Nasza księgarnia

Rzeź pod Borodino

Posted in Bez kategorii

„Przypomina to trzęsienie ziemi" - klęska 106 Pułku - Dutheillet szturmuje fleszę - bezprecedensowy potok rannych generałów - atak Moranda – dwa rodzaje ran - luka w centrum Rosjan - „wysłać do boju Gwardię" - „dlaczego nie wycofa się do Tuileries?" - piknik Neya - dywersja Uwarowa - kawaleria umiera - Montbrun zabity - szturmy na Wielką Redutę - Thirion pociesza śmiertelnie rannego rekruta - „czy ta cholerna bitwa nigdy się nie skończy?" - tysiące martwych i umierających ludzi.

„udali się do baterii dwunastofuntówek I Korpusu, która pierwsza miała otworzyć ogień. Na ten sygnał otworzyły ogień wszystkie baterie rozstawione wzdłuż całej linii, a nieprzyjaciel wcale nie zwlekał z odpowiedzią. W tym momencie, generał Lariboisière, rzuciwszy okiem na towarzyszących mu oficerów, zauważył swojego syna, Honoriusza, który został odkomenderowany do tej służby. Skarcił go surowo i rozkazał mu się wycofać; łatwo można było zauważyć, że kierował się przy tym bardziej czułą troską o syna niż zasadami służby. Spełniając rozkazy ojca jedynie połowicznie, biedny Honoriusz, nieco skonfudowany, cofnął się i stał kilka kroków dalej, za srebrzystą brzózką na prawo od nas. Następnie udał się do baterii III Korpusu, gdzie znajdował się generał Fouchier".

Pierwszy strzał pada o szóstej rano. Raz jeszcze Lariboisière i jego sztab:

Po tym pierwszym strzale nastąpił drugi. A potem po chwili straszliwej ciszy działa obu stron nagle wybuchły, wypluwając z siebie istny wir kul i pocisków, jakiego nikt nigdy dotąd nie oglądał. Sołtyk, obserwujący to wszystko z miejsca o kilka kroków za Napoleonem:

„nigdy nie słyszał czegoś podobnego. Chwilami, ryk dział stawał się tak straszliwy, że przypominał raczej salwy burtowe walczących okrętów, aniżeli pojedynek artylerii lądowej".

Innym wydaje się, że „przypomina to trzęsienie ziemi". Dla doktora von Roosa, zajętego przesuwaniem swojego punktu opatrunkowego ku frontowi, do „wąwozu miejscami zarośniętego gęsto krzakami, dnem którego płynie mały, łatwy do przeskoczenia stumień" [Semenowski], brzmi to

„jakby głosy całej Europy rozległy się naraz we wszystkich jej językach". Straty poniesione w długim marszu zmusiły Napoleona do zasilenia swojego centrum nie piechotą, a czterema korpusami kawalerii Murata. Tam też generał Pajol rozstawił, brygada za brygadą, swoją dywizję lekkiej kawalerii. Po drugiej salwie, kapitan Biot, siedząc obok konia na ziemi, widzi innego:

„konia biegnącego przed naszym frontem z jeźdźcem rozciągniętym na zadzie. Rozpoznaje biednego pułkownika Desirada. Rosyjska kula zerwała mu czubek czaszki. Od tej chwili jesteśmy bez przerwy atakowani kulami i kartaczami. Wszystko, co padało za drugą linią leciało dalej i uderzało w trzecią, ani jeden pocisk nie został zmarnowany".

Jak zwykle, rosyjscy kanonierzy celują zbyt wysoko. I kule, na samej granicy swojej trajektorii dolatują nawet, skacząc po trawie, do stanowiska dowodzenia Napoleona. Boulard, stojący tam ze swoimi trzema bateriami zaledwie o sto kroków, widzi nawet, jak kilka z nich przelatuje nad głową Cesarza: „Kapitan Pantinier, dowodzący baterią dywizji Friedricha został zabity blisko nas, nawet nieco za nami, zanim jeszcze jego dywizja weszła do linii".

