Nasza księgarnia

Dziennik kapitan Adama Walla

Posted in Źródła do wojny w Hiszpanii

Kapitan Adam Wall1
Dziennik działań w Hiszpanii pod dowództwem sir Johna Moore'a


5-ego listopada 1808 roku, wyładowawszy sześć lekkich armat wraz z jaszczami amunicyjnymi i całymi zapasami dla lekkiej brygady artylerii, otrzymałem rozkaz marszu do Betanzos, pierwszego dziennego odcinka marszu w kierunku Lugo.2 O 10-ej rano sir David Baird przybył do obozu w St. Lucia, a po tym jak przeprowadził inspekcję brygady, kontynuowałem marsz. Za mną zaś podążał 26-y pułk. Przechodziliśmy przez piękny, obficie zalesiony kraj. Wieczorem dotarliśmy do Betanzos, źle zbudowanego miasta, z kilkoma ledwie dobrymi domami. Zaparkowałem działa, rozkwaterowałem ludzi i konie. Furaż zaszkodził koniom i w konsekwencji jeden z nich padł. Generał3 Manningham przyjechał 7-ego i rozkazał mi maszerować 8-ego wraz z 81-ym pułkiem, stanąć obozem na dwie noce i przybyć do Lago 10-ego. Stosownie do tego wymaszerowałem wczesnym rankiem (podczas ulewnego deszczu) i trafiłem na złą, pagórkowatą drogę; wspinaliśmy się na górę drogą osobliwie zbudowaną. Stanąwszy na szczycie widać był całą drogę od dołu, choć idąc ku górze formowała trzydzieści zygzaków najwyraźniej równoległych na odcinku dwóch mili. Na wierzchołku tej góry znajdowała się wioska składająca się z pięciu lub sześciu domów, a raczej stajni, jako że całość wydawała się być zbudowana do trzymania mułów lub wołów. Tu, na podmokłym wrzosowisku rozbiliśmy obóz. 81-y pułk znalazł rozstawione namioty królewskich, który to pułk opuścił to miejsce poprzedniego dnia. 9-ego wymaszerowaliśmy o 8 rano, kierując się do wioski Barmonde, gdzie ponownie rozbiliśmy obóz, a ludzie i konie zostali dobrze zaprowiantowani. 10-ego zwinęliśmy nasze namioty i pomaszerowaliśmy do Lugo, dużego, luźno zabudowanego miasta z kilkoma znośnymi domami i klasztorami, w które kraj ten obfituje. Spotkało nas mizerne przyjęcie; ja i oficerowie dostaliśmy kwatery, lecz tak marne, że woleliśmy zamieszkać w czymś w rodzaju brudnej gospody, gdzie dostarczając nasze własne nakrycie, talerze, noże, widelce etc. zrobiliśmy znośny obiad, choć prowiant nie był najlepszy. W tym miejscu przejąłem brygadę kapitana Brandreth'a, całkowicie niezdatną wobec wyczerpania koni, ale dochodzących wówczas do siebie po spędzeniu kilku dni w tym mieście. Otrzymałem rozkazy od generała Manninghama aby pozostać tu 11-ego i wymaszerować następnego dnia. Z powodu nieodpowiedniego furażu straciłem dwa konie.

12-ego pomaszerowałem do wsi Constantino. Droga była szalenie ciężka i górzysta. Moje konie cierpiały bardzo w łopatkach z powodu źle wykonanych chomąt. Na noc rozbiłem obóz, a następnego ranka wyruszyłem do Nogales, idąc przez piękną, zbożową ale strasznie górzystą krainę. Przejąłem kilka konwojów z amunicją do muszkietów oraz prowiantem udających się na czoło armii.

14-ego napotkaliśmy jedną z najogromniejszych gór, przez które przyszło mi maszerować. Jej nazwa to Piedrahita. Wyobrażam sobie, że miała co najmniej siedem mil wysokości. W większości była tak niebywale stroma, że musiałem zostawić część lawet na zboczu, aby wziąć konie i wnieść resztę, w wyniku czego, po stresującym dla koni wysiłku, o 3-ej po południu przybyłem na szczyt tego potężnego wzniesienia. Kilka koni było tak wyczerpanych, że byłem zmuszony zabrać je od lawet. Wówczas zorientowałem się, że cztery konie nie były wystarczające dla każdej lawety, a do tego czasu nieliczne wolne konie, które miałem były zaprzężone, a kilku podoficerów4 furierów dosiadało muły. Z wierzchołka tej góry droga schodzi do żyznej doliny. Zejście jest tak długie i niemal tak strome jak wejście, ale za to droga dużo lepsza. Około 6-ej przybyliśmy do małej wioski o nazwie Herreria. Ta droga musiała zostać zbudowana wielkim kosztem, gdyż od strony góry była wsparta bardzo wysoką ścianą. Nie wiem jak jest utrzymywana w tak dobrym stanie, w jakim ją znaleźliśmy, ale przypuszczam, że skoro nazywa się Królewska Droga do Madrytu, to musi dbać o nią ogół ludności. Rozbiliśmy obóz w pobliżu wioski na bardzo dobrej ziemi, ale mieliśmy trudność w znalezieniu dachu dla koni, gdyż 81 pułk zajął każdy budynek w okolicy. Mieszkańcy tej wioski byli ludźmi złego charakteru. Godzien szacunku podróżny powiedział mi, że to przystań bandytów rabujących w górach, przez które właśnie przeszliśmy. Z uwagi na zmęczenie koni marszem ostatniego dnia, zostałem tu na 15-ego. Odkrywszy, że kilka koni potrzebowało podków, nie traciłem czasu i wziąłem się za wykonanie koniecznej pracy. Jest tu świetna huta, w której pracuje wielu takich, którzy, jak mi powiedziano, od czasu do czasu napadają w górach.

Rankiem 16-ego pomaszerowaliśmy do Villa Franca. Sceneria doliny, do której schodziliśmy jest naprawdę piękna. Prawą stroną płynie rzeczka, a nad nią, z obu stron, pochylają się drzewa. Nurt jest wartki, a napotykając przeszkody z wielkich odłamów skalnych wydaje szmer przebijający się przez drzewa, co jest przyjemne i dla ucha, i dla oka. Do Villa Franca dotarliśmy około 12-ej. To miasto ładnie wygląda z drogi do niego wiodącej. Jest zbudowane na zboczu wzgórza, a oczom przybysza prezentuje się kilka pięknych klasztorów i kościołów. Ulice są jednak wąskie. Przypuszczam, że jest gęściej zaludnione niż ogół Hiszpanii, gdyż liczne tłumy ludzi zgromadziły się aby oglądać armię angielską. Tutaj musieliśmy stanąć obozem, jako że inne wojsko zajęło budynki przeznaczone dla artylerii. Tutaj też straciłem wielce użytecznego konia, który zachorował w chwili naszego przybycia i dwie godziny później padł w strasznej agonii. Mogłem to przypisać wyłącznie furażowi, gdyż zwierzę najwyraźniej skręcało się z powodu bólu wnętrzności. Oficerowie z brygady gwardii udzielili mi wszelkiej pomocy dla ratowania tego biednego stworzenia, dając co mieli w swoich kantynach.5 Podczas obozowania w Villa Franca spadła ulewa.

