Nasza księgarnia

HISTORYA 1go potem 9go pułku Wielkiego Księstwa Warszawskiego

Posted in Źródła do wojny w Hiszpanii

HISTORYA 1go potem 9go pułku Wielkiego Księstwa Warszawskiego napisana przez Kozłowskiego kapitana grenadierów tegoż pułku a później kapitana inwalidów, Poznań - Kraków 1887.

(s. 15) Opuściwszy St. Jean de Luz z rana jeszcze (podobno 8 października), przeszliśmy mała rzeczkę Bidassoa, która rozgranicza Francyą od Hiszpanii i stanęliśmy na nocleg w Irun, pierwszem mieście hiszpańskiem. (...) Z Irun ruszyliśmy przez Ernanin do Toloza na trzeci nocleg między Górami Pirenejskiemi. (...) Postępując dalej wśród Gór Pirenejskich przez Allegrin Villafranca, Villa - Real (...), Anzola, Livare, Salinas, Mondragon, koło zamku Gebora, przez Monta Velvera, przez Polonio, stanęliśmy w Vittoryi, mieście leżącem poza Pirenejami, idąc od Francyi. Aż do tego miasta zrejterowały się woyska francuskie, gdy po kapitulacyi pod Baylen były przymuszone opuścić Madryt i cofać się ku Pirenejom. Roku 1813 pod tem samem miastem Francuzi przegrali stanowczą batalią z połączonemi wojskami angielskiemi i hiszpańskiemi.



Z Vittoryi przez Arenas, Miranda, Pancorbo, Bribiesca, przymaszerowaliśmy trzeciego dnia do Burgos, miasta dostć znacznego nad rzeką Arlenson. Przybliżając się do tego miasta, już spostrzegliśmy nieszczęsne skutki wojny. Ciała od kilku dni poległych żołnierzy nie pogrzebane, a samo miasto prawie zupełnie opuszczone przez mieszkańców. (...) Wychodząc z Burgos, trakt główny do Madrytu idzie na prawo na Valladolid i Segovią. Tym traktem może poszły inne wojska francuskie, nasza zaś dywizya polska posuwała się prawie w prostej linii przez góry Somo - Sierra ku stolicy Hiszpanii. Przechodząc przez to drugie pasmo gór hiszpańskich, przybyliśmy do sławnego wąwozu, mówię sławnego, bo świeżo zlanego krwią polską.(...) (s. 16) W tym samym parowie spoczywają ci mężni Polacy (...). Widziałem i uważałem to miejsce, ale nie byłem naocznym świadkiem samego czynu. Ażeby tego wąwozu nie opanował nieprzyjaciel i nadchodzącym posiłkom z Francyi nie utrudniał marszu, rozkazał naówczas cesarz Napoleon osadzić go batalionem 4-go pułku piechoty Księstwa Warszawskiego. Ten batalion nie zaraz się złączył z swym pułkiem. Jenerał francuski, tej prowincyi gubernator używał go stosownie do swoich widoków. Ten oddział pułku 4-go był później wysłany w góry Asturyi ku Galicyi hiszpańskiej.



Dywizya polska, nie zatrzymując się nigdzie, przeszedłszy ten wąwóz, postępowała spiesznie ku stolicy Hiszpanii, mając przed sobą korpus francuski. Wsie i miasteczka podczas tego marszu po drodze spotykane, były poopuszczane przez mieszkańców, tułających się pomiędzy górami. Marodery francuskie, których dosyć spotykaliśmy po drodze, nielitościwie pustoszyli te opuszczone siedliska. Ci źli żołnierze Francyi, aby ich nie zabierały wojska tędy przechodzące, ukrywali się po kilkunastu wśród opuszczonych domów. Razu jednego, gdy pułk nasz spocząwszy ruszył dalej, odebrałem rozkaz, abym z oddziałem zrewidował miasteczko, przy którem spoczywaliśmy, a potem przy kasie pułkowej postępował za pułkiem. Gdym dopełniał tej powinności, w niektórych domach znalazłem pozostałych po kilku żołnierzy francuskich uzbrojonych. Gdym ich się pytał, czemu nie spieszyli za swymi pułkami, odpowiadali mi wszyscy jednakowo, że są chorzy. Nie zważając na to, powypędzałem ich z miasteczka. Jedna banda tych maroderów prawdziwie mnie zgorszyła. Zastałem ich w obszernej sali porządnego domu, palących w pośrodku tejże ogień na pięknej posadzce. Na ogień zaś kładli mahoniowe meble, których tylko szczątki opalone zastałem; w chwili, gdym wchodził do sali, dopiero co wzięli ze ściany ogromny bardzo, dobrze malowany obraz z złotemi zdaje mi się ramami i ten włożyli w swoje ognisko. Uratowałem ten drogi zabytek, lecz już cokolwiek w środku przypalony i z moimi żołnierzami postawiłem przy ścianie. Wypędziwszy razami tych niszczycieli, udałem się spiesznie za pułkiem z moim oddziałem, zabezpieczając powierzoną mi kasę. zdziwiłem się nad tym barbarzyńskim czynem żołnierzy najcywilizowanego narodu.
Przybywszy do Madrytu, zastaliśmy tam po większej części zebrane wojska francuskie. Napoleon nie w Madrycie, ale o godzinę od tej stolicy obrał sobie główna kwaterę, może przez ostrożność, może i przez urazę, jaką miał do tej stolicy, że się nie pokazała uległą jego wyrokom, że po drugi raz z orężem w ręku musiał ja zdobywać.
(s. 17) (...) Wojska, co do Madrytu weszły, rozlokowane były po klasztorach, których tam jest dosyć. Nasza dywizya polska pięć takich klasztorów zajęła. Wypocząwszy po spiesznych marszach cokolwiek, trzeciego dnia ceszarz Napoleon uczynił przegląd całego wojska na równinach Madrytu. Po tej rewii dwiema dywizyami, Francuzów i naszą, udaliśmy się do Ponte Almaraz nad rzeką Tajo w Estramadurze. Tam wyparowaliśmy armią hiszpańską, która połączona z Anglikami opanowała most na tej rzece i zdawała się zagrażać Madrytowi. Ta utarczka nie długo trwała. Po kilkudziesięciu wystrzałach armatnich z jednej i drugiej strony, cofnęli się Hiszpanie, zostawiwszy w naszej mocy most i paręset niewolników, których kawalerya francuska, ścigając nieprzyjaciela, zabrała. Po zrejterowaniu się Hiszpanów nie ścigano ich dalej.
Zostawiwszy dla bronienia zdobytego mostu oddział 9-go pułku Polaków z dwóchset żołnierzy składający się pod komenda kapitana Gorzyńskiego, nadto dwa działa i kilkunastu konnych strzelców dla odsyłania raportów, posunęliśmy się wkraczając coraz głębiej w prowincyę Estramadurę ku granicy portugalskiej. Każda dywizya wzięła inny kierunek. Nasze trzy pułki polskie szły wprost ku granicy portugalskiej, lecz niedługo skierowaliśmy się ku miastu Placencia. Postępując ku temu miastu, przybyliśmy nad rzekę małą, o której nazwisku nie mogłem się dowiedzieć, ponieważ to miejsce było wśród pustyni i stanęliśmy przy niej obozem. Drugiego dnia odebraliśmy rozkaz przejścia tej rzeczki. Woda była bardzo mała, gdyśmy tam przybyli, lecz gdy ja wojsko zaczęło przechodzić, taki deszcz ulewny zaczął padać, że w parę godzin tak wezbrała, iż nie można było przeprawy dokończyć. Batalion 7-go pułku, artlerya z jaszczykami i bagaże przeszły, reszta zaś musiała się wstrzymać. Wysłano kawaleryą z przewodnikiem, aby szukała promów do przewozu, lecz tylko jeden znalazła i to tak mały, że ledwie 20 ludzi na nim się pomieścić mogło. Tym promikiem mieliśmy kontynuować przeprawę, ale odebraliśmy przeciwny rozkaz. Ten statek, chociaż tak mały, posłużył jednak do przebycia rzeki na powrót wojskom tym, które się już przeprawiły były. Gdyśmy w tem miejscu stali, ciągle padający deszcz dał nam się we znaki. Wśród tej pustyni nawet nasz zacny dowódca, jenerał dywizyi Valance, staruszek przeszło sześćdziesiątletni, nie miał się gdzie schronić. Żywności zaczęło już brakować, a nie było jej skąd dostać. Po odebraniu rozkazu ruszyliśmy na powrót. Przechodząc niedaleko Almarez, połączył się z nami oddział przy moście zostawiony, a potem Francuzami zluzowany. Udaliśmy się ku Talavera, także nad rzeką Tajo leżącego. Tam odpocząwszy dni parę, poszliśmy do miasta Toledo, położonego nad ta sama rzeką, odległego od Madrytu w stronę Andaluzyi o kilka marszów.
Toledo, stolica arcybiskupstwa najbogatszego w Hiszpanii, miasto, którego ludność po większej składają duchowni, mające kościół metropolitalny wspaniały i bogaty, było oddtąd kwatera główną korpusu, do którego pułki polskie należały, stąd robiliśmy wycieczki na nieprzyjaciela, gdzie się pokazał.