Ale oto wykonany zostaje pierwszy ruch. Wioska Borodino, rodzaj wyłomu po tej samej stronie strumienia, broniona jest przez dywizję Jegrów Rosyjskiej Gwardii Cesarskiej . Jedynie wąski most z desek, przerzucony przez Kołoczę, łączy ich z jednostkami wsparcia. I oto o godzinie 6.30, widać jak dywizja Delzonsa, prowadzona przez 106 Pułk Piechoty Liniowej, rusza do ataku „z niewiarygodną szybkością". Czołowe włoskie bataliony mają już tylko 200 jardów do przebycia. Wyłom jest najwyraźniej nie do utrzymania. Jegrzy otrzymują więc rozkaz podłożenia ognia pod wioskę i jej opuszczenia. Choć „rozkazy 106 Pułku ograniczają się do zajęcia wioski, nic nie może go powstrzymać od ścigania jegrów, gdy ci, rozbici przez włoskie działa, uciekają na łeb na szyję przez most. Na stoku po drugiej stronie, wznoszącym się łagodnie ku odległej Wielkiej Reducie, rozstawione są trzy inne pułki rosyjskie. Lecz 92 Pułk Piechoty Liniowej, nadciagający jako wsparcie i „wsłuchany jedynie w głos dział, rusza biegiem, przekracza most i atakuje te pułki". Pędzący przez most, aby ich odwołać, generał Plauzonne zostaje zabity. W tym samym momencie, atakujący z impetem 92 Pułk zostaje zdruzgotany masywnym kontratakiem, po czym szczątki obu pułków Delzonsa wycofują się do płonącej wioski, której Rosjanie nawet nie próbują odbić.

Obie strony wzięły po pionku.

Równolegle do tego taktycznego pociagnięcia na lewym skrzydle, na prawym I Korpus rozpoczyna frontalny atak wszystkimi siłami. Jego celem są dwie najbardziej na południe wysunięte flesze. Lejeune, stojący kilka zaledwie kroków za stanowiskiem dowodzenia Napoleona, widzi jak Compans, poprzedzany wałem ogniowym ze swoich 108 dział, których ulewa pocisków powoduje, że:

„spokojna równina i ciche zbocza wybuchają nagle kłębami ognia i dymu, po jakich natychmiast następują niezliczone wybuchy i słychać wycie pocisków armatnich przeszywających powietrze we wszystkich kierunkach, ma zaszczyt jako pierwszy skrzyżować ogień swojej piechoty z Rosjanami. Kierując dywizję na centrum Rosjan, nieco w lewo od lasu Passariewo, zamierza wspiąć się na wzgórza i zdobyć zagradzające mu drogę flesze".

Prawie natychmiast czoła jego kolumn:

„zniknęły w obłoku kurzu nasyconego czerwonawą poświatą promieni słonecznych. Ogłuszający dźwięk naszej kanonady przeplatał się z odgłosami przypominającymi jego własne, odległe echo, a pochodzącymi od baterii wokół Borodino na lewym skrzydle, oraz zza lasu po naszej prawej", gdzie Poniatowski posuwa się w kierunku wsi Utica.

„Ryk i grzmot dział oraz trzaski i stukot wystrzałów karabinowych, gwizdy i świsty dużych i małych kul, krzyki rannych i umierających, wielojęzyczne przekleństwa podczas ataków na bagnety i szarż kawalerii, słowa komendy, sygnały kornetów, piszczałki i bębny", a przede wszystkim ruch owych ogromnych mas, przypominajacy morskie fale, cofające się i powracające wśród dymu prochowego, spowijającego w równej mierze swoich jak i wrogów, i to tak gruntownie, że czasami jedynie po rzędach płomieni tryskających z luf dawało się rozpoznać, gdzie znajdują się pozycje pułków nieprzyjaciela, czy też jego baterii, w miarę, jak te nadciągały wrażenie jakie to wszystko czyniło, przenikało człowieka do szpiku kości. Ktokolwiek twierdzi, że potrafi pojść w ogień nieprzyjacielski bez owego obezwładniającego uczucia jest w rzeczywistości kompletnym tchórzem".