18-ego listopada kontynuowałem nasz marsz do Astorgi. Pogoda była całkiem znośna, ale droga była długa i górzysta do tego stopnia, że nie dotarliśmy do Bembibre przed zmrokiem, a konie bardzo się utrudziły. Tutaj dostaliśmy kwatery dla oficerów, żołnierzy i koni. Otrzymaliśmy pokój w domu starego człowieka, który pragnął być gościnny, ale nie miał nic do poczęstowania. Stół zaopatrzyliśmy naszymi racjami i przyrządziliśmy obfity posiłek z zupy wołowej.

19-ego wymaszerowaliśmy wcześnie i przybyliśmy do Manzanal, marnej wioski na szczycie wzgórza. Nasze podejście do tej wioski to prawie dziewięciomilowa wspinaczka na wielkie wzniesienie, wiodąca przez bardzo długą przełęcz nazwaną Sierra Sevada. Z prawej strony wzniesienie to formuje stromy spadek, u dołu którego płynie mała rzeka, zaś z drugiej strony góra wyrasta prawie pionowo. Nocą, do mizernej gospody, w której nas zakwaterowano przybył oficer ze sztabu korpusu z wieścią, że Francuzi natarli na Astorgę i że nasze lekkie oddziały znajdujące się przed tą miejscowością zostały zmuszone do dołączenia do głównych sił. Nie wspomniałem, że w tym miejscu pojawił się sir David Baird, który posłał po mnie w czasie zmiany koni i zadał kilka pytań o rozmieszczenie mojej brygady. Rozkazał trzymać wszystko w gotowości, gdyż Francuzi nie byli daleko od czoła armii.

Rankiem 20-ego zeszliśmy ze wzgórza i wkroczyliśmy na płaski teren. Wyniosłe wieże miasta Astorga widać było z odległości około czterech mil. Przybyliśmy tam o pierwszej. Czekałem na generała zgodnie z jego życzeniem, a on znów wyłożył mi konieczność przygotowania pocisków i utrzymywania wszystkiego w gotowości na spotkanie z nieprzyjacielem. Zostaliśmy tam 21-ego, a 22-ego około godziny 3-j całość wojsk została wyprowadzona na równinę. Wówczas sir David dokonał przeglądu oddziałów przybyłych na czele armii. Krążyły różne pogłoski w sprawie naszego natarcia albo odwrotu, ale po zakończeniu inspekcji rozkazano nam powrócić do miasta. Tuż po naszym przybyciu sir David Baird posłał po kapitana Beana i po mnie. Powiedział nam, że w konsekwencji informacji, które otrzymał zmuszony został do wycofania armii jako, że nieprzyjaciel przez dwa dni maszerował bardzo szybko oraz że łączność pomiędzy armią sir Johna Moore'a a nami była przerwana, a także że Francuzi dążyli do odcięcia naszego odwrotu przez prowincję Asturia. Faktycznie podjął już decyzję o odwrocie do Coruny. Jego zamiarem było, aby pierwsza dywizja, w towarzystwie brygady artylerii, wymaszerowała o brzasku następnego rana, a pozostała część armii rozpoczęła odwrót rankiem 24-ego pod osłoną brygady artylerii kapitana Beana. W tym miejscu, w którym dołączyłem do pochodu armii, spotkałem kapitana wojsk inżynieryjnych, który przybył z armii hiszpańskiej dowodzonej przez generała Blake'a. Odbyłem z nim długą rozmowę i przeczytałem jego relację o nieszczęściach tej armii. Generał (Blake) zachowywał się był dzielnie, ale jego ludzie, w głównej części chłopstwo, dezerterowali grupami i owładnięci paniką uciekali do swoich domów, idąc za przykładem swoich oficerów. Było zupełnie niezwykłe, że na przestrzeni dwunastu dni wytrzymali pięć kolejnych ataków Francuzów dowodzonych przez marszałka Lefevre'a.6 Pierwszy z nich miał miejsce 31-ego października. Podczas jednej z tych akcji śmiertelnie ranny został generał de la Romana, który wkrótce potem zmarł.7 Była to, w tym krytycznym momencie, ogromna strata dla armii hiszpańskiej, jako że był on człowiekiem wielce utalentowanym i o wielkiej odwadze osobistej; w istocie, wiele zależało od jego zarządzeń. Z chwilą jego śmierci chłopstwo poszło w rozsypkę i zaczęło uciekać, lecz, pomimo tej strasznej katastrofy, generał Blake zaatakował Francuzów i odniósł sukces, biorąc dwa miasteczka i dwie armaty polowe. Hiszpanie zaatakowali Francuzów dwa dni potem, kiedy to plany generała Blake'a powiodły się tak dalece, że udało się obejść prawą flankę nieprzyjaciela. Jednakże w chwili osiągania tego sukcesu centrum armii hiszpańskiej załamało się, co wprowadziło zamęt w całym wojsku i zmusiło resztę armii do pośpiesznego odwrotu. Tutaj znów wszechobecna stała się dezercja, siły Blake'a zostały zredukowane do ośmiu tysięcy ludzi i wycofał się on w góry. Przybył tam markiz de la Romana i nie szczędził trudów, zbierając maruderów i zbiegów. Determinacja generała Blake'a utrzymała pozycję do czasu francuskiego natarcia; wówczas zaproponował on poszukać wsparcia w siłach brytyjskich. Kapitan Paseley wspomniał, że armia hiszpańska była w opłakanym stanie z powodu braku prowiantu, ubrań i w istocie wszystkiego, co skłoniłoby wieśniaków do podołania innym trudnościom i dobrze wyekwipowanemu nieprzyjacielowi.

Rankiem 29-ego listopada byłem przygotowany do rozpoczęcia odwrotu i o brzasku czekałem na generała Manninghama celem otrzymania dalszych rozkazów. W generalskiej kwaterze spotkałem szefa sztabu8, który rozkazał mi nie maszerować ale oczekiwać na rozkazy, które powinienem otrzymać w ciągu dnia. Podczas mojej wczorajszej odprawy u sir Davida Bairda wyraził on życzenie, abym oddał część mojego ekwipunku obozowego (choć miałem go niewiele) dla zakwaterowania pułku z brygady generała Crawforda, co uczyniłem, zostawiając dla mojej brygady tylko niewielki ułamek. Sir David Baird wspomniał mi, że generał Manningham sporządził dla niego bardzo pochlebny raport o stanie mojej brygady. Jestem bardzo zobowiązany generałowi Manninghamowi za jego uwagę; często mawiał mi, iż życzyłby sobie, abym sam czynił przygotowania względem mojej brygady, jako że był przekonany, że wszystko będzie zrobione najlepiej. Generał był bardzo zadowolony, że dotarłem do czoła armii w tak krótkim czasie, gdyż inne brygady stanęły ze zmęczenia. Z żalem zauważam, że moje konie okrutnie ucierpiały od ciągłych marszów i górzystych dróg, ale moje straty żadną miarą nie dorównują temu przez co przeszły pozostałe brygady.