(s. 18) W kilka dni po przybyciu do Toledo uczyniliśmy pierwszą wyprawę do Mora, pięć mil hiszpańskich ku południowi - stąd wyparowawszy nieprzyjaciela, wróciliśmy się na powrót. (s. 19) Po kilkunastodniowym spoczynku udaliśmy się udaliśmy się znowu w całej dywizyi ku Mora, pułk kawaleryi polskiej przed nami. Pominąwszy wieś wspomnianą, piechota stanęła w Orgas, a lansyery nasze w Jovenes o półtorej mili hiszpańskiej przed nami. Pułkownik tego pułku, Konopka, udając śmiałego, rozlokował żołnierzy w tej wsi bezpiecznie. Jednemu tylko szwadronowi kazał, aby postawiwszy pikiety, w wyznaczonych miejscach stał pod bronią noc całą. Sam stanął u markiza, tej wsi dziedzica, z którym dawniej, robiąc ku tej stronie patrole, zabrał znajomość. Kapitan Szulc około północy uwiadomił pułkownika, że w okolicy słychać jakiś gwar. Lubo spał smacznie, poprosił jednak swego gospodarza markiza i pytał go, czyli w tej stronie nie masz nieprzyjaciela. Ten, zapewniwszy go, że nie, dodał że to musza być wieśniacy, jadący ze zbiorem i innemi potrzebami do Toledo, którzy ten gwar czynią. Przestając na tem zapewnieniu, nazwał kapitana tchórzem i nie dał żadnych rozkazów do ostrożności. Gdy jednak ten gwar coraz się więcej zbliżał i wzmagał, oficerowie kazali posiodłać konie i być żołnierzom w pogotowiu. Wnet nieprzyjaciel, otoczywszy wieś, zaczął ich atakować zewsząd. Pułkownik ledwo zdąży wsiąść na konia, ale nie mogąc się połączyć z pułkiem, który miał za stracony, sam w kilkanaście koni przedarł się przez nieprzyjaciela, przybył do naszej dywizyi, raniuteńko już maszerującej ku Konsuegra i zaraportował komenderującemu nami jenerałowi dywizyi Valence, że pułk jest zabrany przez nieprzyjaciela. Jenerał kazał zatrzymać się dywizyi i uformować się w kolumny. Posunęliśmy się ku Jovenes, alić niezadługo postrzegamy zbliżający się pułk Konopki, a na jego czele podpułkownika Kostaneckiego. Ten podpułkownik zebrał żołnierzy i z pałaszem w ręku przedarł się przez nieprzyjaciela, uczyniwszy mu niemałą szkodę. Nie byli jednak nasi bez straty. Kapitanowie Szulc i Kotowski (Stokowski) dostali się do niewoli i podobno koło 40 lansyerów. To wyjście z niebezpieczeństwa pułku zawstydziło Konopkę i nie wiem, jakim sposobem uniewinnił siebie, że mu nie odebrano komendy.
Po tej lansyerskiej utarczce udaliśmy się naprzód do Konsuegra, a stamtąd ku Ciudad Real, stolicy prowincyi Mancha, które to miasto leży o dwa małe marsze na północ pasma gór Sierra Morena zwanych, które jak Pireneje całą Hiszpanią, tak te Andaluzyą zasłaniają. Wzdłóż gór Sierra Morena rozciągnęli Hiszpanie linią wojskową i zgromadziwszy tam całe swoje siły, umyślili (korzystając z obronnego położenia miejsca), bronić Francuzom przejścia przez te warowne góry. W Ciudad Real i okolicy mieli 20 000 wojska, które podobno uważali jako przednia straż sił swoich, zasłonietych temi nieprzystępnemi górami. Sądzili oraz za rzecz potrzebną trzymać te stolicę Manchy w swej mocy, aby z tej prowincyi we wszystko obfitującej, mogli do gór sprowadzać żywność, a nieprzyjacielowi do jej wybierania przeszkadzać. (...) Dla tych podobno przyczyn, wyżej wzmiankowanych, dywizya nasza polska i dywizya francuska, każda innym traktem zbliżyły się pod Ciudad Real, obsadzonego mocnym garnizonem hiszpańskim.
Czekali nas Hiszpanie i dzielnie przywitali działami swojemi. Nie mogąc jednak wytrzymać natarczywości naszej, po krótkim oporze, straciwszy w zabitych i rannych do paruset ludzi, cofnęli się w dość dobrym porządku do gór Sierra Morena. Kawalerya francuska, a z niemi lansiery polskie ścigali ich w trop i zabrali paręset niewolników i kolkanaście wozów amunicyi i parę armat, których nie zdołali uprowadzić z sobą. I my z pułkami pieszymi ruszyliśmy za kawalerya przez Santa Cruz do El Visillo, wsi która leży pod samemi górami Sierra Morena.
(s. 20) W tej wsi i okolicach staliśmy kilka dni obozem. Z tego obozu kompanie woltyżerskie polskie z komenderującymi naczelnie jenerałami dywizyi Sebastiani i Valence, posuwały się nieraz na wystrzał armatni pod namioty hiszpańskie, zapewne dla zrekognoskowania położenia nieprzyjaciela. Zabawiwszy, mówię, pod górami dni kilka, cofnęła się nasza dywizya polska najprzód do Almagro, a potem do Manzanares, cały korpus, do którego i my należeliśmy, tak się rozlokował. My, jak rzekłem, w Manzanares, lansiery polskie w Valdepenas. W środku przed nami kawalerya francuska. Prawe skrzydło podobno w Ciudad-Real, a lewe w Membrilla i Solana. Położenie teraźniejsze wojsk naszych było oddalone od gór Sierra Morena osiem mil hiszpańskich. Stojąc w Manzanares, wysłane były małe oddziały piechoty w dyrekcyi ku Toledo dla komunikacyi, między innymi oddział z 30 ludzi pod komendą podporucznika Cińskiego (Czyńskiego) z 9-go pułku Ks. W. był posłany do wsi Aranda czy Arenas. Ten oddział napadnięty i otoczony od kilkuset Hiszpanów bronił się przez kilka godzin, wzywany do poddania się, mężnie odrzucił wezwanie. Byłby się może przerznął przez nieprzyjaciela, ale wskazany jego komendant Ciński, przez księdza, z którym się tenże zaznajomił, został przeszyty kulą z przeciwległego tej walce domu. Utraciwszy swego dowódcę, oddział chociaż jeszcze bronił się czas niejaki, poddał się na koniec. O szczegółach tej walki dowiedziałem się od żołnierzy z tego oddziału, gdy powrócili z niewoli.
Stojąc na wyżej opisanej linii, dzień w dzień kompanie woltyżerskieokoło godziny 1ej po północy wychodziły przed linią na drogi wskazane o godzinę czasu i tam stały pod bronią, aż do zupełnego rozwidnienia. Tak samo pułki wychodziły na pozycyę, ale zaraz przy wsiach, które zajmowały i także pod bronią. Na tej linii staliśmy ciągle po bitwie pod Ciudad Real, która przypadła na początku kwietnia 1809 roku, przez dwa miesiące czy więcej. Dopiero gdy korpus angielski z Portugalii zmierzał ku Madrytowi z Badajoz, wtenczas cofnęliśmy się ku Consuegra o 11 mil w tył. Z tego stanowiska całą prawie siłą robiliśmy mocne wyprawy na przód. Raz posunęliśmy się aż pod Elmorat, wsi leżącej w dolinie zasłonionej wzniosłemi górami, odległej od Sierra Morena o trzy godziny drogi. Józef Napoleon, naówczas król hiszpański, osobiście dowodził rzeczona wyprawą, lecz nigdzie nie spotkaliśmy nieprzyjaciela.
Tu nadmienić sądzę potrzeba dla przestrogi wojskowych, osobliwie komenderujących, jak w wyprawach osobliwie nocnych nie można być dosyć ostrożnym. Razu jednego z tego samego Consuegra całą dywizyą polską wymaszerowaliśmy zaraz z wieczora w dyrekcyi na przód. Postępowaliśmy w porządku największym w ściśnionych kolumnach, jak gdyby nieprzyjaciel tuż był przed nami. Kawalerya nasza z innego punktu ruszywszy, wyprzedziła nas. Noc była bardzo ciemna. Uszliśmy może mil dwie, gdy nagle naszej awangardzie pokazała się kawalerya. Zatrzymana nie stanęła i hasła nie oddała. Przednia straż nasza dała do niej ognia. Kawalerya, rozdzieliwszy się, galopowała po dwóch stronach maszerujących kolumn naszych. Kolumna pierwsza również zaczęła strzelać. Kawalerya jeszcze mocniej cwałowała, o ciemko zaczęliśmy formować czworoboki, ale nieład tak się wzmógł w kolumnach, że dobry kwadrans minął, nim czworoboki były w porządku. Artylerya francuska maszerująca w tyle, pomnożyła nieład, konie przy armatach przelęknione rozbiegły się, aż na ostatku pokazała się omyłka. Była to podobno jenerała brygady wina, który dowodził, czyli też jeszcze wyższej władzy, bo ani my o naszej kawaleryi nie wiedzieliśmy, że jest przed nami, ani kawalerya, że maszerujemy za nią. Gdyby to aktualnie była kawalerya nieprzyjacielska, a przy tem dzielna, za pomocą nocnych cieni byłaby mogła wielką psotę dywizyi wypłatać.
Na końcu miesiąca lipca cała linia nasza cofnęła się aż do miasta Toledo, gdzie przeszliśmy rzekę Tajo. Pułk 9-ty i 4-ty X. Warszawskiego, czyli tylko jeden batalion 4-go pułku odebrały rozkaz obsadzić Toledo.