Ponieważ jest to wyjątkowy dzień, Lejeune, a także jego koledzy, bez wątpienia noszą swoje lamowane srebrnymi lisami błękitnoniebieskie mentyki, ściśle dopasowane, zdobne podwójnym złotym lampasem spodnie, oraz czaka huzarskie ze złotym szewronem i pióropuszem z białych strusich piór. Ze stanowiska dowodzenia Napoleona widzi on wtargnięcie w tempie pas de charge 57 Pułku do fleszy po prawej ręce.

Podporucznik Dutheillet, który tkwi tam, w największej ciżbie walczących, rychło orientuje się, że jego ludzie (6 kompania, 6 batalionu) nie tylko walczą, ale i odnoszą sukces w tym starciu praktycznie w osamotnieniu:

„Rosjanie wznieśli kilka częstokołów, na które rzuciły się nasze trzy ostatnie bataliony i zniosły je ze szczętem, podczas gdy dwa pierwsze obchodziły je z prawej. Po naszej lewej znajdowała się reduta [flesza], z której morderczo nas ostrzeliwano. Znajdując się na lewym skrzydle pułku i będąc jednym z najbliższych reducie, zacząłem wykrzykiwać: 'Na redutę, maszerujmy na redutę!' i razem z kilkoma oficerami naszego batalionu oraz dwustu czy trzystu żołnierzami rzuciliśmy się na nią. Rosjanie, widząc naszą determinację, uciekli. Zajęliśmy redutę i ścigaliśmy ich jeszcze na odległość jakichś 200 kroków poza naszą zdobycz. W międzyczasie, nasz pułkownik, powiadomiony o sukcesie, wysyła z pułku tłustego majora Liègre (czy Liegue), aby objął komendę nad żołnierzami, którzy wzięli redutę. Mogę rzec bez obawy popadnięcia w sprzeczności, że byłem w pierwszym szeregu wśród tych, co ścigali Rosjan, gotów na spotkanie nawet z gromadzącymi się za nimi posiłkami, kiedy to major Liègre, dzielny stary żołnierz, widząc, że w żadnym przypadku nie jesteśmy dość liczni, aby odeprzeć zmasowanego już teraz wroga, z jego kawalerią gromadzącą się w jarach, przysłał nam rozkaz wycofania się do reduty, aby ją obronić i utrzymać. Przez chwilę jeszcze nie usłuchaliśmy tego rozkazu, pragnąc ścigać nieprzyjaciela, za to powiadając oficerowi, który przekazał nam rozkaz: 'Wesprzyjcie nas dalszymi oddziałami'. Lecz major Liègre nie miał już żadnych".

Reszta 57 Pułku, zajęta w lesie po prawej, też nie została wsparta. Kompania Dutheilleta zaś, atakowana przez artylerię i świeże oddziały rosyjskie, wielokrotnie odpiera ataki, dopóki major Liègre nie pada u stóp podporucznika, zabity kartaczem. „Adiutant generała Teste'a podzielił jego los, a ponieważ było już u mnie wówczas kiepsko z obuwiem, ściągnąłem ze stóp nieostygłego jeszcze, nieszczęsnego adiutanta buty, aby natychmiast włożyć je na własne nogi!" Rosjanie, „będąc dzielnymi żołnierzami", wznowili ataki na fleszę:

„Jakiś dzielny oficer owego narodu, widząc, że jego żołnierze zaraz się cofną, własnym ciałem zagrodził wyjście z reduty i czynił wszystko co możliwe, aby nie uciekali, lecz został przestrzelony na wylot. Gdy nasi ludzie rzucili się naprzód z bagnetami, podbiegłem do tego oficera, aby go ochronić, gdyby żył jeszcze, lecz wkrótce potem zmarł. Zabrałem sobie jego pas, na pamiątkę jego odwagi, a nasi ludzie podzielili się resztą jego ekwipunku".