24-ego o 5-ej rano adiutant generała przybył do mojej kwatery i wręczył mi pisemne rozkazy, według których armia powinna wymaszerować o różnych godzinach, będąc podzielona na trzy brygady, z brygadą artylerii z przodu i z tyłu. Sir David Baird rozkazał żebym wraz z kapitanem Beanem zadecydował, która brygada winna maszerować z przodu. Stąd też zgodnie z uzgodnieniami poczynionymi wieczorem 22-ego, o 10-ej rano wyruszyłem wraz z pierwszą brygadą pułkownika Haya, złożoną z pułków: 1-ego królewskiego, 26-ego i 81-ego. Brygadzie tej rozkazano ruszyć tą samą drogą, którą posuwaliśmy się naprzód. Tutaj miał miejsce nierozważny w istocie handel (czy wydane były rozkazy, czy nie, tego nie mogę powiedzieć), ale przed wymarszem wojsk z miasta Astorga sklepy zostały zniszczone. To dało okazję do zamieszenia jakiego, wierzę, nie widziano nigdy przedtem - ulice zapełniły się rumem, beczkami z wołowiną i wieprzowiną oraz workami sucharów. Każda ulica była tym usłana. Wojsko przenosiło rum w obozowych kotłach i piło na umór. Na szczęcie, przybyłem na miejsce postoju dział w chwili, gdy furierzy wnosili wielkie ilości rumu. Rozkazałem zniszczyć to wszystko; niemniej jednak pijaństwo przeważyło. To postępowanie wzbudziło wielki alarm wśród mieszkańców, którzy spodziewali się, że nieprzyjaciel niezwłocznie wkroczy do miasta. Byłem zadowolony, że opuszczałem tę scenę zamieszenia i niedoli. Poprowadziłem moją brygadę około mili poza miasto, gdzie zatrzymałem się aż czoło kolumny weszło, w porządku marszowym, na drogę do Manzanal. Około 11-ej przed południem lewe skrzydło tej części armii rozpoczęło swój odwrót, z silnym oddziałem lekkiej piechoty przed moją brygadą, za którą podążały trzy różne bataliony z silną strażą tylną. Przybyliśmy do Manzanal o 6-ej wieczorem południu i przy świetle księżyca rozbiliśmy obóz. Nocą przyjechał generał Manningham; dotarł także rozkaz Sir Davida Bairda kontynuowania odwrotu następnego ranka.

Rankiem 25-ego, przed wymarszem, na rozkaz generała Manninghama zebrał się sąd polowy. Karano przewinienia popełnione w Astordze i sierżant sztabowy furierów przypisanych do mojej brygady otrzymał karę pieniężną i cielesną. Muszę stwierdzić, że korpus furierów będący pod moim dowództwem sprawował się ogólnie tak źle, że w konsekwencji poważnie ucierpiały konie, a ciągła uwaga jakiej wymagali uniemożliwiła mi zrobienie paru rzeczy bardzo potrzebnych dla innych sekcji brygady. Od chwili, w której opuściłem Corunę, stwierdziłem, że ten oddział miał stałą troskę - grabież bardziej ich zajmowała niźli służba. Jestem przekonany, że przewinień, o których mówił sir John Moore dopuścili się furierzy innych brygad. Co najmniej, mogę zaświadczyć, moi furierzy przyczynili się w wielkiej mierze i życzę sobie, aby ta plaga armii nie miała już miejsca.

25-ego armia pomaszerowała do Bembibre. Jako że wioska była niezdatna do zakwaterowania koni etc., ze sztabu dostałem od pułkownika Haya instrukcję zajęcia małej wioski St. Romana położonej o półtorej mili dalej. Piechota obozowała opodal Bembibre, a pułkownik Hay urządził kwaterę główną w wiosce. Depeszowano dzień i noc, ale wydawało się, że sprawy stoją, gdyż nie ruszyliśmy się z miejsca 26-ego, 27-ego i 28-ego.

29-ego o 7-ej rano przybył kurier i brygada ponownie stanęła pod bronią, zwinęła namioty i ruszyła znów do Astorgi. Piechota zatrzymała się w Manzanal ale ponieważ nie mogłem w tym miejscu zaopatrzyć moich koni, kontynuowałem marsz do wioski położonej około czterech mil od Astorgi gdzie rozbiłem obóz, a moje konie znalazły dobry nocleg. O 1-ej do obozu wjechał oficer ze sztabu i wywołał mnie z namiotu. Powiedział, że w końcu zadecydowano, że cała siła pod rozkazami sir Davida Bairda ma się wycofać, i że on sam podążał do Lugo aby czynić przygotowania. Brygada gwardii i brygada artylerii obozowały trzy mile z tyłu za moją brygadą. Pomimo informacji otrzymanych nocą, zdecydowałem się pomaszerować do Astorgi, tak jak uczynili to gwardziści pod dowództwem generała Warde'a.

30-ego o 3-j rano wysłałem oficera do Astorgi po dalsze informacje, ale po powrocie nie był on w stanie potwierdzić niczego pewnego. O brzasku złożyłem namioty i pomaszerowałem. Wobec niewielkiej odległości, do Astorgi przybyłem wcześnie i napotkałem batalion lekkiej piechoty, który zawrócił z marszu do miasta. Czekałem na generała kiedy zorientowałem się, że informacja, którą otrzymałem przed marszem była prawdziwa. Odebrałem rozkazy marszu następnego ranka, z dowolną siłą, do Villa Franca, zabierając ze sobą całą amunicję, zarówno armatnią, jak i muszkietową, która mogła opóźnić pochód brygady ze straży tylnej, a także dwa działa i amunicję należącą do brygady kapitana Bean'a i zostawiając wszystko co lekkie pod ochroną wycofującej się straży tylnej. Wieczorem przybył do Astorgi pułkownik Cookson9, od którego otrzymałem dalsze rozkazy odnoszące się do postępowania z artylerią.