"Na końcu miesiąca lipca cała linia nasza cofnęła się aż do miasta Toledo, gdzie przeszliśmy rzekę Tajo. Pułk 9-ty i 4-ty X. Warszawskiego, czyli tylko jeden batalion 4-go pułku odebrały rozkaz obsadzić Toledo. (s. 21) Reszta wojska, które podeszło do Talavera, miasta równie leżącego nad rzeką Tajo, gdzie marszałek Soult naczelnie dowodzący armią południową w Hiszpanii, zamyślał wydać bitwę Anglikom, którzy w mocnej sile, połączeni z Hiszpanami, zagrażali, jak wyżej mówiłem, Madrytowi. Co tylko wojska cofnięte ruszyły ku Taravera, a z niemi pułk 7-my piechoty liniowej X. Warszawskiego i lansyery polskie, pokazali się Hiszpanie pod Toledo mocni jak mówiono do 20 000 i zaczęli nas blokować posyłając do miasta granaty i 12-to funtowe kule armatnie. Toledo leży na wzgórzu na prawym brzegu rzeki Tajo, a nieprzyjaciel obrał stanowisko na lewym brzegu tejże rzeki, skąd posyłał do nas strzały działowe. Dawaliśmy dzielny opór tej przemagającej sile z miasta, to z zamku, który panuje nad miastem, położony na wzgórzu przy rzece. Gdyby nieprzyjaciel w tem miejscu był przeszedł rzekę, byłby może z tak znaczną siłą dobył miasta, które od północy i zachodu jest otwarte. Jakoż zdawał się mieć ten zamiar na względzie, bo w kilka dni zostawiwszy może Ľ część wojska, z reszta sił udał się ku Aranyuez, gdzieby łatwiej mógł przebyć rzekę. Ale ten pomysł, źle zamaskowany, nie udał się Hiszpanom, bo i my zostawiwszy tylko 2-gi batalion z 9-go pułku w Toledo, udaliśmy się także ku Aranyuez po drugiej stronie rzeki, aby i w tym punkcie bronić przejścia. Byliśmy wprawdzie za słabi do dopięcia naszego zamiaru , ale tu szło tylko o zyskanie na czsie, bo wkrótce wojska, które poszły do Talavera, przybyły nam na pomoc. Ten batalion 2-gi pułku 9-go piechoty polskiej pięć czy sześć dni wstrzymywał nieprzyjaciela i utrzymywał spokojność w mieście.
Gdy się to działo w Toledo i jego okolicy, marszałek Soult wydał bitwę Anglikom i Hiszpanom pod Taravera de la Reyna (28 lipca 1809), miastem o kilka mil odległem nad ta samą rzeką co i Toledo położonem ku Portugalii. Do tej batalii byli użyci Polacy, którzy tam poszli, niemniej i pułk lansyerów polskich, zostający pod dowództwem pułkownika Konopki. Wiele tam ucierpieli, tak pułk 7-my jak i lancyery oraz konna artyleria polska z tychże lancyerów polskich złożona, która komenderował kapitan lancyerów naszych Hiuppe.
Sami Francuzi oddawali zasłużoną pochwałę męstwa Polaków, a szczególniej lancyerom, którzy po dwakroć kawaleryą angielską łamali. Skutek tej batalii był taki: obydwie strony straciły wiele w zabitych i rannych. Anglicy, zostawiwszy swych rannych na pobojowisku, zrejterowali się w porządku, a Francuzi nie odważyli się daleko ich ścigać. W rzeczonej bitwie nie byłem osobiście. To, com pisał o batalii talawerskiej, słyszałem od kolegów, którzy się w niej znajdowali.
(s. 22) Nadmieniwszy cokolwiek o Talawera, zobaczmy, co się dzieje pod Aranyuez. Opuściwszy Toledo i zostawiwszy tam batalion 2-gi 9-go pułku, udaliśmy się do Illescas, wsi leżącej na drodze do Madrytu, oddalonej od Aranyuez o półtorej mili hiszpańskiej. Stanęliśmy tam obozem, który parę oddziałów francuskich wzmocniło. Wkrótce do naszego stanowiska przybył i 7-my pułk piechoty polskiej i dywizya Francuzów. Gdy pułki świeżo nadeszłe odpoczęły, ruszyliśmy ku Aranyuez nad wieczorem. Tam tylko pokazaliśmy się nocą, poszliśmy na powrót do Toledo, gdzie stanąwszy o świcie, natychmiast przeszliśmy rzekę Tajo. Postępowaliśmy w porządku bojowym, każdy pułk podług wskazanej mu dyrekcyi. Pułk 9-ty postępował nad samym brzegiem Tajo, zasłoniony skalistemi brzegami tej rzeki. Gdyśmy doszli do wskazanego punktu,, wdarliśmy się na przykre skaliste nabrzeża i maszerowaliśmy kolumnami po równinie. Nieprzyjaciel, co oblegał Toledo, już się zrejterował, równie i ten, który był pod Aranyuez. Zeszły się pułki w stronie południowej Toledo, podobno przeszło trzy mile od tego miasta. Tam stanęliśmy obozem, obozując trzy czyli cztery dni.
Dnia 11 sierpnia 1809 o świcie opuściliśmy nasze stanowisko i ruszyliśmy ku Almonacide, gdzie Hiszpanie zebrawszy swoje siły około trzydziestu tysięcy czekali nas w bardzo korzystnem położeniu. Maszerowaliśmy w kolumnach, to ściśniętych, to na odstęp plutonowy, zawsze rozwinięci w masie. Nasza dywizya polska zajmowała prawe skrzydło. Dywizya niemiecka, środek. Francuzi postepowali na lewem. Kawalerya patrolowała to na tem, to na owem skrzydle. Koło godziny ósmej zbliżyliśmy się przed nieprzyjaciela, którego położenie było takie: Na najwyższej górze miejsca tego starożytny zamek, przed zamkiem, cokolwiek w lewo, a podług pozycyi naszej w prawo, jest mniejsza góra. O ten zamek oparli Hiszpanie swoje siły, osadziwszy i górę mniejszą przed zamkiem, jak wyżej rzekłem, leżącą. Na wierzchołku góry przy zamku postawili kilkanaście sztuk armat, za górą była ich rezerwa, bo tamtędy, jak się pokazało potem, myśleli zrejterować w przypadku przegranej. Otóż wyobrażenie pozycyi hiszpańskiej. Gdyśmy się zbliżyli na wystrzał armatni, naprzód przywitali nas granatami do naszych kolumn rzucanemi; nasza artyleria odpowiedziała im zaraz, która między kolumnami postępowała. Wszczął się mocny ogień działowy z obu stron. Ich wystrzały niemało szkody robiły w naszych kolumnach, mimo tego jednak postępowaliśmy naprzód w kierunku ku górze zamkowej. Gdyśmy się już dobrze ku górze zbliżyli, 1-szy batalion pułku 9-go i cały pułk 7-my z batalionem 4-go otrzymaliśmy rozkaz odebrać bagnetem Hiszpanom górę przed zamkiem. W kolumnach do ataku pnęliśmy się po skalistej górze, gdy arylerya nasza wspierała nas swoim ogniem, rażąc artyleryą hiszpańską i ich kolumny na górze zamkowej. Wnet stanęliśmy na górze, wyparowawszy Hiszpanów, którzy w nieładzie umknęli za górę zamkową. Wziąwszy górę rozwinęliśmy się do boju, oczekując dalszych rozkazów. Odbierając górę, pułkownik 7-go pułku Sobolewski, przeszyty kulą z recznej broni, zginął po spartańsku, bo spadając z konia, zachęcał jeszcze swoich zastraszonych tym śmiertelnym jego postrzałem, temi słowy: Nic to, nic! Dalej, naprzód, dzieci! Ledwo tych słów dokończył, upadł i skonał. W tym samym czasie batalion 2-gi pułku 9-go uformował czworobokj, posuwając się zwolna w równej linii z nami, odbierającemi górę przedzamkową. Gdyśmy ją już odebrali, kawalerya hiszpańska otrzymała rozkaz rozbić ten czworobok. W pędzie natarła na niego, ale zimna krew księcia Sułkowskiego, przypuściwszy tęż kawaleryą o 3-cią część wystrzału karabinowego, tak ją przyjęła szeregowym ogmiem, że natychmiast pierzchła, utraciwszy niemało w zabitych.



Spędziwszy nieprzyjaciela z góry przedzamkowej, odebraliśmy rozkaz, aby w kolumnach ściśnionych zwolna okrążyć zamek od prawej strony. Toż Francuzi czynili na swem lewem skrzydle. Jedna kolumna Francuzów zaczęła się wdzierać ku zamkowi. Widząc to Hiszpanie, że ich otoczyć chcemy, zaczęli zaraz rejterować i opuszczać górę zamkową. Nie daleko postąpiwszy za górę, uszykowali się znowu do boju, ale nie w tym celu, aby walczyć o wygraną, ale by zasłonić rejteradę, bo już z całem korpusem zaczęli się ze wszystkiem cofać. I w samej rzeczy cofnęli się w takiem porządku, że prócz zabitych stracili tylko podobno około trzech tysięcy, jak mówiono, niewolników. Kilka sztuk armat zdemontowanych i kilkanaście wozów amunicyjnych dostało się także w moc Francuzom. Kawalerya z artyleryą konną ścigała cofających się, ale niewiele im spiesznie i w porządku uchodzącym, szkodzić mogła. Woltyżery z wszystkich pułków postępowały za kawaleryą dla jej zabezpieczenia.
Ta bitwa pod Almonacide, prócz wzmiankowanych korzyści, tyle tylko przyniosła pożytku stronie zwycięskiej, że się nieprzyjaciel zrejterował na dawne stanowisko w góry Sierra Morena i na parę miesięcy zostawił nas w spokoju. Ta batalia kosztowała dywizyą polską nie mało, jako wystawiona na najniebezpieczniejszy ogień nieprzyjacielski.
