensac „jest wstrząśnięty, widząc, że chorzy zostali pozostawieni bez lekarstw, bez jedzenia, bez jakiejkolwiek pomocy. Wśród uchodźców wszelkiej proweniencji, barykadujących schody, korytarze i hole”, pułkownik ledwo przeciska się do środka, lecz jest „zachwycony, gdy widzi, że może ocalić kilku żołnierzy” z 4. Pułku Liniowego. Jakież to jednak szczęście! Wkrótce potem, Dr Réné Bourgeois też jest przerażony, widząc, że nikt tak naprawdę nie przejmuje się tymi chorymi. Jedyną rzeczą, do jakiej zdrowi są jeszcze zdolni, to samemu utrzymać się przy życiu, a wiwandierki i oficerscy służący, powożący wozami i wózkami

„rychło się ich pozbywają, wyrzucając gdzieś przy drodze lub celowo zapominając o nich na biwakach. Żaden z nich nie dotrze do Smoleńska”.

Ranni generałowie to oczywiście całkiem inna sprawa. Rapp nigdy dotąd nie widział jeszcze tak wielu rannych generałów:

„Generał Friant, którego rany dotąd się nie zagoiły, generał Durosnel, cały niemal czas cierpiący na białą gorączkę; generał Belliard [szef sztabu Murata], który został trafiony kulą karabinową pod Borodino ...”.

a właściwie w jednym z wąwozów pod Możajskiem. Do swojej listy Rapp mógłby dodać także Dedema, którego posiniaczona jeszcze w sierpniu pod Smoleńskiem pierś, ciągle się właściwie nie zagoiła i sprawia mu coraz większy ból.

Wydarza się też coś szokującego, co źle wróży na przyszłość. Von Suckow, zaproszony przez kilku grenadierów ze Starej Gwardii, aby skorzystał z miejsca przy ich ognisku palącym się obok na wpół rozwalonej ściany, jest świadkiem czegoś, co nie tylko zadziwia go, lecz także napełnia głęboką obawą:

„Zaledwie się tam usadowiłem, gdy do moich grenadierów podszedł jeden ze sztabowych oficerów, tych co to noszą takie eleganckie mundury – niebieskie z czerwoną kamizelką i srebrnymi sznurami naramiennymi w stylu huzarskim – i poprosił ich, aby zwolnili swoje miłe i ciepłe miejsce na rzecz generała NN i oficerów jego sztabu. Jakżeż byłem zdumiony – ja, niemiecki oficer przywykły do najsurowszej dyscypliny – gdy usłyszałem, jak jeden z grenadierów wstał i powiedział głośno:

‘Mon officier, nie ma już żadnych generałów. Są tylko nieszczęśnicy. My w każdym razie tutaj zostajemy.’

Tamten wycofał się bez słowa”.

Tego samego wieczora chirurg Roos jest zdziwiony, gdy natyka się na jakiegoś oficera, który – całkiem dobrowolnie – zebrał grupę swoich szaserów i, pragnąc zobaczyć Moskwę, przyprowadził ich tutaj aż znad Niemna:

„Przybył jednak za późno. Ciągle byliśmy zgromadzeni wokół ogniska, gdy usłyszeliśmy, że ze Stuttgartu przyjechał nasz król, przywożąc pieniądze dla szeregowców, a także odznaczenia i honorowe szable, złote medale oraz, oczywiście, nagrody pieniężne dla oficerów i żołnierzy, którzy się wyróżnili”.