Wyruszyłem 1-ego grudnia o brzasku i pomimo odległości trzydziestu czterech mil tamtej nocy dotarłem do St. Romana, gdzie dogoniłem dwa bataliony gwardii zdążające do Villa Franca. Na noc rozbiłem obóz i wymaszerowałem zaraz 2-ego o 3-ej rano. Przybyłem do Cacabelos, gdzie dostałem rozkaz zatrzymania się, jako że w Villa Franca pełno było wojska. Tutaj dogonił mnie pułkownik Cookson i ostatecznie rozkazał mi udać się śpiesznie do Coruny, bacząc aby niszczyć lawety i amunicję, które musiałbym pozostawić w razie straty któregokolwiek z moich koni. W wiosce tej, jak zauważyłem, panowała większa trwoga niż w tych, przez które przechodziłem poprzednio. Mieszkańcy dokładnie wypytywali o sytuację Francuzów, a my oczywiście opowiadaliśmy o wszystkim, co było korzystne dla nas, chociaż niewielu z Armii Brytyjskiej mogło dobrze życzyć ludziom przejawiającym tak znikomą chęć pomocy tym, którzy udzielali wszelakiego wsparcia w walce o ich niepodległość. Ale myślę, że teraz jest potwierdzone, iż francuskie interesy w tym kraju stanowią przeciwwagę dla angielskich. Czy to z obawy przed Francuzami, czy też z braku ku temu skłonności, pewnym jest, że mieszkańcy prowincji, przez które przechodziliśmy raczej przeszkadzali niż pomagali naszemu pochodowi. Nie mogę powstrzymać myśli, że obecność armii brytyjskiej w tym kraju wyrządziła szkodę sprawie, która, żywię obawę, jest całkowicie beznadziejna. Oczywistym jest, że prawdziwy charakter Hiszpana znów się objawia; oni przypuszczają, że garść brytyjskiego wojska może ich zabezpieczyć przed atakami rozjuszonego wroga. Wydaje się mi niemożliwym, aby Hiszpania była niepodległa, gdyż wrodzona gnuśność jej ludu nie dopuści stanowczych i długotrwałych środków zaradczych. Musi być jasne dla Wielkiej Brytanii, że największe oszustwo ze strony Hiszpanii było praktykowane, aby wyciągnąć zasoby pieniędzy i odzieży dla użytku trzykrotnie większej liczby żołnierzy niźli mogli zebrać. Kiedy wylądowaliśmy w Corunie powiedziano nam, że Hiszpania co do człowieka stanęła pod bronią przeciwko Francuzom. A jak wielkiej różnicy doświadczyła wysunięta cześć naszej armii? Trzy armie Blake'a, Palafoxa i Castanosa nigdy nie doszły do 100.000 ludzi, a głównie byli to chłopi. W konsekwencji, te nieznaczne armie stały się dla Francuzów łatwym łupem. Obawiam się, że nie otrzymano żadnej informacji co do liczby lub pozycji Francuzów na naszym froncie. Było zaś oczywistym, że armia hiszpańska następowała w bliskości, gdyż dotarła wówczas w okolice Leon.

3-ego grudnia przybyliśmy do Villa Franca i otrzymaliśmy rozkaz generała Maninghama kontynuowania marszu do Coruny.

4-ego grudnia opuściliśmy Villa Franca i rozbiliśmy obóz w małej wiosce około sześć mil od Herreria. 5-ego grudnia zwinęliśmy namioty wcześnie rano, pomaszerowaliśmy do Nogales i zatrzymaliśmy się na godzinę pod odbiór prowiantu oraz furażu i kontynuowaliśmy marsz do Constantino gdzie rozbiliśmy obóz na noc. 6-ego grudnia dotarliśmy do Lugo gdzie zostaliśmy 7-ego, a 8-ego pomaszerowaliśmy do małej wioski Barmonde. Mieliśmy wyruszyć 9-ego rano, ale przyszła depesza nakazująca zatrzymanie całej armii, a mnie polecono przekazanie rozkazu pułkownikowi Cooksonowi, który znajdował się wraz z artylerią konną około ośmiu mil przede mną. Około 7-ej przybyła druga depesza z rozkazem natychmiastowego marszu do Lugo. W ciągu dnia do wioski tej przybyli chorzy artylerzyści i furierzy. Znajdowali się w opłakanym stanie, nie mieli lekarstw i prawie pozbawieni byli odzienia. Załatwiłem trochę słomy i umieściłem ich w przestrzennym pomieszczeniu, ale nie mogłem sprawić im koców do okrycia. Przed naszym wymarszem tej nocy jeden z tych biedaków wyzionął ducha i kiedy furierzy zaprzęgali konie do armat, kanonierzy wykopali grób, w którym umieścili jego zwłoki. Pozostałych chorych zostawiono pod opieką medyka. Następnego dnia dowiedziałem się, że niewielu zostało przy życiu. Nastała bardzo surowa pora i tej nocy zapanował siarczysty mróz. To często przynosiło mi na myśl sytuację, w której musieliśmy zostawić tych biedaków w Barmonde.

Przybyliśmy do Lugo 10-ego o drugiej nad ranem. Znalazłem tam mojego nigdy nieodżałowanego przyjaciela kapitana Romera, który sprawił mi wygodny materac na podłodze w swojej własnej kwaterze. Przejmujące zimno tej nocy zobligowało mnie do przebycia na piechotę całej drogi z Barmonde i dlatego rozkoszowałem się tymi kilkoma godzinami snu w komfortowych warunkach. Zaczekałem na pułkownika Cooksona, który poinformował mnie, że armia miała ponownie ruszyć na Astorgę. Z uwagi na stwierdzone braki w brygadzie ubłagałem jeden dzień postoju tutaj. Uznałem za niemożliwe kontynuowanie tego ciężkiego marszu bez zwiększenia liczby moich koni pociągowych, co uczyniłem, doprowadzając każdy zaprzęg do liczby sześciu koni.

Rankiem 12-ego pomaszerowałem do wioski Constantino, 13-ego do Nogales, 14-ego do wioski, której nazwa nie mogliśmy ustalić, 15-ego do Cacabelos, 16-ego do Bembibre, a 17-ego do wioski.

Rankiem 18-ego pomaszerowałem do Astorgi, które to miejsce pułkownik Cookson opuścił przed moim przybyciem, zostawiając mi rozkazy przejęcia wszelkich magazynów artyleryjskich tam pozostałych. O 6-ej w nocy 19-ego, pułkownik Darling10 z 51 pułku przysłał mi rozkazy natychmiastowego marszu w kierunku Villa Manana na drodze do Benevente. Uznałem to za niemożliwe, gdyż wiele koni potrzebowało podków i bardzo brakowało mi gwoździ do podkucia, których zapas z Lugo był ciągle oczekiwany.