Pułk 9-ty stracił w zabitych oficerach, jak następuje: szefa batalionu 1-go, Sielskiego, kapitanów: Kownackiego, grenadyerów, Zalewskiego i Stablewskiego, poruczn. grenad. Gorzyńskiego. Pułk 7-my prócz pułkownika Sobolewskiego, jak nadmieniłem wyżej, utracił podpułkownika Łubę, porucznika Gajewskiego i Wiśniewskiego, kapitana. Pułk 4-ty także utracił oficerów, lecz nie pamiętam ich nazwisk. (s. 23) Cała zaś dywizya polska straciła przeszło trzystu żołnierzy w zabitych. Ja, co to piszę, odbierając jak wyżej wzmiankowaną górę przedzamkową, dostałem mocną kontuzyę od kuli karabinowej w lewe ramię, która uderzyła w szlifę opuszczoną na ramieniu. Gdyby nie ta zasłona, możeby ramię była strzaskała.
Siła nasza wraz z Francuzami wynosiła do 9-ciu tysięcy, hiszpańska koło 30 000. W tej batalii dowodził naczelnie jenerał dywizyi Sebastiani. Jak mówiono, nie miał on rozkazu wydawać bitwy nieprzyjacielowi, tylko go małemi zaczepkami bawić, ażby nadszedł marszałek Victor z swoim korpusem, który istotnie przybył nazajutrz. Mówiono także, że zamiast podziękowania odebrał naganę, na czem dywizya polska wiele szkodowała, bo nie tylko, że utraciła wiele ludzi, ale i za swe mężne potykanie się żadnej nie odebrała nagrody w krzyżach.
Po bitwie, cokolwiek spocząwszy, tego samego dnia przed samym wieczorem, cały korpus ruszył za nieprzyjacielem. Drugiego dnia, 12 sierpnia stanęliśmy w Consuegra, lecz zaraz zluzowani byliśmy przez korpus marszałka Victora, a my cofnęliśmy się ku Madrytowi.
Dywizya polska za świeżo poniesione trudy miała sobie wyznaczony garnizon do spoczynku między Toledo i Madrytem. Pułk 9-ty najprzód odpocząwszy dni podobno dziewięć, udał się do Chinhon, gdzie stał, jak mi się zdaje, półtora miesiąca. Pułk 4-ty i 7-my stały niedaleko nas po przyległych wsiach.
Koło połowy października ukończył się nasz odpoczynek. Dywizya polska zebrała się w punkt jeden. Od tej chwili zaczęły się marsze codzienne. Dzień w dzień byliśmy w ruchu, często w nocy nie folgowano nam. Posuwaliśmy się w tył, to na prawo, to na lewo. Obieraliśmy pozycyę, to znowu opuszczaliśmy ją. Te ustawiczne marsze, kierowane przez dowodzącego naczelnie w południowej Hiszpanii marszałka Soulta nie skończyły się, aż dopiero 19 listopada, w którym to dniu przypadła sławna bitwa pod Ocanna. W czasie naszych marszów, jak powiedziałem wyżej, jenerał Sebastyani z swoim tylko korpusem, do którego i Polacy należeliśmy, przyszedł aż do rzeczonej wsi Ocanna przed południem. Po południu zaraz ukazał się nieprzyjaciel. Uszykowaliśmy się na południe wsi do boju. Maszerowaliśmy, jakby się miała rozpocząć walka. Artylerya już zaczęła ogień działowy. Kawalerya nasza posuwała się pod same kolumny nieprzyjacielskie. To trwało aż do nocy. Kilkunastu ludzi mieliśmy rannych. Gdy się dobrze zmierzchło, nagle opuściliśmy pozycyą i cofnęliśmy się tej samej nocy pod Toledo. Nazajutrz cofnęliśmy się dalej, aż za Aranyuez. Koło tego miasta włóczyliśmy się znowu dni kilka. Tu dywizya nasza odebrała posiłki z dępot z Bordeaux do kilkuset ludzi. Zapełniliśmy nimi szeregi przerzedzone pod Almonacide, mające się wkrótce znowu przerzedzić. Siły Francuzów zaczęły się nagle powiększać. Marszałek Mortier przybył także ze swoim korpusem, ale to tak zręcznie, że podobno nie wszyscy to spostrzegli. Skoncentrowawszy się Francuzi, zdawali się ukrywać siły swoje w lasku, czyli w wielkim ogrodzie pod Aranyuez. Nie tylko to miasto, siedlisko letnie królów hiszpańskich, ale i królewskie ogrody, równie jak przyległe gaje, napchane były aż do natłoku żołnierzy, najwięcej pod wieczór przybyłym. Nazajutrz rano zdziwiło to niejednego, iż wieczorna siła wojskowa zwiększyła się tak widocznie, iż to każdy spostrzegł. Przy moście na rzece Tajo przygotowano wszystko, co tylko do spiesznego spalenia mostu jest potrzebnem. Wszystkie przygotowania zdawały się zapowiadać ogólną rejteradę, ale nad oczekiwanie nasze, wszystko wojsko koło południa ruszyło naprzód. Kawalerya poprzedzała piechotę. Uszedłszy koło 2 mil, piechota stanęła obozem. Wieczór się już zbliżał. Kawalerya poprzedziła nas i tej nocy zaraz atakowała nieprzyjaciela, zadawszy mu niemałą klęskę, jak można było wnosić po niewolnikach przyprowadzonych i zdobytych koniach. Takie było poruszenie korpusu, w którym znajdowała się dywizya nasza. Jaką wziął dyrekcya marszałek Mortier, to mi nie jest wiadome.
Raniuteńko dnia 19 listopada ruszyliśmy naprzód. Przyszedłszy pod samą wieś, (s. 24) zatrzymaliśmy się cokolwiek. Kawalerya nasza już z wolna flankierowała, drażniąc pikiety nieprzyjacielskie. Wnet cały korpus nasz ruszył naprzód, a pułki polskie na czele, formując lewe skrzydło armii francuskiej. W tej bitwie pod Ocanna uderzyliśmy na lewe skrzydło hiszpańskie, które zasłonione było mocnemi bateryami artylerii. Puścil nieprzyjaciel na nasze kolumny rzęsiste kule działowe. Mimo wyrywanych rot posuwaliśmy zawsze naprzód, rozwinięci w masie. Hiszpanie równie od naszej artylerii rażeni, stali nieporuszenie w dobrym porządku. Po kilkunastu ludzi z kompanii wystąpiło naprzód, aby postąpiwszy pod same szeregi hiszpańskie, razić nieprzyjaciela kulami karabinowemi. Tyraliery polskie postępowały z odwagą, a dywizya za nimi. Już zbliżyliśmy się tak blisko, że kartacze nieprzyjacielskie ogromnie nam przerzedzały szeregi. Te, mówię, kartacze najwięcej nam szkodziły, bo kule armatnie po większej części górowały nad nami, ponieważ za blisko byliśmy wystrzałów armatnich. W takiem zgubnem położeniu, aby żołnierzowi dodać odwagi, pułkownik książę Sułkowski wziął chorągiew w rękę i postępował na czele. Toż uczynił i pułkownik Jakubowski, dowódca 7-go pułku piechoty polskiej. Wystawieni na pierwszy ogień Polacy, może by byli po większej części polegli w tej walce, co zapewne uważając, naczelny jenerał rozkazał nas sukursować dywizyi niemieckiej, która postępowała za nami. Ledwo co Niemcy przybyli, zwycięstwo przechyliło się na stronę Francuzów. Kolumny hiszpańskie chwiać się zaczęły, które dotąd jeszcze nieporuszone stały. Może by jeszcze nieprzyjaciel chociaż kroku nie postąpił naprzód, jakby osłupiony naszem nacieraniem stał na swem miejscu, ale korpus marszałka Victora, który jak wyżej rzekłem, znikł nam w nocy z lasu przy Aranyuez, wszedł mu na flankę tak znienacka, że nieprzyjaciel dopiero się wtenczas spostrzegł, gdy go z tyłu zaczepił. Tu, naczelnie dowodzący Hiszpanami jenerał, stracił można mówić głowę, bo wojska hiszpańskie jakby były bez wodza. Dywizyami broń sładały. Jeżeli niektóre nieprzyjacielskie pułki myślały o rejteradzie, to będąc w nieładzie, zaskoczone od kawaleryi francuskiej, poddawały się bez oporu w niewolą. Zaraz po skończonej bitwie 24 000 zabraliśmy jeńców, a w nocy i nazajutrz rano rozpierzchnionych niedobitków spędziła kawalerya do 16 000. Józef Napoleon, naówczas król hiszpański, gdy już nieprzyjaciel był złamany, przybył z swoją świta na nasze skrzydło i dziękował wojsku za jego waleczność. Manewrami przed i samą bitwą kierował marszałek Mortier, prawdziwie godzien zaufania dowódca, którem go Napoleon zaszczycił. W tej bitwie tyle dla Francuzów korzystnej dywizya polska na pierwsz, na lewym skrzydle wystawio9na ogień, straciła kilkuset ludzi. Oficerowie na pobojowisku polegli, których nazwiska pamiętam, są: Sierakowski podpułkownik, Rudnicki kapitan, Rowiński porucznik, Leśniewski podporucznik, itd. (s. 25) Rannych oficerów było kilkunastu: między innemi szef batalionu Korzuchowski, który nie chcący oddalić się od pułku, w kilka niedziel później, gdyśmy przechodzili góry Sierra Morena, umarł.