Wszystko to może być satysfakcjonujące, ale w obecnych okolicznościach nie przynosi najmniejszego pożytku. Dla kontrastu – Roos widzi, że wielu żołnierzy dopiero teraz próbuje podkuć swoje konie na ostro na okres zimy. Ale przecież w sześcio, czy siedmiomilowym pasie zniszczonych wiosek po obu stronach drogi nie ma „ani źdźbła siana”, aby je nakarmić. Choć major Bonnet, po przybyciu do Gżacka, zostaje wysłany z 300 żołnierzami 18. Pułku Liniowego na wyprawę po furaż, nie znajduje ani ziarenka w żadnej z wiosek. „Wynieśli się stamtąd wszyscy mieszkańcy i ich czworonogi. Wróciliśmy absolutnie bez niczego”. 85. Pułk Liniowy, przybywając tam – razem z I Korpusem – w dniu następnym, trafia

„na kiepsko odbudowany most i ma mnóstwo kłopotów z przedostaniem się na drugi brzeg, blokują go grupy ludzi i pojazdów. Korek nad rzeką i brak jakichkolwiek rozkazów powodują, że wkrótce oba nieszczęsne, kiepsko odbudowane mosty zapadają się. Bagnisty grunt na przyczółkach nie mógł utrzymać ciężaru pojazdów. Wiele z nich utkwiło tam na dobre”.

Ku swojemu rozczarowaniu Le Roy widzi wśród nich „wóz należący do mojego dawnego batalionu, w którym nadal znajduje się mój kufer”. Zdolny Guillaume potrafił jednak uratować wiele z jego zawartości.

Dywizja piechoty wirtemberskiego III Korpusu zdążyła do tej pory zmaleć do dwóch zaledwie plutonów. Następnego ranka opuszcza ona to, co niegdyś było „ślicznym miasteczkiem o nazwie Gżack” i do późnego wieczora udaje się jej odpierać Kozaków, dopóki nie przejdzie cały, panikujący już, tłum maruderów. Jedna ze stóp von Suckowa zaczyna wyglądać na odmrożoną. Odzianemu w „podbity króliczymi skórkami szlafrok z czerwonego aksamitu”, udaje mu się zatrzymać żółty powóz prowadzony przez bosonogą dziewczynę – Rosjankę, a powożony przez jakiegoś francuskiego przedsiębiorcę ze staromodnym garłaczem na kolanach, i namówić ich, żeby go podwieźli. W środku znajdują się dwie młode francuskie damy.

Ruiny Gżacka zostają wreszcie za nimi.

Jadąc przodem ze sztabem księcia Eugeniusza, Labaume widzi wokół siebie

„kraj deptany tysiącami kopyt końskich; ziemię, która wygląda, jakby nigdy nie była uprawiana. Im dalej się posuwamy, tym bardziej ziemia wydaje się pogrążać w żałobie”.

Maszerujące pułki są całkiem przemieszane z konwojami wszelkiego autoramentu. Konwój pruskiego porucznika Heinricha Augusta Vosslera, ze stu Wirtemberczykami rannymi pod Borodino („w tym około 50 zdolnych do służby”) dotarł niemal do samej Moskwy, gdy musiał zawrócić i został wchłonięty przez chaos odwrotu:

„Z każdym dniem kolumna rozrastała się, ponieważ dołączał do niej każdy podróżujący tą trasą, choćby ze względu na własne bezpieczeństwo, co proporcjonalnie zwiększało naszą siłę obronną. W ciągu paru dni znaleźliśmy się w towarzystwie generałów i oficerów wszystkich stopni, a były wśród nich reprezentowane wszystkie rodzaje broni. Tylko niewielu posiadało pełne wyposażenie. Niektórzy nieśli ze sobą uzbrojenie dziwacznych typów. Większość była nieuzbrojona. Wszyscy jednak, bez wyjątku, byli obciążeni wielką kolekcją łupów, od bezwartościowych szmat po najpiękniejsze szale, od postrzępionych baranic po kosztowne futra, od rozklekotanych wózków po pozłacane karety. Poza tym –nadal istniały różnice. Piechur ciągle szedł na piechotę, zaś kawalerzysta albo dosiadał jakiegoś konika, albo też dzielił jakiś pojazd z kilkoma towarzyszami, a przynajmniej już szedł – dopóki mógł poruszać nogami – przed swoją obładowaną bronią i przerażoną szkapą. Poza Francuzami byli tam Hiszpanie, Portugalczycy, Niemcy. Polacy, Dalmatyńczycy, Ilirowie, itp.”.