Flesza, wzięta tak brawurowo przez 57 Pułk, a potem odbita przez rosyjską 7 Połączoną Dywizję Grenadierów, jest najbardziej na południe wysuniętą spośród trzech. Wkrótce potem stracony zostaje cały teren zdobyty przez 5 Dywizję, gdy trzy pułki kawalerii rosyjskiej spychają ludzi Compansa na postępujące za nimi posiłki 4 Dywizję Dessaixa. Gdy dzieje się to wszystko, Compans, ranny już dwa dni wcześniej w lewe ramię, ponownie zostaje trafiony, tym razem kulą karabinową w łopatkę. Ta nowa rana jest groźna i Dessaix musi objąć komendę nad obiema dywizjami:

„Aby nadążyć za dywizją Compansa, musimy spuścić się z wyżyny po dość stromym zboczu, przez gęste zarośla. Ledwo co wysunęliśmy się z lasku, gdy generał Dessaix otrzymuje rozkaz objęcia dowództwa nad dywizją Compansa. W towarzystwie jedynie kapitana de Bourgeta, porucznika Magnana i mnie samego, pogalopował on na czoło tej dywizji. Dostaliśmy się tam właśnie w momencie, gdy pierwsze reduty zostały wzięte szturmem. Były to zaledwie redany, to jest zygzakowato ukształtowane umocnienia polowe, niezamknięte od tyłu, tak iż nieprzyjacielska druga linia mogła omiatać ich wnętrza ostrym ogniem karabinowym i kartaczami. Znacznie trudniejszym zadaniem od zdobycia ich szturmem okazało się więc zaczepienie i utrzymanie się w nich. Oddziały 5 Dywizji zostały zatem zgrupowane w zagłębieniach terenu poza tymi umocnieniami, tak daleko jak możliwe, aby schronić się przed ogniem do czasu kolejnych ataków. Generał Dessaix, który każdemu mógł zaimponować swoją wielką odwagą osobistą, przez kilka chwil pozostawał całkowicie odsłonięty, gdy stojąc obok jednej z owych redut obserwował położenie i ruchy jednostek nieprzyjacielskich. Byłem obok niego, przyglądając się temu samemu, gdy nadleciała kula karabinowa i rozwaliła w drobny mak butelkę wódki, w jaką generał zaopatrzył się, umieszczając ją w jednym z olstrów przy siodle swojego konia. Było to już zbyt wiele, nawet dla niego, więc wykrzyknął w złości: 'Zawdzięczam to temu pańskiemu, cholernemu, białemu koniowi!'".

I rzeczywiście, przyznaje Girod de l'Ain, jego koń był maści śnieżnobiałej i stanowił doskonały cel dla strzelców nieprzyjacielskich.

„Podczas tych kilku chwil, na jakie tam się zatrzymaliśmy, kapitan du Bourget, w poszukiwaniu lepszego schronienia, pchnął konia do rowu reduty. Widząc nas oddalających się galopem, próbował podążyć za nami. Zaledwie jednak wychylił się z rowu, gdy został trafiony kulą i padł trupem".