Po bitwie pod Ocanna naznaczono korpusowi (w którym dywizya polska była) za garnizon wsie Tembleque. La Guardia i inne przyległe. Tu staliśmy jakby na zimowych kwaterach aż do pierwszych dni stycznia. Lubo w Hiszpanii, osobliwie południowej, nie masz zimy, listopad jednak, a szczególniej grudzień, jest chłodny i słotny. 4-go, czyli 5-go stycznia 1810 r. ruszyliśmy ku Andaluzyi w kierunku ku dawnemu królestwu, czyli prowincyi Jaen. Postępując w rzeczonym kierunku, przechodziliśmy przez wieś El - Jabuzo, sławna w przypadkach don Kiszota z Manchii, przez Villrata, koło Oyas do Guadiana la Solona, przez Infantes, przez Montiel, wieśniacy nazywaja to miejsce Montechon albo Montichon. Tu zaczyna się pasmo gór Sierra Morena.
W tej okolicy, idąc z Manchii do Andaluzyi, jest tylko jeden gościniec bity, którym wozy przechodzić mogą przez El - Viso. Tego Hiszpanie najwięcej strzegli. Tym traktem inny korpus francuski postępował. My zaś Polacy ze swoim korpusem maszerowaliśmy raczej ścieżkami, nie traktem, przez tak zwaną drogę Montesson (cassino de Montesson), którą krajowcy przeprowadzaja obładowane muły i osły, gdyż wozy tędy przechodzić nie mogą. Spodziewali się jednak Hiszpanie, że tędy nieprzyjaciel, osobliwie z kawaleryą przechodzić może i dlatego wzmocnili to przejście artyleryą i piechotą. W nieprzebytych miejscach na prędce sporządzono drogę i artylerya francuska, więcej za pomocą żołnierzy niż koni, wdarła się na góry. Któtko się broniąc, nieprzyjaciel pierzchnął, zostawiwszy w mocy naszej działa i pare tysięcy niewolników. Po tej utarczce wnet stanęliśmy w Ubeda, pierwszem mieście należącem do Andaluzyi, czyli do prowincyi Jaen. Odtąd bez przeszkody postępowaliśmy przez Jaen, Martus, Agnadete, Alcala - Real ku Granadzie, stolicy dawnego królestwa Granady. To miasto zastaliśmy w posiadaniu Hiszpanów, którzy za zbliżeniem się Francuzów kapitulowali. Bronienie bowiem miasta otwartego i obszernego byłoby zuchwalstwem.
(s. 26) Na pięknej równinie o dwie godziny od Granady leży miasteczko Santa - Fe.



(...) W tem świętem mieście i jego okolicach spoczął nasz korpus dni kilka. Woltyżery zaś ze wszystkich pułków, kawalerya i artylerya po wiekszej części nie spoczywając, , ruszyły ku Malaga przez Locha., Arczydona, Anteguerra, a na ich czele sam dowódca korpusu, jenerał Sebastiani.
Gdy ta mocna awangarda ruszyła z Anteguerra do Malaga, dla opasania tego portowego miasta, reszta korpusu, zostawiwszy garnizon w Granadzie, ruszyła także za swą awangardą w tym samym co ta kierunku. Dowódca korpusu, stanąwszy z swą siłą pod murami Malagi, wezwał to miasto do poddania się. Mieszkańcy życzyli sobie kapitulacyi, ale dowódca hiszpański, człowiek podobno fanatyczny, więcej zuchwały jak mężny, uparty i nieprzewidujący nieszczęścia, mało ceniący rozlew krwi ludzkiej, postanowił bronić nieumocnionego miasta. Wszystkie przystępy obsadził nie tylko żołnierzem (bo ich mało miał), ale zgromadzonemi z okolicy wieśniakami i miejskim motłochem. Jenerał francuski szturm kazał przypuścić i po krótkim oporze zdobył miasto. Ta zuchwałość obrony miasta nie mało kosztowała krwi rozlewu. Ze strony francuskiej bardzo mało, ale pospólstwa miejskiegi i wieśniaków bardzo dużo było.
(s. 27) Co tylko miasto wziętem zostało nadciągnęła reszta korpusu. Żołnierz chciwy łupu brał się do rabunku, alejenerał dowodzący wydał rozkazy, aby wstrzymać rabusiów. Do wstrzymania łupiestwa, mogę twierdzić śmiele, najwięcej się przyłożyli oficerowie pułków polskich. Z wyższego rozkazu patrolowali po ulicach, biorąc rabujących do aresztu. Odganiając gorliwie do domów, przyłożyli się niemałą pracą do ochronienia miasta od grabieży żołnierskiej. Po przywróceniu spokoju, usiłowali mieszkańcy wywdzięczyć się bezinteresowności polskiej. Wszystkich oficerów naszych przyjmowali u siebie jak zbawców. Nie przestając na czynionych wygodach, niektórym ofiarowali pieniądze, ale jakby się zmówili, żaden nie przyjął ofiary. Ta bezinteresowność polska zdziwiła Hiszpanów, wiele nam wśród nas zjednała szacunku. W tem miejscu nie od rzeczy podobno będzie nadmienić o surowości jenerała dywizyi Sebastianiego, który dowodził korpusem, do którego i my Polacy należeliśmy. Między niewolnikami, których przy wzięciu Malagi zabraliśmy, dostał się w moc Francuzów i dowódca hiszpański, który więcej upornie niż roztropnie bronił tego portowego miasta, nie chcąc się poddać, choć był wezwany. Ten nieszczęśliwy patriota, ciężko ranny, stawiony był przed sąd wojenny francuski i jako lekkomyślny przelewca krwi ludzkiej na szubienicę skazany. Wyrok od jenerała Sebastianiego potwierdzony, natychmiast wykonany został. Dla prędkości powieszonym był na balkonie domu na placu publicznym. Czyli ten nieszczęśliwy patryota zasłużył na tak haniebną karę i czyli francuski jenerał miał prawo tak surowo z nim postąpić, niech osądzi bezstronny czytelnik. Po tem zdarzeniu, w dni kilka był także skazany sądem wojennym na rozstrzelanie żołnierz polski, zastępca kaprala, za to, że będąc wysłany wieczorem z warty na patrol, spotkanej Hiszpance na ulicy zabrał dwie czy trzy pesety, wprzód ją zawoławszy (Peseta, hiszpański pieniądz około pięćdziesięciu jeden groszy polskich).
Po zaprowadzeniu spokojności i bezpieczeństwa w Maladze, wysłane zostały oddziały wojska w różne miejsca. Jedne poszły nad brzegami morskiemi na wschód ku Almeryi, inne ku Gibraltar na zachód. W Maladze samej został na garnizonie pułk 9 - ty z batalionem pułku 4 - go. Pułkownik książę Sułkowski, mianowany gubernatorem w prowincyi Malaga, przez swoje szlachetne postępowanie zjednał sobie ogólne przywiązanie i szacunek, gdzie tylko jego rozciągała się władza. Porzucił jednak swą władzę i miasto, udając się do W. Ks. Warszawskiego na łono swojej ojczyzny. Żałowany był od obywateli Malagi i od oficerów tych, którzy przez swe nadskakiwania przywiązać go do siebie chcieli i potrafili. Ci zaś, co bez dworszczyzny pełnili ściśle obowiązki wojskowe, chociaż go szanowali, nie żałowali jednak, bo mu mieli za złe, że dla osobistych interesów porzucił całą dywizyę polską, nad brzegami Środziemnego Morza, która go uważała nie tylko jako swego naczelnego dowódcę, lecz uważała go jeszcze jako obrońcę przeciw uciskom jenerałów francuskich, gdyby się jakie zdarzyć miały. Lecz dzięki Bogu nie trafiły się żadne, bo Polacy przez męstwo i postępowanie bez skazy, zasłużyli sobie na powszechny szacunek nie tylko u sprzymierzeńców Francuzów, ale i Hiszpanów. Po oddaleniu się ksiecia Sułkowskiego, dywizya Ks. Warszawskiego już nie miała żadnego pułkownika pod bronią. Odważny Sobolewski poległ na polu chwały pod Almonacide jako bohater godzien czułego wspomnienia od potomności polskiej, a Potocki schorzały, był przymuszony opuścić spółziomków.
Po kilkunastodniowym przyjemnym pobycie w Maladze cały garnizon zebrał się na miejscu przeznaczonem i koło godziny 4 - tej po południu wymaszerował, udając się ku Anteguarra. Gdy się to działo, całe miasto przejęte było trwogą. Różne przyczyny bojaźni dla każdego, (nie)spokojni ażeby miasto opuszczone, zajęte nie było przez Anglików lub partyzantów, a przez Francuzów powtórnie zdobyte, musiałoby znowu wycierpieć nowe klęski i straty, z których niedawno poniesionych jeszcze nie ochłonęło. Ci, którzy nam zawdzięczali daną opiekę w czasie zamięszania przy wzieciu Malagi, obawiali się zemsty od wojsk hiszpańskich, a bardziej jeszcze od pospólstwa miejskiego. Najwiecej byli przestraszeni, którzy przyjęli urzędy od władzy francuskiej. Ci ostatni udali się za wojskiem naszem.
Przybywszy do Anteguerra, miasta odległego od Malagi o 9 mil hiszpańskich w stronie północnej, zostawiliśmy tam słabszych i bagaże, a całe wojsko udało się ku Ronda, bo garnizon tamtejszy był zagrożony od wojska hiszpańskiego, które pod zasłoną dział gibraltarskich zbierało się w tej okolicy. Zabawiwszy w tem mieście dni kilka, gdy tylko świeży oddział francuski przybył na wzmocnienie garnizonu dostateczny, wybrawszy mocną kontyrbucyą ze wsi przyległych, które sprzyjały krajowym wojskom, wróciły się wojska polskie do Anteguerra.
Po tej wyprawie dywizya nasza tak złożona była: Pułk 4-ty poszedł do Malagi, batalion jeden 7-go do Motril nad morze, a drugi do prowincyi Jaen. Pułk 9-ty stanął w Garnadzie, stolicy prowincyi tego nazwiska.