Sierżant Bertrand uprzytamnia sobie teraz, że nie wszyscy ranni, którzy pozostają w tyle, zjawiają się ponownie, „coś, co od tej chwili ma się stać nieodmienną zasadą”. Kapitan François dodaje, że

„położenie armii jest straszne! Co się mnie tyczy, to od chwili opuszczenia Moskwy, mimo dwóch dziur po kulach w lewej nodze oraz kilku innych ran, które ciągle jeszcze nie pokryły się nawet strupami, maszerowałem cały czas z prawą stopą w bucie ze złamanym obcasem. Podobnie jednak jak wszyscy moi towarzysze broni, potrafię przewidywać takie kłopoty i nawet nie marzę o zajmowaniu się moimi ranami. Już ich nie opatruję, za to moja zdrowa noga rusza się jak maszyna”.

Zawsze też

„następowały nam na pięty działa, a także Kozacy z nieregularnych oddziałów, którzy łączyli się z chłopami w zamiarze uczynienia nam tylu szkód, ile się dało. Ci ostatni, ujeżdżając jakieś żałosne szkapy, uzbrojeni byli w długie kije, na końcach których przymocowywali grot lancy lub długi gwóźdź. Od tej chwili musieliśmy stawać do walki jeden przeciw dziesięciu. Pewien karabinier z mojego pułku, poważnie ranny w głowę podczas naszej obrony Opactwa Kołockiego, maszerował sam na lewo od kolumny utworzonej przez naszą dywizję [Gérarda]. Napadnięty przez trzech Kozaków otrzymuje kilka uderzeń pikami i pada. Tamte dzikusy próbują go zabrać ze sobą. On jednak, sięgnąwszy do szabli, wstaje i zajmuje pozycję obronną z zamiarem stawiania oporu aż do śmierci. Rozpoczyna się nierówna walka. Na szczęście wrzaski Kozaków docierają do uszu towarzyszy nieszczęsnego karabiniera, którzy flankują kolumnę. Jakiś kapral zawraca, aby pomóc rannemu. Próbuje strzelać. Jego karabin nie wypala. Atakuje więc bagnetem i z pomocą karabiniera wkrótce eliminuje z walki trzech Kozaków, a dwóch pozostałych bierze do niewoli”.

W pewnym momencie także Griois zmuszony jest bronić się prawie w pojedynkę. Wszystkie jego graty, zwłaszcza „te ostatki żywności, jakie nam jeszcze pozostały, nasze sprzęty kuchenne, garnek do gulaszu, menażka i czajnik obozowy” znajdują się „w małym rosyjskim wózku ręcznym, jaki znalazłem po drodze”. Pułkownik nosi niedźwiedzie futro – drugą rzecz jaką nabył po drodze. Pierwsze bowiem zostało mu skradzione, a ciągle można jeszcze kupić coś takiego za 30 do 40 franków. Wyprzedziwszy swoje działa, jedzie sobie razem ze

„starszym adiutantem, dwoma kanonierami – ordynansami, bawarskim służącym oraz żołnierzem z taborów, który prowadzi wózek, jakieś 500 lub 600 kroków przed nimi, gdy na równinie zauważają kilku jeźdźców, których „nietypowy sposób jazdy oraz piki” wskazują, że są Kozakami:

„Gdy tylko taboryta zauważył nieprzyjaciela, natychmiast próbuje zawrócić. Jednak albo wózek nie skręca tak łatwo, albo żołnierz był zbyt gwałtowny, w każdym razie sworzeń mocujący przednie koła złamał się i nasze bagaże potoczyły się środkiem drogi. Choć łup pewnie niezbyt Kozaków interesował, to jednak zaatakowali. Ale przecież gra szła tutaj o nasze ostatnie zasoby! Mój adiutant i ja wyciągnęliśmy szable i chwyciliśmy za pistolety. Zajęliśmy pozycję przed naszym wózkiem, całkowicie zdecydowani go obronić, a mojemu służącemu i taborycie rozkazałem ocalić przynajmniej to, co było tam najcenniejszego, czyli żywność. Uczynili to z zapałem, nie dając się zastraszyć obecnością i okrzykami nieprzyjaciela. Niestety, odwrotnie było z ordynansami, na których nawet bardziej liczyłem. Jeden oddalił się pod pretekstem szukania pomocy, drugi zaś uciekł”.