20-ego wcześnie rano pomaszerowałem do Villa Manana drogą zalaną od topniejącego śniegu. Z rozmowy z kilkoma oficerami przybyłymi z czoła armii uznałem za prawdopodobne, że brygada zostanie wkrótce wezwana do najaktywniejszej służby. Dlatego też zatrzymałem się kilka mil od Astorgi i zobligowałem kobiety towarzyszące brygadzie do powrotu do tego miasta. Trudno uwierzyć w odległość, przez którą nam towarzyszyły. Opuszczając Corunę sir David Baird, widząc niemożliwość udzielenia tym kobietom pomocy armii, poczynił przygotowania do ich powrotu do Anglii transportem morskim. Jednak ta wieczna kula u nogi armii brytyjskiej była temu niechętna i nie ustawała w marszu przed lub za różnymi brygadami armii. Skutek był taki, że wszystkie dzieci zmarły od niepogody, a same kobiety niemal konały z głodu i okrywały się łachmanami. Wielce błędne jest sądzić, że kobiety mogą choć w najmniejszym stopniu przysłużyć się armii w czasie aktywnej służby. Przypuszczenie, że piorą żołnierzom to złuda. Pranie to wygoda, której żołnierze nigdy nie szukali, a kobiety nie były w stanie zapewnić i nie skłaniały się ku temu. Myślę, że zarówno oficerowie, jak i żołnierze byli zadowoleni z okazji uprania koszuli podczas parogodzinnego postoju, lecz wobec ogromnego zmęczenia kobiety te nie były w stanie pomóc sobie samym, a co dopiero robić pranie mężczyznom. Myślę, że armia, która postępowała za nami w czasie naszego odwrotu nie była obciążona ani kobietami, ani bagażami, co niewątpliwie dawało jej dużą przewagę w szybkości ruchu. Mieliśmy poruszać się przez dwanaście mil świetną drogą do Leon, a następnie skręcić w prawo szlakiem wiodącym przez równiny do Villa Manana, ale z powodu braku przewodnika kontynuowałem marsz za daleko tą świetną drogą i zorientowałem się, że zbliżyliśmy się do miasta Leon. Jako że tego dnia było już późno i padał gęsty śnieg, uznałem za rozsądne, aby przed wejściem na równiny nająć za wszelką cenę przewodnika. Szlak, którym właśnie przewodnik mógł nas poprowadzić był wtedy zasypany, śniegu padało co raz więcej i zorientowałem się, że znaleźliśmy się na rozległej równinie bez drzewa lub domu, który mógłby oznaczyć naszą drogę. Bliżej zachodu słońca spostrzegliśmy kilka małych wiosek, które minęliśmy bez wstępowania. Wówczas przejęli nas pułkownik Darling i major Blackall z 51-ego pułku. Koń pułkownika był zupełnie wyczerpany i byłem zobligowany dać mu pod siodło jednego z artyleryjskich koni, choć niewiele lepszego od jego własnego. Jako że uznałem brygadę za całkowicie bezpieczną z przewodnikiem, które w końcu nająłem, zaproponowałem pułkownikowi iść szlakiem wydeptanym przez konia w śniegu i kierować się do Villa Manana, która według przewodnika była ledwie w odległości czterech mil. Miałem nadzieję na sprawienie jakiś kwater przed przybyciem zmęczonych koni i ludzi, ale nie zaszliśmy daleko kiedy już nie mogliśmy trafić na żaden znak, z pomocą którego mogliśmy odnaleźć drogę. Spodziewaliśmy się, że w tej sytuacji przyjdzie nam z pewnością spędzić noc na tej wyraźnie bezkresnej równinie. Noc była niezwykle ciemna, spadło mnóstwo śniegu, panowało przenikliwe zimno. Nasze konie były całkowicie wyczerpane i musieliśmy z nich zsiąść oraz prowadzić je tak jak mogły stąpać. Po błąkaniu się przez jakiś czas dostrzegliśmy światło w pewnej odległości i ruszyliśmy ku niemu najkrótszą drogą. Ku naszej wielkiej radości, było to miasto, którego poszukiwaliśmy. Zorientowałem się, że brygada już przybyła. Dowiedziałem się, że magistrat dał pułkownikowi Darlingowi rozkazy na piśmie, aby moja brygada poszła pięć mil dalej, przeprawiła się łodziami przez bród do Valencia de Don Juan, gdzie miałem zatrzymać się na godzinę i dać wytchnienie ludziom i koniom, a następnie przebyć szesnaście mil do Mayorgi. Pułkownik Darling znając sytuację brygady i wiedząc o niemożliwości przebycia szerokiej i bystrej rzeki ciemną nocą, zgodził się z moją opinią, że lepiej będzie zostać w tym mieście do świtu. Dostałem znośne kwatery dla ludzi, ale konie zostały wystawione na niepogodę. Byliśmy wraz z oficerami zadowoleni z zakwaterowania w kuźni gdzie bardzo wygodnie przespaliśmy się do świtu.

21-ego ponownie rozpoczęliśmy nasz marsz i dotarliśmy do brodu gdzie najpierw próbowałem przeprawić się bez łodzi, ale z powodu ogromnej kry spływającej z wielką szybkością w dół rzeki uznałem to za niemożliwe. Z tego względu ładowałem na pokład po dwa działa na raz i o 12-ej w południe miałem już wszystkie po drugiej stronie. Znalazłem tam rozkaz zatrzymania się wraz z 51 pułkiem. Valencia de Don Juan to stare ufortyfikowane miasto z murami rozsypującymi się ze starości. Leży nad rzeką Esla. Pozostałości świetnego starego zamku znajdują się tuż przy rzece. Musiała być to silna twierdza, zwłaszcza od strony rzeki. Okazało się, że istniała zasadnicza różnica zdań pomiędzy szefem magistratu a osobą wydającą prowiant i furaż, z których każde bardzo trudno nam było zapewniać. Dostałem kwaterę u księdza, człowieka pełnego dobroci i innych zalet, tak szczodrego, że ofiarował nam wszystko co dom jego mógł dać. Z sąsiednich wiosek często przybywali wieśniacy, opowiadając o strasznych ekscesach jakich dopuszczały się oddziały armii francuskiej. Komisarz francuski był w tym mieście dwa dni przed naszym przybyciem i nakazał natychmiastowe przygotowanie 50.000 racji dla armii francuskiej. Okazało się, że był to manewr obliczony na powstrzymanie naszego pochodu. Zostaliśmy tam 22-ego, 23-ego, i 24-ego, wystawiając pikiety na noc. Ja zaś przy każdym wejściu do miasta ustawiłem sześciofuntowe działo naładowane kartaczami.

24-go wieczorem przybył umyślny z rozkazem dla 51-ego pułku mojej brygady wymarszu do Mayorgi. Wydawało się, że ten rozkaz powinien był dotrzeć 23-ego rankiem, ale dragoni zagubili się przez jakiś czas na równinach i tylko dzięki wyższości swoich koni uszli pościgowi silnego oddziału francuskiej kawalerii, który napotkali osiem mil od tego miasta. Około półtorej godziny po pierwszym przybył drugi umyślny, rozkazując nam ponownie przebyć rzekę i maszerować do Benesy. Była wówczas szósta, a zatem zbyt późno na przejście brodu. Dlatego też pułkownik Darling rozkazał aby brygada i pułk wyruszyły o świcie, przeszły rzekę i kontynuowały marsz. Ten wsteczny ruch wszystkich przygnębił, gdyż wyobrażaliśmy sobie, że skoro nastąpiło połączenie, nie pozostawało nic innego jak zebrać wystarczającą siłę i zaatakować wroga. Moja brygada była wówczas w lepszym stanie niż przez ostatni czas. Te trzy dni, które tu spędziliśmy pozwoliło mi podkuć konie i dać im nieco odpoczynku. Wydaje mi się, iż w rzeczywistości bardziej się nadawały do służby niż poprzednio kiedy przywykły do niedostatku.