Z naszych stanowisk, jak potrzeba wymagała, wysyłane były oddziały wojska w różnych kierunkach. A te oddziały chodziły od wsi do wsi, nie zatrzymując się nigdzie długo, dlatego nazwano je kolumnami ruchomymi (colonnes mobiles). Kolumny takowe w tym celu ustawine były, aby wytępić powstańców, którzy się we wsiach, między górami leżących, zbierali i napastowali mniejsze garnizony i transporta francuskie. Mimo jednak tych rozporzadzeń przezornych, ciężko było przytłumić powstanie. Położenie bowiem kraju hiszpańskiego jest takie, że wojna partyzancka nieskończenie długo przedłużona być może. Pokąd tylko Hiszpanów miłość ojczyzny i niepodległość prawdziwa ożywiać będzie, żaden żeby najmożniejszy zdobywca niech sobie nie pochlebia, aby ten naród choćby całkiem zdobyty, mógł zupełnie uspokoić. Tu wystawić sobie można, ile wycierpieć musiały rzeczone oddziały ruchome, które w ustawicznej pielgrzymce, często napadnięte od powstańców, z nimi bić się musiały. Rzadko oni dotrzymywali kroku, oni się bowiem kontentowali małą zadaną klęską, nie chcąc walczyć o wygrana, a jak tylko spostrzegli, że bez swojej szkody zaczepki uczynić nie mogą, zrejterowali się między niedostępne skały, których bezdroża im samym jako krajowcom są znane, a ścigać ich byłoby próżnem znużeniem żołnierza.
Około trzech miesięcy staliśmy garnizonem w Granadzie. Gdy jenerał dowodzący w tej prowincyi miał uczynić wyprawę ku Murcyi, która jeszcze przez Francuzów zajęta nie była, zebrał co mógł wojska i ruszył ku tej stronie. Do tej wyprawy i pułk 9-ty był użyty. Nie przyszło tam do żadnej utarczki z nieprzyjacielem, który w miarę posuwania się Francuzów cofał się ku wschodowi. O parę mil od Murcyi zatrzymał się korpus, a sam jenerał na czele woltyżerskich kompanii poszedł do miasta. Wybrawszy tam kontrybucyę jako należny podatek wówczas królowi, wrócił z całym wojskiem do prowincyi Granada. W tej wyprawie własność obywatelska święcie szanowana była. Po spokojnem powrocie pułkowi 9 - mu polskiemu już nie Granadę ale Almerią, miasto nad morzem leżące, wyznaczono na garnizon. Batalion 1-szy z kompaniami grenadyerskimi stał w samem mieście. Batalion 2-gi kompaniami rozlokowany był po wsiach ponad granicą Murcyi i dwie kompanie woltyżerskie tak, iż te jakoby łańcuch formujący w każdym przypadku zebrać się mogły. Małe kolumny ruchome wysłane z miasta, manewrowały w okolicy stosownie do rozkazów gubernatora. Gubernator garnizonowego miasta i okolicy był dowódcą pułku 9-go naówczas major Grotowski. Ten wyższy oficer staropolskiej cnoty, bezinteresowny i gościnny, ponieważ tu bezpośrednio dowodząc Polakami i prowincyą, zjednał sobie miłość powszechną, bo się stał jej godnym. Szanowli go swoi i Hiszpanie. Ile ostatni lubili Polaków i i ch dowódcę gubernatora, przekonać się czytelnik może z następującego zdarzenia.
Jenerał Sebastyani zrobił drugą wyprawę ku Murcyi. Pułk 9-ty do tej należał. Opuszczając Almeryą, był przymuszony zostawić tam jednego kapitana, ciężko rannego w kolumnie ruchomej, pod opieką miasta. Po wyjściu naszem, oddział nieprzyjacielski odwiedził to od nas opuszczone miejsce i nie tylko w kapitanie naszym opiekę miasta szanował, ale odwiedzając go, prawdziwie po przyjacielsku z nim się obchodził, nazywając go bratem dobrych i wspaniałych Polaków. Ażeby i gubernatorowi Polaków dać dowód szacunku, wszystkie odezwy i urządzenia francuskie, gdzie tylko poprzybijane po ulicach znaleźli, pozrywali i podarli. Rozkazy zaś od gubernatora miasta, majora Grotowskiego wydane, szanując je nietknięte zostawili. Garnizon Almeryi był dla nas przyjemny.
Spokojnie wśród gościnnych Hiszpanów, jakby należący do ich rodziny, bawiliśmy się otwarcie, dobrze od gospodarzy przyjmowani. W dobrem tem mieście familia Gutzmanów szczególniej się odznaczyła gościnnością. To godne małżeństwo nazwać by można wzorowem, nie tylko co do pożycia domowego, ale i co do ludzkości i dobroczynienia. Byli to ludzie majętni. On rodem Amerykanin, ona Hiszpanka. Oboje jakby ich jedna ożywiała dusza, jedną prawie kierowali się wolą. Mąż się w niczem nie sprzeciwiał żonie, ta znając cnotliwy sposób myślenia jego, największe szczęście znajdowała w wykonywaniu tego, co się mężowi podobać mogło. To godne małżeństwo, pełne cnót domowych i obywatelskich, było rządne i gospodarne. Dlatego podobno znacznego dorobili się majątku. W ich gościnnym domu wszyscy oficerowie zbierali się zwyczajnie, bo to cieszyło tego szanownego mężą, kiedy choć jednego brakowało, troskliwie się wypytywał, dla jakiej to uczynił przyczyny, jeżeli go koledzy nie zapewnili, że był na służbie, lub że jaka ważna przyczyna była powodem niebytności jego, sam pobiegł po niego i sprowadził do domu swego. Aby się jego goście w niczem nie żenowali, obrał spomiędzy oficerów na zawsze gospodarzem Ignacego Przeszkodzińskiego, aby ten przyjmował według polskiego zwyczaju oficerów, oddając mu pod dozór piwnicę, kuchnie i spiżarnię. Sobie tylko tę nad nim zostawił władzę, aby nic nie oszczędzał, co by do ukontentowania oficerów potrzebnem było. My z naszej strony staraliśmy się bawić wesoło, ale przystojnie i spokojnie, szczególniej zalecaliśmy wybranemu gospodarzowi, aby zanadto nie szafował Bachusa darami - w które w rozmaitem gatunku obfitowała naszego patryarchy piwnica. Nie tylko dla Polaków był on tak hojny i gościnny. Wszyscy mieszkańcy tego miasta mieli w nim przyjaciela i dobroczyńcę, znał on wszystkich biednych, osobliwie tych, których niesprawiedliwie prześladowało nieszczęście. W owym czasie wojennym, gdy zwycięzcy nakładali kontrybucyą, on nie czekając prośby, płacił za tych, o których wiedział, że nie byli w stanie takowego podatku zapłacić. Tego osobliwego człowieka nazwać można bez pochlebstwa ojcem sierot i nieszczęśliwych.
W wyprawie do Murcyi, o której wyżej nadmieniłem, następujące zdarzenie warte mi się być znajome, aby je w tem piśmie nie pominąć. Wkraczając do tej prowincyi, jenerał Sebastyani, dowodzący naczelnie, ponowił rozkaz dzienny, aby wojskowi każdego stopnia, jak najświęciej szanowali własność każdego mieszkańca i aby się jak najspokojniej sprawowali. Że każdy rabujący śmiercią karany będzie. W Lorka, mieście na pograniczu Murcyi, żołnierz francuski od pociągu wziął gwałtem Hiszpance kurę i jaj kilkanaście. Ukrzywdzona oskarżyła go i ten nieszczęśliwy za te małą grabież rozstrzelany został. Sroga kara, ale dla utrzymania w posłuszeństwie niesfornych potrzebna.
Jak mała liczba odważnych oprzeć się może kilkanaście razy przewyższającej sile, dowodzi następujący wojenny wypadek. Działo się to także na pograniczu Murcyi. Kilku kawalerzystów francuskich pod zasłoną trzydziestu kilku Polaków z pułku 9-go piechoty, pod dowództwem polskiego porucznika Bote wysłanych było na zwiady (patrol) w dwie mile naprzód. Ten oficer, przyszedłszy z oddziałem swoim do wsi wskazanej, o brał sobie pozycyą przed wsią, wysławszy do niej kilku kawalerzystów, aby się dowiedzieli, czy w niej znajduje się nieprzyjaciel. Aktualnie była tam ukryta jazda hiszpańska z kilkuset ludzi złożona, która spostrzegłszy mały oddział naszych, ściągnęła swoje pikiety sprzed wsi, aby się nie domyślić o jej tam pobycie. Ledwo co do wsi wkroczyli Francuzi, spostrzegli nieprzyjaciela i w galop cofnęli się nazad. W pędzie mijając oddział Polaków, ostrzegli go o niebezpieczeństwie. Porucznik Boté spiesznie cofnął się za przyległy wzgórek i tam czekał nieprzyjaciela, od którego wnet otoczony i do poddania się wezwany został. Gdy to usłyszeli żołnierze, jednogłośnie krzyknęli: "Nie poddawajmy się panie poruczniku tym brygantom" (tak nasi żołnierz nazywali powstańców hiszpańskich). Porucznik, korzystając z ich zapału, odpowiedział: "Ja nie myślę się poddawać - brońmy się do ostatniego, a zaręczam wam, że wnet dostaniemy posiłek". Gdy nasz oddział nie chciał się poddać, otoczył go ze wszech stron nieprzyjaciel i zaczął nań nacierać, sypiąc karabinowy ogień. Oddział broniąc się to samo robił. Widząc Hiszpanie, że nacieraniem tem nie wezmą ich, na inny wzięli się sposób. Wzgórek, na którym się bronili, był zarosły dzikim rozmarynem i innym krzewiem suchym. Zapalił nieprzyjaciel to zielsko. Płomień prędko ogarnął ten wzgórek. Oddział przymuszony był przedzierać się przez nieprzyjaciela i ogień, uformował mały czworobok, wziął inną pozycyą i znowu się bronił. Taka odporna obrona trwała przeszło trzy godziny. Czterykroć wezwani do poddania się, nie przyjęli wezwania, aż nareszcie przybył posiłek. Nieprzyjaciel cofnął się, a oddział połączył się ze swymi. W tej obronie kilku rannych zostało żołnierzy, między niemi jeden śmiertelnie. Hiszpanie podług rachuby porucznika Boté, mieli rannych w czwórnasób więcej.