Choć pozostało ich teraz tylko dwóch, w dodatku kiepsko uzbrojonych, to Griois i jego starszy adiutant wyglądają na bardzo pewnych siebie. Razem z „kilkoma plutonami piechoty, które właśnie pokazały się w oddali”, czyni to na Kozakach takie wrażenie, że „pokręciwszy się trochę przed nami i pogroziwszy nam pikami i krzykiem”, zabrali się i znikli. Po chwili, przenosząc tymczasowo najważniejsze rzeczy z rozbitego wózka na konie, Griois i starszy adiutant odnajdują jakiś porzucony pusty wóz amunicyjny, który może go z powodzeniem zastąpić.

„Tego wieczora wróciło do mnie moich dwóch kanonierów, bardzo wstydząc się swojego postępowania, a ja potraktowałem ich tak, jak na to zasługiwali. Zatrzymałem ich jednak przy sobie, ponieważ jeden potrafił gotować, drugi zaś służył mi za sekretarza”.

Inni nie są w stanie się obronić. Porucznik Auvray, na przykład, cierpi

„na dezynterię spowodowaną paskudztwem, jakie zmuszeni byliśmy jeść, aby nie umrzeć z głodu. Nie potrafiliśmy przejść obok strumienia, stawu czy rowu i nie napić się wody. Na dobitkę, na prawym podudziu miałem wrzód wielkości jajka, który od ośmiu dni sprawiał mi ogromny ból. Nie będąc w stanie ani iść, ani dosiąść konia, musiałem leżeć w poprzek siodła”.

Dedem, „ciągle żywiący się zapasami, jakie zabrał ze sobą z Moskwy”, zauważa jak kłoptliwy może się stać każdy, nawet niewielki strumień:

„Ponieważ z początku nie było mowy o powrocie traktem smoleńskim, nikt nie pomyślał o odbudowaniu mostków, jakie Rosjanie poniszczyli, wycofując się na Moskwę, a które my sami omijaliśmy z łatwością, dzięki panującej wtedy suszy i letnim upałom”.

Teraz jednak owe mostki są ciągłym powodem opóźnień, na jakie nie za bardzo możemy sobie pozwolić:

„Teraz, gdy ponownie zaczęło padać, mostki te stały się niezbędne dla artylerii i powozów, a konieczność ich odbudowy cały czas wstrzymywała nasz marsz. Z przerażeniem patrzyliśmy, jak wiele pojazdów parkowało przed nimi en masse, skąd dopiero wyruszały na mostki pojedynczo i bardzo powoli. Biada tym powozom, które utknęły w mule! Były natychmiast przewracane, zaś ich właściciele, posiadający w nich wszystkie swoje zasoby, byli nagle narażeni na braki w zakresie podstawowych potrzeb!”.

Są też przedsiębiorczy i niewykazujący skrupułów oficerowie, którzy byli zdecydowani nie dopuścić do takiego zagrożenia. Na przykład pułkownik Chopin, dowódca artylerii w 1. Korpusie Kawalerii, którego Griois trochę znał i na którego biwaku – razem ze swoim przyjacielem Jumilhakiem oraz starszym adiutantem – zawsze mógł liczyć na przyjemność posilenia się odrobiną dobrej zupy, czy