Poranek bożonarodzeniowy zaczął się ulewnym deszczem. Rozpocząłem załadunek dział, koni etc. Jedno z sześciofuntowych było bliskie zniszczenia. Od surowości mrozu i opadów marznącego deszczu strome wzgórze stało się tak śliskie, że niemożliwym było zniesienie ładunku na koniach. Jeden z moich ludzi uniósł dyszel działa sześciofuntowego, a ono w tym momencie ruszyło do przodu i przejechało nad przepaścią. Człowiek ten na szczęście upadł i koła przejechały z obu jego stron. Co dziwne, laweta nie została uszkodzona. Pech nas ciągle prześladował. Pomost pomiędzy brzegiem a łodzią zapadł się wraz z działem, które wpadło do rzeki w jej najgłębszym miejscu. Jednakże zapał i przywiązanie podoficerów i żołnierzy przeważył. Kilku z nich wskoczyło za działem, nie bez trudności obwiązało je linami i dzięki wytrwałości wydostało na brzeg. To był niespokojny czas jak na takie wypadki. Jak wnosiliśmy z otrzymanych rozkazów, wojsko nieprzyjacielskie nie było daleko od Valencii. 51-y pułk przekroczył rzekę jakiś czas przed tym jak przebyłem ją z działami i zgrupował się w małej wiosce o milę dalej. Kiedy tam przybyłem, postępowaliśmy trasą do La Baneza przy obfitych opadach deszczu i deszczu ze śniegiem. Maszerowaliśmy do nocy, aż zrobiło się tak ciemno, że już nie mogliśmy odnaleźć szlaku przez równiny. Przemaszerowawszy ogromną część drogi w wodzie po kolana i prawie utonąwszy w deszczu, o godzinie 6-ej przybyliśmy do małej wioski St. Pedro. Jej mieszkańcy prawie w całości opuścili ją po tym jak Francuzi podczas niedawnej wizyty zabrali wszystkie ich zapasy zimowe. Pułkownik Darling nalegał na zatrzymanie się na noc w tym miejscu, gdyż Baneza była szesnaście mil dalej, a wojsko zupełnie wyczerpane. Było trudno dostać się do którejkolwiek z tych biednych chałup. Na nocleg zostałem w stajni z mnóstwem słomy. Położyłem się w mokrym ubraniu i przykryłem kocem zamokłym od deszczu. Spałem do 3-ej następnego ranka, kiedy to mój służący znalazł mnie i przyniósł mi trochę rumu i chleba zachowanego z racji na poprzedni dzień.

26-ego grudnia o 7-j rano kontynuowaliśmy marsz, w ciągłym deszczu, i przybyliśmy do La Baneza o 2-j po południu. Tutaj, z powodu wielkiego zmęczenia i surowości pogody jakich doświadczyliśmy, wśród żołnierzy brygady zapanowała choroba. Na nieszczęście, kiedy byłem w potrzebie, mojego lekarza nie było ze mną i z tego względu musiałem zwrócić się do lekarza 51-ego pułku. O 10-ej wieczorem pod silną eskortą przyprowadzono dwustu jeńców francuskich. Wyglądali świetnie, byli dobrze odziani, kilku z nich zostało beznadziejnie rannych w głowę. Obawiali się, że ich wydamy Hiszpanom, ale zanim zostali odstawieni z tego miejsca pod świeżą eskortą, zapewniono ich, że będą traktowani jako jeńcy angielscy.

26-ego i 27-ego grudnia mieliśmy postój.

28-ego grudnia przybyła dywizja z armii sir Johna Moore'a w sile około 8.000 ludzi oraz cała artyleria pod dowództwem generała Frasera.11

30-ego grudnia otrzymałem rozkaz marszu z dywizją generała Frasera w kierunku Astorgi gdzie dotarliśmy tego dnia.

31-ego grudnia pomaszerowaliśmy do Bembibre i przyległych wiosek. Marsz tego dnia był bardzo dokuczliwy. Przeszliśmy dystans trzydziestu czterech mil bez zatrzymania się nawet na minutę, głęboki śnieg pokrywał całą górę na drodze do Manzanal, zwiększyła się zachorowalność, a ja musiałem umieścić w ambulansie dziewięciu ludzi majaczących w gorączce. Do 4-ego stycznia kontynuowaliśmy nasz pośpieszny odwrót przez kraj ogołocony z zapasów w wyniku marszów i kontrmarszów licznych wojsk od czasu lądowania armii brytyjskiej. Góry pokrył śnieg, pogoda była krańcowo zimna, a podczas marszu żołnierze zaczęli padać i tysiące zostało, aby umrzeć w śniegu lub wpaść w ręce wroga. Pobocze drogi było usiane trupami koni, mułów i wołów. Wojsko pozbawione butów maszerowało boso, konie nie miały furażu, a nocą były wystawione na tę surową porę roku. Do czwartego tego miesiąca, kiedy to o 8-ej wieczorem wkroczyliśmy do Lugo, ta dywizja armii została poważnie zredukowana. Ta noc była niezwykle ciemna i z trudnością przyszło mi sprawić jakiekolwiek miejsce dla ludzi i koni, jako że piechota przybyła przede mną i zajęła wszystkie kwatery. Stawiłem się przed generałem Fraserem i zaraportowałem moje przybycie. Zastałem go przygotowującego marsz z piechotą do Vigo inną trasą, ale ponieważ droga nie była obliczona na przejście artylerii, otrzymałem rozkazy następnego ranka pospieszyć do Coruny z założeniem, że powinienem dotrzeć do tego miejsca rankiem 6-ego tego miesiąca. Musiałem z żalem poinformować generała, że było niemożliwym dla brygady wykonanie dwóch forsownych marszów bez butów dla ludzi, z których większość była kompletnie wyczerpana i bez podków dla koni, z których większość okulała oraz że zmuszony byłem przewozić kanonierów na działach i jaszczach amunicyjnych. Już maszerowaliśmy forsownie przez 145 mil bez postoju w ciągu dnia nawet na godzinę i z ledwie paroma godzinami odpoczynku nocą. Generał Fraser rozkazał mi zatrzymać się tutaj do rana 6-ego stycznia.

Dowodzący artylerią pułkownik Harding przybył do Lugo wraz z sir Johnem Moore'em kiedy pewna liczba żołnierzy była zajęta niszczeniem, za pomocą artylerii, amunicji, prowiantu i magazynów sprowadzonych z Coruny, które z braku transportu nie mogły zostać przeniesione. Ilość amunicji muszkietowej była ogromna, była też pewna liczba lawet artyleryjskich. Przez całodzienną pożogę wydawało się, że całe miasto płonie. W ciągu dnia byłem ciągle zajęty staraniami o podkucie koni i naprawę uprzęży. Gorączka nadal zbierała srogie żniwo wśród ludzi, ale nie było alternatywy. Musiałem raczej ciągnąć ich ze sobą w tym strasznym stanie aniżeli zostawić na łaskę wroga. O 12-ej w nocy, orientując się, że kowal poczynił wielki postęp, zdałem raport pułkownikowi Hardingowi i zaproponowałem natychmiastowy wymarsz, na co on się zgodził. Zaprzągłem konie do dział i ponownie wyruszyłem do Coruny. Kiedy opuszczałem Lugo właśnie wmaszerowywała tam straż przednia dywizji generała Frasera, zawróconej z drogi do Vigo.

Rankiem 6-ego przybyłem do Barmonde, gdzie zatrzymałem się na godzinę aby nakarmić konie, a następnie kontynuowałem marsz do Cavarlio Torto, gdzie dotarliśmy późną nocą. Zauważyliśmy, że drogi usiane były prowiantem przenoszonym ku czołu armii.