Po wyprawie do Murcyi 2-gi batalion pułku 9-go poszedł do Granady, a 1-szy prócz kompanii grenadyerów naprzód ku Anteguera, ku Maladze a potem do Sewilli. W tym czasie Anglicy i Hiszpanie, połączywszy się, w znacznej sile grozili wojsku francuskiemu, stojącemu w prowincyi sewilskiej. Wosku zaś francuskiemu stojącemu w królestwie Granada, zagrażał korpus hiszpański, zostający pod dowództwem jenerała Blake w Murcyi. Jak mówiono, ten korpus murcyjski Hiszpanów miał być miał być mocny do trzydziestu tysięcy.
W takiem położeniu rzeczy marszałek Soult, naczelnie dowodzący w całej południowej Hiszpanii, w ten sposób wziął się do obrony. Nie mając tyle wojska, aby razem uderzył i na korpus nieprzyjacielski murcyjski i na korpus angielski, który ku Sewilli zmierzał, wziął większą połowę korpusu rozłożonego w okolicach Granady i cały korpus sewilski i ruszył przeciwko Anglikom. W tym samym czasie jenerał Sebastyani, stosownie do planów Soulta, został z połową korpusu w królestwie Granady, aby uważał poruszenia jenerała hiszpańskiego Blaka od strony Murcyi. Sebastyani z swego rozdwojonego korpusu pozostawił w znaczniejszych miastach małe garnizony, a z reszta wojska ruszył ku Murcyi, rozłożył obozy między Gnadix i Baza. Te obozy były małymi, bo miał mało wojska, a w nocy jeszcze każdy na więcej obozów rozdzielał, aby szeroko rozpalonemi ogniami pokazał niedaleko stojącemu nieprzyjacielowi, iż ma znaczne siły. Istotnie zaś całe nasze siły obozowe składały się z 2-go batalionu 9-go pułku Polaków, z kompanii grenadyerów 1-go batalionu tegoż pułku, z pułku piechoty francuskiej, z kilkunastu armat i może dwóch szwadronów kawaleryi, także francuskiej, bo lansyery polskie i pierwszy batalion Polaków poszli do korpusu marszałka Soulta. Ogniowe obozy nocne tak robiliśmy: z wieczora wysłano dwie kompanie do pewnej odległości wskazanej i te rozniecały ile mogły najwięcej ogni, raniuteńko zaś wracały na swoje miejsce dniowe. Tak łudziliśmy nieprzyjaciela przez kilkanaście dni. To rozdzielanie korpusu i inne manewra tak zręcznie czynione były, iż Hiszpanie o nich wiedzieć nie musieli. Inaczej jenerał Blake byłby nas może wyparował z całej prowincyi granadzkiej, albo przynajmniej o wielką strate przyprawił. Gdyśmy tu małemi zaczepkami drażnili korpus nieprzyjacielski murcyjski, marszałek Soult w prowincyi sewilskiej pod Albuera wydał Anglikom bitwę i chociaż ich korpusu nie zniszczył, przymusił ich jednak do cofnięcia się. Ułany polskie, jak sami oficerowie francuscy (chociaż tylko jak to mówią dotknięciem prawdy) przyznawali, iż wiele przyczynili się, że z pozycyi ustąpili Anglicy; w tej bitwie kawalerya polska wiele ucierpiała.
(s. 28) Po tej bitwie marszałek Soult, nie korzystając z cofnięcia się Anglików, zostawiwszy niejaką siłę do uważania ich obrotów, sam z reszta wojska ruszył ku Granadzie nam na pomoc. Nim się zbliżył do tego miasta, wysłał bokiem dywizyą francuską pod komenda jenerała francuskiego Oudinot prze prowincyą Jaen, aby ten przeciął odwrót korpusowi hiszpańskiemu, gdy się będzie cofał, wyznaczywszy punkt, gdzie miał zająć pozycyą. Jenerałowi zaś Sebastyaniemu wyznaczył dzień i godzinę, w której z swoją małą siłą miał dzielnie zaczepić korpus hiszpański murcyjski. Sam zaś Soult tak wyrachował swe marsze, że miał przybyć na sam czas, gdy żwawa walka będzie rozpoczętą. Sebastyani wypełnił rozkaz co do joty. Ale jenerał Oudinot nie doszedł do wskazanej pozycyi, spóźnił się o dwie godziny. Walka, jak nadmieniłem wyżej, zaczęła się i nieprzyjaciel żwawo na nas nacierał, lecz poznawszy, że nam marszałek Soult idzie na pomoc, cofnął się spiesznie i przez tę samą pozycyę, na której miała go czekać dywizya Oudinota, wyśliznął się z rąk marszałka Soulta, który jak mu wszyscy przyznawali był wielkim jenerałem i wyrachowanym manewrzystą. Było to całą winą Oudinota, bo, jak mówili wszyscy, tego samego dnia za długo spoczywał w marszu, rozdzielając za długo żywność między żołnierzy. Niezmiernie się rozgniewał marszałek za to spóźnienie i groził Oudinotowi sądem wojennym, jeżeli jeszcze raz cos podobnego zrobi. Gdy tym sposobem oskrzydlony korpus hiszpański murcyjski uszedł z przygotowanej mu matni, większa część wojsk poszła ku Sewilli, zaś mniejsza rozlokowaną została w prowincyi Granada. Dywizya jenerała Oudinot zajęła nadmorskie miasto Almerią, dawne nasze stanowisko.
Wkrótce potem zaszło następujące zdarzenie wojskowe, w którem miał swój udział jenerał Oudinot. Znaczny oddział Hiszpanów wylądował niedaleko Motril i zmierzał ku Granadzie, w której batalion 2-gi pułku 9-go polskiego i z batalionu 1-go gredadier. Stały garnizonem. Z rozkazu marszałka Soulta wysłany był pułkownik dragonów francuskich z kilkudziesiąt dragonami i z dwiema kompaniami fizylierów polskich naprzeciw temu dosyć mocnemu oddziałowi hiszpańskiemu, co wylądował, jak wyżej wzmiankowałem. Pułkownik dragonów miał ten oddział nieprzyjacielski zwabić jak najbliżej ku Granadzie, a jenerał Oudinot na czele jednej brygady miał wyjść z Almeryi, ciągnąc nad brzegiem morskim ku Motril i tym sposobem odciąć Hiszpanów od morza. I tu ten opieszały jenerał spóźnił się, a nieostrożny pułkownik francuski przez złe rozłożenie swego oddziału, wplątawszy w niebezpieczeństwo dwie kompanie polskie, sam się spiesznie z swemi dragonami wycofał, a Polaków w niebezpiecznej pozycyi zostawił. Polacy, mężnie się broniąc, a nie mogąc doczekać się pomocy, ulec musieli przemocy i po większej części z trzema oficerami zabrani zostali w niewolą. Natychmiast z ta zdobyczą cofnął się nieprzyjaciel ku morzu i wsiadł na okręty, a jenerał Oudinot nie tylko przez swe spóźnienie nie odciął ich od morza, ale i tego nieszczęścia Polaków druga był przyczyną. Ten jenerał, nie mogąc przeżyć tego drugiego błędu, kulą z pistoletu życie sobie odebrał.
Około tego czasu batalion 1-szy pułku 9-go miał następujący przypadek. Od niejakiego czasu batalion ten miał w Anteguera swój punkt zebrania. Miasteczko to leży jakby w miejscu środkowem między Granadą, Malagą i Sewillą, dlatego używano tego batalionu ruchomych kolumn jak wymagała potrzeba w różnych kierunkach. Między innemi odebrał raz rozkaz, żeby się udał do Ronda. Postępując w tym kierunku, stanął na nocleg w Moron, gdzie stał cały garnizon Francuzów. Dowódca tego batalionu, podpułkownik Jasiński, oficer odważny, stały i roztropny zapytał się komendanta garnizonu, czyli okolica, przez którą miał przechodzić, nie miała w bliskości nieprzyjaciela. Francuz zapewnił, że wszystko było bezpiecznie. Mimo takiego zapewnienia dowódca tego batalionu, wyruszywszy z miejsca, kazał postępować w szyku wojennym, aby w przypadku spotkania się z nieprzyjacielem, mógł batalion się snadnie rozwinąć do boju. Przybywszy w swej podróży do wąwozu ciasnego, przez który tylko rotami postępować było można, dał rozkaz kapitanowi, który z kompania w przedniej szedł straży, aby jak najostrożniej postępował, mając po bokach flankierów, ile że okolica wąwozu była zarosła krzakami. Kapitan, postępujący naprzód, nie dopełnił rozkazu co do flankierów. Skoro więc wyszedł z wąwozu, postępował między krzewiną, wśród której był nieprzyjaciel na zasadzce ukryty. Nagle podniosły się liczne szeregi Hiszpanów w zaroślach ukryte z obu stron drogi i razem sypnęli ogień na awangardę, która od razu utraciła do połowy swych ludzi. Na ten znak po wszystkich wzgórzach przyległych pokazał się nieprzyjaciel, a mając batalion w pośrodku, niezmiernie raził go karabinowym ogniem. Mężny podpułkownik Jasiński usiłował wprędce wyprowadzić batalion z wąwozu i uszykować do boju. Podzieliwszy go jak uznał potrzebę, sam na czele jednego oddziału usiłował spędzić nieprzyjaciela ze wzgórza, z którego najwiecej raził naszych. Dokazał, co zamyślał, lecz przeszyty kulą, poległ, mężnie broniąc batalionu i sławy Polaków. Oficerowie i żołnierze uczuli głęboki żal z utraty mężnego dowódcy, ale zagrzani jego męstwa przykładem, wśród tak wielkiego niebezpieczeństwa przerznęli się przez nieprzyjaciela i znaczną zadawszy mu klęskę, zrejterowali się w porządku ku Moron, skąd wyszli, uprowadziwszy z sobą prawie wszystkich rannych. Chcieli unieść z sobąi zwłoki odważnego podpułkownika, ale mężni żołnierze, wybrani do tego czynu, padli ofiarą swej odwagi. Co widząc, oficerowie kazali zaniechać przedsięwzięcia, aby nie powiększać znacznej już straty. Prócz dowódcy batalionu utracili jeszcze jednę ofiarę, porucznika Larczego i dość żołnierzy, a cała awangarda zabrana została do niewoli z swoim kapitanem, który największa jest przyczyną tego nieszczęścia, że nie dopełnił rozkazu.