„kawałkiem mięsa. Na dokładkę można było wypić trochę dobrej kawy – rzadkość, a nawet skosztować czegoś jeszcze rzadszego –miodu pitnego z flaszki – napitku [robionego z miodu], który choć nie może się równać z winem, to jednak da się wypić. Pułkownik Chopin, iście szatański typek, przekonany, że istotną sprawą jest przeżyć i że przede wszystkim trzeba myśleć o sobie, od samego początku odwrotu zdążył zgromadzić wokół siebie jakiś tuzin swoich najczujniejszych kanonierów, cechujących się największą przedsiębiorczością. Zawsze jechał za nim duży, zaprzężony w dobre konie wóz, który każdego wieczora był miejscem zbiórki , gdzie każdy z jego kanonierów znosił to wszystko, co udało mu się zdobyć, czy to w wioskach, czy też kosztem pojedynczych żołnierzy, których siłą lub perswazją zmuszano do pozbycia się części swoich zapasów. W ten sposób bandzie rabusiów pana pułkownika (tak bowiem tylko można ją nazwać) nie brakowało niczego. Wóz był solidnie zapełniony, a już na pewno – jak wynikało z rozmów jego zaopatrzeniowców – nigdy nie pył pusty. Szczegóły te podał mi sam pułkownik Chopin. Nie starczyło mi odwagi, aby potępić sposób, w jaki wszedł w posiadanie obiadu, który właśnie spożywaliśmy, ale też nie potrafiłem się sam zdecydować na posunięcie się do stosowania podobnych metod”.

Nawet najlepiej zaopatrzony wóz może się jednak załamać – a właściwie, to im bardziej go obciążyć, tym bardziej jest to prawdopodobne. Tak właśnie zdarza się z wozem chirurga Lagneau. Grupka jego ludzi, przed ostatecznym porzuceniem wraka, ładuje zapasy na konie ambulansowe, umieszczając je „w workach zwisających z obu stron”. Nawet jego słynny namiot zostaje

„załadowany, razem z kołkami, linkami, itp., na kozackiego konika, który wspaniale potrafił wyżywić się korą sosnową lub brzozową i chodzić po zboczach wąwozów jak psiak. Jego niepodkute kopyta rozrosły się w dół, tak że doskonale czepiały się lodu”.

Docierając do miejsca codziennego wieczornego postoju, grupka rozbijała ów namiot. Aby szybciej schronić się przed lodowatym północnym wiatrem, każdy przykładał do tego ręki – generał, adiutant, kwatermistrz, płatnik, wreszcie i sam Lagneau. „Zrobiwszy to, wyładowywaliśmy zapasy i gromadziliśmy je w namiocie”. Niektórzy z będących pod ich komendą saperów są doskonałymi kucharzami-amatorami i otrzymują za to swoją część zupy. Gdy ta się gotowała, „chroniliśmy się w naszym namiocie i było nam tak wygodnie, jak na jakiejś kwaterze w Niemczech”.

Mało komu jest tak dobrze. Kapitan w 18. Pułku Liniowym, wicehrabia Pierre de Pelleport, widząc jak wozy i pojazdy wszelkiego rodzaju są porzucane na drodze, ponieważ ich zgłodniałe konie nie są w stanie uczynić choćby kroku na oblodzonej drodze, rozkazuje otworzyć wozy batalionowe swojego pułku:

„Oficerowie mogli zrobić ze swoją własnością, co im się podobało. Kazałem przeliczyć zawartość naszego wojskowego kufra. Zawierał on 120 000 franków w złocie. Podzieliłem je na kilka części. Każdy z oficerów, podoficerów i żołnierzy otrzymał małą sumkę, obiecując nie porzucać tego depozytu, jaki powierzyłem ich honorowi, oraz przekazać go towarzyszowi, gdyby przyszło umierać”.