7-ego o świcie wyruszyliśmy, a o 1-ej po południu dotarliśmy do Betanzos. W czasie karmienia koni złożyłem wizytę gospodarzowi, u którego kwaterowałem w czasie wkraczania do kraju. Spotkałem się z uprzejmym przyjęciem. Młoda kobieta, jego żona, była wielce zatrwożona, usłyszawszy, że Francuzi dopuścili się strasznych występków podczas pościgu za naszą armią. Z trudnością przekonywałem ich, że było przeciwnie. Wyobrażali sobie, że ich dzieci spotka śmierć. Przygotowali coś jak poczęstunek, po którym opuściłem tę nieszczęsną rodzinę. Nie mogłem powstrzymać obaw o tego człowieka, jako że trzymał pod kontrolą sytuację w Corregidorze (lub burmistrza tego miasta) i był niezwykle aktywny w dostarczaniu zaopatrzenia etc. armii brytyjskiej. Postępowałem w kierunku Coruny i w chwili ujrzenia oceanu przypuszczałem, że nadchodzi kres naszego umęczenia. O 8-ej wieczorem wszedłem do Coruny, gdzie napotkałem kilku oficerów korpusu zajmujących mały dom w St. Lucia, w którym dostałem mnóstwo wszystkiego, a mój umysł uwolnił się od troski o konie i działa. Tutaj natrafiłem na przygotowania tego miejsca do obrony, a 8-ego przybył kapitan Lefebure z wojsk inżynieryjnych i dał instrukcję wzmocnienia działań na najsłabiej zabezpieczonych odcinkach. Nic szczególnego nie wydarzyło się 10-ego stycznia kiedy armia brytyjska opuściła swoją pozycję w Lugo i zajęła pozycję około 4 mil od Coruny, wysadzając most w El Burgo. Francuzi podążali za naszą armią aż dotarli do tego mostu, gdzie pochód ich artylerii i zaopatrzenia został zatrzymany. Jednakże część kawalerii przeszła rzekę brodem i furażowała po jej "coruńskiej" stronie. 12-ego Francuzi naprawili most i przeszli wielką siłą aby zająć wyżynę naprzeciwko pozycji brytyjskiej. Armią francuską dowodził marszałek Soult. Wozy zostały uprzednim rozkazem odesłane do Vigo na skutek czego znikoma ilość wozów znajdowała się w porcie. Pojazdy te zostały przeznaczone na użytek artylerii, zaopatrzenia i kawalerii, na tyle na ile mogły pomieścić.

13-ego, nieco z tyłu po prawej za naszą pozycją przypadkiem odkryto magazyn z szesnastoma tysiącami baryłek prochu. Wydano rozkaz zniszczenia tego prochu i 13-ego nocą sześciuset artylerzystów i oficerów zajęło się wynoszeniem baryłek z magazynu i napełnianiem studni, rozsypywaniem go po przyległych polach i niszczeniem ile się tylko dało tej nocy. Kiedy nocą przybyła brygada, hiszpański oficer, który miał nad tym pieczę, oświadczył, że magazyn jest pusty. Jednakże mając odmienne informacje, wymusiliśmy otwarcie drzwi i okazało się, że był całkowicie zapełniony. 14-ego o świcie porzuciliśmy to żmudne zajęcie i udaliśmy się do miasta z zamiarem kontynuowania tego zajęcia następnej nocy. Nie wezwano mnie do tego zadania po raz drugi, nie zostało ono także zakończone nocą 14-ego.

14-ego w południe ujrzeliśmy z satysfakcją, zdążającą do portu w towarzystwie dwunastu liniowców, fregat innych okrętów wojennych, wielką flotę transportowców, która nocą rzuciła kotwice.

15-ego o 10-ej rano magazyn został wysadzony w powietrze i dwie wielkie eksplozje wstrząsnęły całym miastem Coruna, bijąc szyby i wzbudzając największą konsternację wśród mieszkańców. Francuskie forpoczty wykazywały chęć ataku na nasze pikiety i utarczki trwały cały dzień, choć nic decydującego nie miało miejsca.

Rankiem 16-ego, forpoczty artyleryjskie zostały jak zwykle zluzowane z Coruny, a większa część parku artyleryjskiego i amunicji została do tego czasu zaokrętowana. Około 11-ej przed południem w cytadeli odbył się przegląd całości (z wyłączeniem trzech kompanii) wojsk artyleryjskich, którym następnie rozkazano odmaszerować do różnych punktów nadbrzeża celem zaokrętowania się. Minęło trochę czasu zanim mogłem zebrać wszystkich ludzi z mojej kompanii, gdyż wielu z nich było zajętych załadunkiem dział i sprzętu. W trakcie marszu do wyznaczonego miejsca okazało się, że z uwagi na to, że konie, bagaże i chorzy parli naprzód do zaokrętowania, dotarcie do łodzi było wielce trudne. W końcu udało mi się umieścić w szalupach okrętów wojennych tych, których zdołałem zebrać. W tym momencie na pozycjach zajmowanych przez armię brytyjską rozpoczął się ostrzał, a do czasu kiedy dotarliśmy do transportowca, ostrzał stał się ogólny. O 5-ej po południu przerwano ogień. Wynik tej akcji jest szczegółowo zawarty w raportach generała Hope'a12. Nocą niemało furierów i innego wojska zostało przewiezionych na pokład transportowca. Ranek 17-ego przedstawiał scenę zamieszania nie do opisania. Wojsko wmaszerowywało do Coruny. Mieszkańcy biegali we wszystkich kierunkach i nosili swój dobytek do cytadeli. O 7-ej, po tym jak tyły armii weszły do miasta, bramy zostały zamknięte, Francuzi zaś zajęli wioskę St. Lucia i wzgórza. Nasze baterie od strony lądu otworzyły ogień na część wojsk nieprzyjacielskich, która zbliżyła się do bram, powodując wielkie spustoszenie. Nieprzyjaciel natychmiast wycofał się w pośpiechu, ukrył w zabudowaniach St. Lucia i ostrzeliwał naszych rannych i maruderów zdążających do miasta główną drogą. W tym czasie dwie kompanie artylerii rozmontowywały te baterie, które mogłyby razić flotę, gdyby Francuzi opanowali miasto przed jej wyjściem w morze. W międzyczasie Francuzi ustawili dwie baterie na wzgórzach dominujących nad zatoką. Oczywiście odgadliśmy ich zamiary i pragnęliśmy odpłynąć zanim skończą swoje prace, ale wobec liczby okrętów w przesmyku podniesienie kotwicy nie było możliwe, a nadto prosto w kierunku portu wiał silny, sztormowy wiatr. Sześćdziesięciu ludzi z 95-ego pułku wraz z czterema oficerami zostało przewiezionych na pokład, co dało nas łącznie 190-u nie licząc oficerów. Zaraz jak tylko weszli na pokład Francuzi rozpoczęli energiczny ostrzał floty. Jako że nasz okręt przeznaczono do przyjęcia koni, byliśmy zakotwiczeni w głębi zatoki i w konsekwencji wystawieni na ogień nieprzyjaciela. Wkrótce flota uznała za konieczne wydostać się, odcięto liny kotwiczne przy dokonywaniu czego siedem transportowców wpadło na skały z postawionymi żaglami i wkrótce rozbiło się na kawałki albo zatonęło. My także odcięliśmy linę kotwiczną i zamiast wydostać się z portu dryfowaliśmy (zanim żagle mogły być postawione), wpadając na duży statek na kotwicy. W tej sytuacji pozostawaliśmy wystawieni na ciężki ogień nieprzyjaciela. Jako że teraz dwa statki przyciągały jego uwagę, reja naszego żagla rozprzowego została odstrzelona a spora cześć takielunku poprzecinana. Francuzi określiwszy prawidłowo zasięg trafili kilka razy także ten drugi statek. Była to sytuacja wielce niepożądana i pomyślałem sobie, że lepiej ocalić jeden statek niż stracić dwa. Dlatego też rozkazałem kilku moim ludziom aby wspięli się na nasz takielunek i odcięli takielunek drugiego statku, przez co zdołaliśmy się uwolnić. Postawiliśmy żagle i z wielkim trudem oddaliliśmy się od skał przy zamku St. Antonio, o które rozbiło się już kilka transportowców. Pogratulowałem oficerom na pokładzie naszej cudownej ucieczki, gdyż bardzo obawialiśmy się, że dostaniemy się do niewoli albo się rozbijemy.