(s. 29) Przed tem zdarzeniem batalionu 1-go pułku 9-go oddział pułku 4-go W. Ks. Warszawskiego, przeszło trzysta ludzi mocy, był wysłany z miasta nadmorskiego Malagi, gdzie tenże pułk garnizował, do Funheroli, zamku nadmorskiego i jego okolic. Oddział ten pod komendą szefa batalionu Bronisza zostający, stosownie do rozkazu był podzielony. Kapitan Młokosiewicz w kilkadziesiąt ludzi zajął zamek Funherolę. Porucznik Chełmicki był zostawiony we wsi Mihas, niedaleko rzeczonego zamku z 40 ludźmi. Z tej wsi można dobrze widzieć przestrzeń morza. Szef Bronisz, mający oficerów, kapitana Płacheckiego, porucznika Osieckiego i podporucznika Petit, z reszta oddziału odbywał w tej okolicy ruch wojskowy.
W kilka, czyli kilkanaście dni po rozlokowaniu oddziału, porucznik Chełmicki, stojący w Mihas, spostrzegł znaczna flotę na morzu, która przybliżając się wraz do brzegu, rozpoczęła nareszcie wysadzać swoje wojska na ląd. Po rozpoznaniu przekonał się, że to byli nieprzyjaciele Anglicy i Hiszpanie, których liczba razem około 2000 wynosić mogła. Tak przekonany porucznik Chełmicki natychmiast dał znać podpułkownikowi Broniszowi o niebezpieczeństwie, jakie grozi fuhenrolskiemu zamkowi, ponieważ spostrzegł i to, że nieprzyjaciel tam swoją przednią straż skierował. Sam zaś z swoim małym oddziałem zamknął się w koszarach i porozstawiał czaty, jakby się bronić zamyślał. Gdy noc nadeszła, aby oszukiwać mieszkańców Mihas, wziął żywność na kilka dni i zatarasowawszy wchodową bramę, oknami tylnemi koszar spuścił się z oddziałem w cichości i za pomocą ciemnej nocy stanął szczęśliwie w zamku funherolskim.
Jak tylko dobrze dzień zajaśniał, nieprzyjaciel z morza i lądu zaczął bombardować zamek, a że artylerya lądowa nieprzyjacielska nie była liczna i pod niewielką zasłoną, porucznik Chełmicki nalegał na kapitana Młokosiewicza, aby mu pozwolił z przyprowadzonym oddziałem uczynić wycieczkę. Czemu gdy się nie sprzeciwiał komenderujący, wpadł żwawo na armaty z boku i artylerzystów i asekurujących od armat odpędził, nie mogąc się atoli przy zdobytych armatach utrzymać, zrejterował do zamku. Osada zamkowa z dział żelaznych raziła, jak mogła, nieprzyjaciela. Żołnierze osady, między którymi odznaczył się naówczas sierżant Zakrzewski, a po tej aferze oficer, który szalupę kanonierska zatopił.
Gdy się to działo w zamku, szef batalionu Bronisz, poszedł z całym swym oddziałem do Mihas, gdzie stanąwszy w nocy i nie zastawszy oddziału porucznika Chełmickiego, aby odpocząć żołnierzom, stanął na placu pod bronią i porozstawiawszy szyldwachy - spoczywał. Po niejakiej chwili spostrzegli nasi, że znaczny oddział Anglików przechodzi wedle tej samej wsi i zmierza ku Funheroli. Przepuścili go, a sami w cichości z największą ostrożnością posunęli się za nimi. Gdy już nieprzyjaciel dobrze się zbliżył ku zamkowi, nasi zatakowali go raptem i żwawo, co usłyszawszy osada zamkowa, mocniejszą jak pierwszy raz uczyniła wycieczkę i na artyleryą ich uderzywszy, powtórnie armaty zabrała i te na nieprzyjaciela zwróciła. Tak żywym atakiem strwożeni Anglicy, wpadłszy w zupełny nieład, poddali się, a ich rezerwa, zrejterowawszy się ku swoim statkom, wsiadła na nie i najspieszniej popłynęła na morze. W tej aferze, lubo wszyscy odznaczyli się odwagą, szczególniej jednak Chełmicki i Osiecki, porucznikowie. Przeszło 400 niewolników, kilka oficerów i jeden jenerał dostali się w moc naszą. Nie będąc w tym pułku, to com tu opisał, słyszałem od oficerów, a szczególniej od doktora ich pułku Grigowicza. Nie widząc straty naszej, następującą tylko wymienić mogę, iż porucznik Chełmicki był ciężko ranny, bom go już rannego odwiedzał w Maladze, znajdując się tam z rozkazem w interesie pułkowym.
Na początku 1812 roku, a koło połowy czwartego naszego w Hiszpanii pobytu, odebraliśmy przyjemny dla nas rozkaz, ze wracamy do Polski, drogiej ojczyzny naszej. Rozkaz ten zastał nas w ruchu wojennym naprzeciw nieprzyjaciela, który od Gibraltaru zdawał się zagrażać prowicyi Granada, w której dywizya polska wówczas się znajdowała. Miejsca przez nas bronione zajęli Francuzi, a my udaliśmy się podług rozkazu ku Polsce. Następujący trakt był nam przypisany, którego opis między innemi niezatraconemi papierami znalazłszy, wiernie tu dopisuję.
Rok 1812, miesiąc luty: 26. Z linii, której broniliśmy do Anteguera, 5 m; 27. Koło Arcidowa(Archidowa) do Loxa (...); 28. Z Loxa do Santa-Fe, 4,5 m; (...)
Marzec. 1. Do Pinos Ponte 2,5 m; 2. Do Alcala-Real, 5 m; 3. Spoczynek; 4. Do Aquadete, 4 m; 5. Do Martos, 3 m; 6. Do Anduhar, 6 m; 7. Spoczynek; (...) 9. Do Baylen (...); 10. Do Karoliny, 4 m; (...) 11. Przed Alrizejo (...), 7 m; 12. Przez Valdepenias (...) do Memblilla, 6 m; 13. Spoczynek; 14. Przez Mansanarez do Villa-Rubia, 6 m. 15. Przez Porto-Lapieze do Konsuegra, 5 m; (...) 16. Do Orhas przez Mansenque, 5 m; 17. Koło Mora, Maskaraha do Toledo, 5 m; (...) 18. Przez Cabanas, koło Illescas do Escorias, 6 m; 19. Przez Torrehon, Pasta, Hetofe do Madrytu, 6 m; (...) Tu spoczęliśmy dzień jeden; 21. Przez La Rosa do Guadarama, 6 m; 22. Przez Góry Guadarama do Oltero, do Errena, 4 m; 23. Do Segowii, 3 m; (...) 24. Do St. Maria de Nive, 5 m; 25. Przez Olmedo do Fonte Koka, (...) 4 m; 26. Dp Vavestillas, 4 m; 27. Przez Ponte de Duoro do Valladolia, 5 m; 28. Do Donnas, 6 m. 29. Przez Torquemada do Villadrigo, 8 m; 30. Do Burgos nad rzeką Arlenzon przez Selada, 7 m; 31. Spoczynek.
Kwiecień. 1. Przez Monas, Quintinapusta do Bribieska, 8 m; 2. Pancorbo do Miranda nad Ebro, 8 m; 3. Przez Carminion, Arenas, koło rzeki Sodora do Vittorya, 5 m; 4. Spoczynek; 5. Przez Polonio, Monde Vitvore, koło zamku Gebora do Mondragon - Na drodze we wsi Salinas było małe ufortyfikowanie przez Francuzów zrobione. Niedaleko stąd był atakowany przez powstańców hiszpańskich pułk 7-my polski; 6. Przez Anzola do Villa Tient, 4 m; 7. Przez Villafranca - Allgrin do Tolosa, 5 m; 8. Przez trzy wsie do Ernani, 4 m; 9. Przez Ojarson do Iron, 4 m; 10. Przez Oronja do St. Jean de Luce, 3 m; - Między Oronja i St. Jean de Luce płynie rzeka Bidassoa, ta stanowi granicę między Francyą i Hiszpanią. Tu się kończą mile hiszpańskie (Leguas), a zaczynaja się mile francuskie (Lieu).


Dla potrzeb Napoleon.org.pl opracował: Zenobi