Nasza księgarnia

Słońce nad Grossgorschen

Posted in Rekonstrukcje i rekonstruktorzy

W pierwszych dniach maja podczas gdy większość statystycznych Polaków odpoczywała podczas tzw. długiego weekendu a dokładnie w dniach 1-3 maja w Niemczech, w miejscowości Grossgorschen położonej ok. 25 km od Lipska, w rocznicę bitwy pod Lutzen odbył się napoleoński biwak historyczny. Na polu stanęło około trzysta namiotów towarzystw historycznych z całej Europy, odtwarzających oddziały wojskowe z epoki napoleońskiej. Obóz podzielono na dwie części. Po jednej obozowały oddziały francuskie, polskie, saskie i inne formacje niemieckich sojuszników Napoleona, po drugiej pruskie, rosyjskie i austriackie. Obydwie strony tego dawnego konfliktu posiadały w zanadrzu oprócz oddziałów piechoty - artylerię i kawalerię.
W mojej grupie znalazło się 28 żołnierzy i 4 urocze markietanki (trudno nie wyglądać uroczo w takim stroju!). Składała się ona z entuzjastów odtwarzających następujące polskie formacje: 1 i 2 Pułk Piechoty Księstwa Warszawskiego, Legię Nadwiślańską, 1 Pułk Szwoleżerów - Lansjerów Gwardii, 1 Pułk Strzelców Konnych Księstwa Warszawskiego i Pułk Artylerii Pieszej Księstwa Warszawskiego. Ludzie należący do tych formacji przyjechali prawie z całej Polski (i nie tylko z Polski!). Byli przedstawiciele Warszawy, Gdańska, Serocka (tego nad Narwią ), Pułtuska, Ciechanowa, Sobótki (koło Wrocławia) i ... Rygi (Łotwa!) uff... to chyba wszyscy.