18-ego stycznia czekaliśmy poza portem, spodziewając się wyjścia floty, ale gdy się nie pojawiła zapytałem kapitana statku o ilość prowiantu na pokładzie. Ku memu wielkiemu zdziwieniu okazało się, że miał on prowiant dla trzydziestu ludzi na trzy tygodnie. To zaalarmowało mnie, gdyż na tym statku było nas zaokrętowanych 190-u. Po konsultacji z oficerami co najlepiej czynić doszedłem do wniosku, że należy rozkazać kapitanowi aby korzystając z wówczas dobrego wiatru udał się najkrótszą drogą do Anglii. Statek był uszykowany do przewożenia koni i obliczony na nie więcej niż trzydziestu ludzi, tyle ile koni spodziewano się na pokładzie. Musiałem zatem pociąć wiązki siana aby zrobić posłania dla ludzi. Nasza podróż okazała się szczęśliwa i przybyliśmy w pobliże wyspy Wight w chwili gdy ...13. Ale wiatr zmienił się na nieszczęście i uderzyliśmy w brzeg, a następnie, tuż po minięciu Needles, w skałę. Obawiałem się bardzo, że naszą kampanię zakończy wrak, ale z pomocą przyszła nam grupa pilotów oraz przypływ i na szczęście jeszcze raz znaleźliśmy się na morzu. Straciliśmy jednak ostatnią kotwicę i linę kotwiczną i w tej sytuacji, z pracującymi pompami, wpadliśmy do Cowes i posadziliśmy statek na ziemi.

Tutaj zakończyła się kampania, z którą Anglia wiązała tak optymistyczne oczekiwania, a w której wojska doświadczyły więcej ogromnych trudności i niedoli niż jakakolwiek armia brytyjska wcześniej. Z tego, co mi przypadło w udziale mogę łatwo wyobrazić sobie jakie musiały być cierpienia reszty armii. Maszerowałem z lekką brygadą pod moją komendą od 5-ego listopada do 8-ego stycznia, przez dwa najsurowsze miesiące roku, obozując generalnie pod gołym niebem i często w śniegu, nierzadko idąc po kolana w śniegu lub wodzie, doświadczając każdej przeciwności, braku prowiantu i furażu, a to co generalnie otrzymywano nie nadawało się i dla koni, i dla ludzi. Okazało się dla nas największą trudnością zapewnienie nie tylko podków dla koni, ale i butów dla ludzi, jako że ciągły marsz doprowadzał często do bosych stóp i w tym samym momencie, w takiej sytuacji byli zarówno oficerowie, jak i żołnierze, w szczególności przy wejściu do Coruny. Oddając statek do prowizorycznej naprawy, udaliśmy się do Portsmouth, gdzie przeniesiono nas na inny statek udający się do Chatham, ale wobec krańcowego zmęczenia i niepokoju musiałem opuścić statek i udać się do Londynu lądem. Po kilku dniach kompania przybiła do Chatham i w okropnym stanie zeszła na ląd. Większość ludzi zaatakowała gorączka i musieli zostać przewiezieni wozami do szpitala, gdzie wielu przeżyło, ale na krótko. Moje straty z kampanii i z powodu gorączki po naszym przyjeździe wyniosły trzydziestu dwóch ludzi, ale jako że pięciu z tej liczby nie jest wliczanych inaczej niż jako zaginieni w Hiszpanii, może jeszcze nadejdą. Wielu jednak z tych, którzy przeżyli było tak całkowicie wyczerpanych ze zmęczenia, że już nigdy nie będą nadawać się do służby.

Jako że wydarzenia wymienione w tym opisie były odnotowywane w miejscu, w którym się wydarzyły, może pojawić się wiele błędów. Zostało to napisane w przerwach na postój amii, często kilkugodzinnych, kiedy mało kto z wchodzących w jej skład wolał pisać aniżeli spać.

PRZYPISY

1. Kapitan Adam Wall, dowódca 4-j kompanii 7-ego batalionu 1-ej Brygady Królewskiej Artylerii (przyp. tłum.).

2. Pisownia nazw geograficznych oryginału zachowana, (przyp. tłum.).

3. Major General. Autor dziennika nie zachowuje konsekwencji w przytaczaniu stopni oficerskich. Stopnie oficerskie armii brytyjskiej: field marshal, general, lieutenant general, major general, brigadier, colonel, lieutenant colonel, major, captain. Źródło: The Little Bombardier and Pocket Gunner, Londyn 1801, str. 183, (przyp. tłum.).

4. Non commissioned officers (NCOs), (przyp. tłum.).

5. Ang. canteen (też Italian canteen) - pojemnik na wodę w kształcie spłaszczonej baryłki wykonany z drewna wzmocnionego metalowymi obręczami. Źródło: M. Chappell, British infantry equipments (I) 1808 - 1908, Oxford 1999, str. 12 - 15, (przyp. tłum.).

6. Pisownia oryginalna (przyp. tłum.).

7. Generał Pedro Caro y Sureda, Trzeci Markiz la Romana, zmarł w 1811 r. Źródło: D. G. Chandler, Dictionary of the Napoleonic Wars, Londyn 1993, str. 383 (przyp. tłum.).

8. Adjutant general - oficer w randze pułkownika pełniący funkcję szefa sztabu korpusu albo dywizji. Źródło: P. J. Haythornthwaite, The Napoleonic source book, Londyn 1999, str.397 (przyp. tłum.).

9. Lieutenant colonel, (przyp. tłum.).

10. Lieutenant colonel, (przyp. tłum.).

11. Lieutenant general (przyp. tłum.).

12. Lieutenant general, (przyp. tłum.).

13. Nieczytelne.

Tłumaczenie: ChLasalle