Gdy dywizja Młodej Gwardii generała Delaborde’a opuściła Moskwę, pogoda była z początku tak przyjemna, że młody służący Paula de Bourgoinga, Victor, przełożył swój płaszcz przez grzbiet konia, którego przywiązał do jednego z wozów Delaborde’a. Nagle okazało się, że i koń, i płaszcz zostały ukradzione. „Wszystko co, Wiktor miał teraz na zimę, to kamizelka z szarej sajety”. Jednak Madame Anthony, jadąca zaraz za nim w dorożce, pożałowała młodego rodaka. W swoim bagażu teatralnym znalazła Victorowi wielki płaszcz z wykładanym kołnierzem, prawdopodobnie coś ze strojów, jakie prefekt pałacu de Bausset dostarczył w Moskwie, aby przedstawienia francuskiej trupy mogły dojść do skutku. Sam Paul de Bourgoing także trzęsie się przy obozowym ognisku. Jakżeż zimne stają się te noce! Jakimż był głupcem, że zamiast takiej „wspaniałej skóry z czarnego niedźwiedzia, albo szarego, czy białego wilka”, które po pożarze Moskwy dostępne były w wielkim wyborze dla każdego, kto mógł za nie zapłacić, kupił sobie elegancką – lecz żałośnie nieskuteczną – podbitą futerkiem pelerynę z kapturem,

„naprawdę śliczną, w polskim stylu, z ciemnoniebieskiej tkaniny, bogato zdobioną jedwabnymi lamówkami i podbitą czarnymi barankami astrachańskimi, szczyt elegancji pod względem kroju i barwy”.

W jego grupie znajduje się także pewien Rosjanin, który pozostał w Moskwie, gdy inni z niej uciekali i został gościem Delaborde’a, ale teraz ucieka przed – jak sobie to wyobraża – zemstą rodaków. Bourgoing przeklina właśnie siebie za młodzieńczą próżność i głupotę, gdy podchodzi do niego ów Rosjanin i oferuje mu zamianę eleganckiego polonaise na swoją czerwoną lisiurę:

„Wierz mi”, powiada, „nie dasz rady wytrzymać naszych 25 stopni mrozu”.

Wdzięczny Bourgoing zgadza się na wymianę z wahaniem. „Jakaż jednak olbrzymia różnica!” Następnego ranka Rosjanin zresztą znika. Czyżby był szpiegiem? Tak, czy siak, przyjaźnili się przecież, a poza tym Bourgoing będzie mu zawdzięczał życie. Co się tyczy kobiet, to rzadko wychodzą ze swego powozu, chyba że wieczorami, gdy dołączają do kręgu zgromadzonych wokół ogniska Delaborde’a.

„Słyszeliśmy ich głosy, często drżące z niepokoju, gdy wołały do nas z oddali. W każdym razie podczas marszu towarzyszył im jeden gość z naszej grupki, w którym się zakochały”.

Kolumna zaczyna już wyglądać raczej jak parada karnawałowa niż jak armia w odwrocie. Płatnik Duverger owija się „w damskie futro z podszewką z żółtej tafty. Rękawy były na mnie za długie. Nadmiar służył mi za chustkę do nosa”. Istnieje teraz wielki popyt na wszystko, co przypomina futro i można coś takiego uzyskać niemal każdą cenę. Wszyscy Wirtemberczycy zazdroszczą von Suckowowi jego podbitego królikami szlafroka:

„Pewien znaczny westfalski generał, tymczasowo zmuszony iść na piechotę jak prosty porucznik, kilkukrotnie mnie nachodził, oferując za niego bajońskie wręcz sumy. W tym czasie jednak pieniądze nie miały już żadnej wartości, widzieliśmy bowiem, że nic się nie da za nie kupić”. Nawet w CKG, z jej tuzinami koni, mułów i powozów, znikają wszelkie ślady cesarskiego splendoru. Z zapadnięciem zmroku, około 5 po południu, 30 października, Napoleon dociera do „ślicznego pałacyku w Wieliczewie”:

„Nie została w nim ani jedna rama okienna. Z trudnością zdołano zebrać tyle ich szczątków, aby przygotować jeden pokój, który nadawałby się dla Cesarza i drugi dla Berthiera. Jedynym nietkniętym meblem była drewniana część stołu bilardowego”.