Mężczyźni byli ubrani w mundury z epoki, a markietanki (ach ... te markietanki .. na samo wspomnienie, aż cieplej na sercu) w piękne XIX wieczne suknie. Mieliśmy własny sztandar - Legii Nadwiślańskiej i proporzec dowódcy 2 Pułku Piechoty. Na czas trwania całej imprezy do naszej grupy przydzielono niemieckich sojuszników - grenadierów i doboszy armii badeńskiej.
Zgodnie z przyjętym zwyczajem na terenie całego obozu obowiązują zasady epoki. Namioty, wyposażenie, stroje, wszystko musi być przygotowane zgodnie z jej realiami. Czego skrupulatnie pilnuje patrolująca obóz żandarmeria wyznaczona z najlepszych grup. Muszę przyznać, że robili to znakomicie i baaardzo dokładnie i pewnie dlatego byli bezlitośni nawet wobec małych wpadek. Nam dostało się za widoczny t-shirt (zamiast białej koszuli), zegarek (no nie do wytłumaczenia :)), chodzenie po obozie bez kompletnego umundurowania, a na koniec za kartonik soku przy ognisku. Jeśli już jesteśmy przy ognisku dodać trzeba, że również jedzenie przygotowywane było właśnie na nim, w wielkich kotłach wiszących na specjalnych rusztach.
Pierwszy dzień naszego biwaku rozpoczął się uroczystym apelem, przeglądem oddziałów i powitaniem wszystkich uczestników. Zaraz potem przystąpiliśmy do ćwiczeń, które miały nam pomóc zgrać i przygotować oddziały do tego czego wszyscy z nas najbardziej chyba oczekiwali - bitwy (!). Niestety nie obyło się bez pewnych komplikacji. Oficer prowadzący wydawał komendy (zgodnie z realiami epoki) jedynie w języku francuskim, a nasz oddział mimo walecznej postawy w tym zakresie słabo się przygotował. Na szczęście nasz podoficer (chwała mu za to) jak na prawdziwego żołnierza przystało stanął na wysokości zadania i wszystkie komendy francuskie (zaraz po ich wydaniu) były tłumaczone na polski. Dzięki temu ćwiczenia poszły dość sprawnie, choć daleko nam jeszcze do sprawności grup z Europy Zachodniej. Po południu odbyły się zajęcia z zasad posługiwania się karabinem skałkowym. Zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy z Was wiedzą co to jest karabin skałkowy, wiec szybko tłumaczę: to piękna i ciekawa broń na proch czarny, ładowana odprzodowo na nabój niescalony (brzmi dość fachowo i wygląda zabójczo). Jej obsługa jest o wiele bardziej skomplikowana niż współczesnej broni, ale przyjemność użytkowania łagodzi wszelkie trudności. Wszyscy z naszej grupy posiadali takie karabiny, niestety większość z nich to były atrapy (ci potrzebowali nieco więcej wyobraźni). Zdarzali się szczęśliwcy mający karabiny nowopruskie 1809 lub francuskie 1777. Oczywiście w czasie całej imprezy strzela się tylko samym prochem, a lufy karabinów kieruje się ponad cel - ale sam huk, duża ilość ognia i dymu powoduje znakomite efekty.
Drugiego dnia imprezy odbyła się wyczekiwana przez wszystkich bitwa. Pierwsza jej cześć odbyła się w samym Grossgorschen - typowej małej malowniczej niemieckiej wsi z dwiema gospodami (no bo gdzie pić piwo!), stawem pełnym łabędzi (sielanka), zabudowanej skromnymi ładnie utrzymanymi domkami. Naszym zadaniem było przeprowadzenie natarcia jedną z ulic. Maszerowaliśmy w zwartym szyku, gdy nagle z jednej z bocznych ulic zaatakowało nas kilkunastu pruskich huzarów na koniach. Ubrani w swoje czarne mundury z białymi haftami i czapki z tradycyjnymi niemieckimi trupimi czaszkami wyglądali dość groźnie, ale nie wiedzieli, że zaczynają z wyjątkowo walecznym i heroicznie bohaterskim oddziałem ( mam nadzieję, że bezboleśnie przełkniecie tą odrobinę samochwalstwa). Nie daliśmy się zaskoczyć! Utworzyliśmy tzw. jeża - okrągły szyk z najeżonymi bagnetami, wobec którego prusacy stali się bezsilni. Po krótkim opukaniu szablami naszych bagnetów nie mieli wyjścia, musieli się wycofać! Nasi górą! Rozgrzani walką i zachęceni pierwszym zwycięstwem poszliśmy dalej, ulica wychodziła na olbrzymie pole rzepaku. Na polu stały dwa pruskie oddziały - Landwehra i strzelcy gwardii. Na powitanie prusacy zaczęli do nas strzelać i po paru salwach ruszyli do przodu. Nie pozostaliśmy dłużni - również otworzyliśmy ogień. Prusacy byli od nas silniejsi liczebnie i zgodnie ze scenariuszem rozpoczęliśmy powolny odwrót. Cały czas na zmianę raz strzelaliśmy, raz cofaliśmy się, aż znaleźliśmy się na środku wsi. W tym momencie Prusacy zdecydowali się uderzyć wręcz. Uderzyła na nas Ladwehra uzbrojona w długie piki. W pewnym momencie znalazł się naprzeciwko mnie sympatyczny dwumetrowy Niemiec, typowy Aryjczyk ... ale na wojnie jak to na wojnie nie ma czasu na pogawędki - trzeba walczyć, Niemiec był twardy, chciał mnie nawet pchnąć swoją piką, ale mój karabin wytrzymał wszystko. Uratował nas zwarty szyk i zgranie, pomimo znacznej przewagi liczebnej oddziałów pruskich nie udało im się nas rozproszyć i rozbić. Znów zwycięstwo! Po tym starciu pokonani Prusacy otrzymali rozkaz wycofania się. Staliśmy dumni, zwycięzcy na polu walki wśród huku armat i bitewnego zgiełku, prężąc dumnie pierś przed podziwiającymi nas licznie turystami.
Po przerwie na obiad otrzymaliśmy rozkaz ustawienia się na polu bitwy. Widok był imponujący: na polu stanęło ok. 1200 osób w mundurach historycznych. Po jednej stronie stanęła armia francuska, oddział polski i sojuszników niemieckich, po drugiej stronie armia pruska, rosyjska i austriacka. Nasz polski oddział został ustawiony centralnie, pomiędzy oddziałami francuskimi i francuską artylerią. Ta bitwa była bardziej stateczna niż w mieście. Walki toczyły się w centralnym miejscu pola, poszczególne oddziały wchodziły do walki kolejno. Rozpoczęły się wymianą ognia artyleryjskiego Po ostrzale artylerii do walki ruszyły oddziały kawalerii. Tym razem przeciwko pruskim huzarom walczyli francuscy strzelcy konni. Potyczki kawalerii trwały dosyć długo, oddziały kłębiły się na polu walcząc na szable. W pewnym momencie jeden z prusaków widowiskowo poszybował w powietrzu. Na szczęście ten upadek z konia skończył się tylko potłuczeniem. Wreszcie po długim oczekiwaniu (byliśmy już mocno zniecierpliwieni i żądni kolejnych zwycięstw) nadszedł czas naszego natarcia. Ruszyliśmy do przodu tworząc front polsko - francuskiego czworoboku. Maszerowaliśmy i strzelaliśmy na komendę. W pewnym momencie naprzeciwko nas zauważyliśmy zielone mundury rosyjskich grenadierów. Oddaliśmy kilka salw i ruszyliśmy na nich. Niestety, Rosjanie widząc naszą siłę wycofali się za pruskie armaty (z walki wyszły nici ...). Gdy doszliśmy do pruskich armat bitwa już się skończyła. W tym momencie pojawił się sam Cesarz Napoleon w otoczeniu sztabu!!!. W krótkich żołnierskich słowach (po niemiecku) podziękował nam za poświęcenie.
Wieczorem odbył się uroczysty capstrzyk. Pod pomnikiem upamiętniającym bitwę, organizatorzy i miejscowi notable składali podziękowania wszystkim uczestnikom, a niemiecki chór śpiewał piękne, nastrojowe pieśni. Na zakończenie odbyło się wręczenie pamiątkowych odznak. Tym razem był to niemiecki żelazny krzyż z napisem Grossgorschen 03.05. 2003 (niestety nie nadaje się do noszenia na polskim mundurze).
Po trudach żołnierskiego rzemiosła, zakończeniu części oficjalnej można już było spokojnie rozpocząć pobitewny relaks, wypić zimne piwo, zjeść gorącą kiełbaskę (już nie obowiązywały zasady epoki!), po prostu odpocząć. Całej bitwie i późniejszym uroczystościom przyglądało się wiele tysięcy widzów stojących za barierkami, wiele ekip telewizyjnych i dziennikarze lokalnych gazet. Powoli zapełnili wszystkie stanowiska oraz specjalne namioty ze stołami, a potem przy piwie bawili się i śpiewali prawie do białego rana.
Impreza w Grossgorschen była naprawdę wspaniała. To doskonała promocja dla regionu, pasjonująca lekcja historii, a przede wszystkim doskonała zabawa. Dzisiaj w przeddzień naszego zjednoczenia z Unią Europejską prezentacja grup kontynuujących polskie tradycje napoleońskie jest promocją dla Polski dbającej o swoją tożsamość i po latach odzyskującej należne jej w Europie miejsce.

Opracowali: Artur Gniado - Tutakiewicz i Sylwia Kuciak
Zdjęcia: Przemysław Decewicz