Zdążono już zapomnieć o planie Compansa dwustronnego oskrzydlenia redut. Napoleon wysyła teraz Rappa, aby przejął jego poharataną dywizję, więc Dessaix wraca do swojej, która zresztą zdążyła już przesunąć się do pierwszej linii. Lecz prawie natychmiast także i Rapp zostaje trafiony

„kilkukrotnie w ciągu jednej godziny. Najpierw lekko, przez dwie kule karabinowe, potem w lewe ramię kulą, która zdarła część mojego płaszcza i podkoszulka, obnażając ramię. W tym momencie znajdowałem się na czele 61 Pułku, z którym zetknąłem się po raz pierwszy jeszcze w Egipcie. Wkrótce otrzymałem moją prawdziwą ranę, kulę w lewe udo ta równocześnie zrzuciła mnie z konia. Była to dwudziesta druga rana, jaką otrzymałem podczas moich kampanii. Poczułem się zmuszony opuścić pole walki i poinformować o tym marszałka Neya, którego oddziały przemieszane były z moimi. Moje miejsce zajął generał Dessaix, jedyny generał dywizji, jaki dotąd nie został ranny".

Ale rychło miała przyjść kolej i na Dessaixa. Girod de l'Ain kontynuuje:

„Posunęliśmy się właśnie sporo do przodu i staliśmy w kolumnach na skraju lasku rozciagającego się po prawej, gdy zobaczyliśmy szarżę rosyjskich kirasjerów nadciągającą ku nam jak burza. Właściwie nie była ona skierowana na nas, lecz raczej na baterię 30 naszych dział, która pod osłoną naszego ataku, wysunęła się i zajęła pozycje trochę z tyłu po naszej lewej stronie. A choć szarża ta srodze ucierpiała od naszego ognia, gdy przechodziła obok nas, to wcale nie zwolniła, do czego zresztą nie zmusiły jej także wybuchy kartaczy naszej baterii, która rzuciła się do ucieczki poza zasięg kirasjerów, rąbiących pałaszami tych kanonierów, którzy nie zdążyli skryć się między kołami armat i jaszczy. Rychło jednak szarża została w nieładzie odrzucona przez kilka francuskich szwadronów, ponownie przeszła wzdłuż naszego skrzydła, raz jeszcze obrywając od naszego ognia, a także od ciosów bagnetów naszych żołnierzy, którzy opuszczali szeregi i wybiegali przed nich, aby odciąć im drogę ucieczki".

Francuzom wydaje się, że kirasjerów jest około tysiąca pięciuset, z których:

„zaledwie 200 przedostało się z powrotem do swoich linii. Cała reszta, ludzie i konie, pozostała na ziemi. Nie przypominam sobie, aby nasi wzięli choć jednego jeńca. Kirasjerzy nosili jedynie napierśniki, a były one, podobnie jak ich kaski, barwy czarnej. Ledwo co zniknęli kirasjerzy, gdy, nieco z boku, zauważyliśmy masę piechoty, która posuwała się naprzód korzystając z osłony jaką stworzyła im tamta szarża. Po ucieczce kirasjerów, mając odsłonięta lewą flankę, atak ten zatrzymał się. Natychmiast po tym, widzieliśmy, jak owa piechota zawróciła praktycznie w miejscu i wycofała się w pewnym nieładzie. Gdy to uczyniła, odsłoniła z kolei baterię, która posłała nam kilka salw kartaczy, powodując znaczne straty. To właśnie wtedy generał Dessaix oberwał w ramię, które zostało poharatane kulą. Porucznik Morgan i ja zabraliśmy go na tyły, aż znaleźliśmy się poza zasięgiem ognia nieprzyjaciela".

Le Roy, w sztabie Davouta, jedzie za marszałkiem wokół lewej części centrum francuskiego frontu. Wtedy też, o 8 rano, czy coś koło tego, koń Davouta zostaje zastrzelony pod jeźdźcem, paskudnie go siniacząc i ogłuszając. Prawie natychmiast plotka dociera aż do kwatery głównej: ponoć nie tylko koń, ale i sam niepopularny marszałek został zabity. Jednak Davout przychodzi do siebie, odmawia, choć bardzo poobijany, zdania dowództwa i wysyła Le Roya do CKG, aby zadać kłam plotce:

„Pojechałem zawiadomić Sztab Generalny, który spotkałem nieopodal słynnej reduty, jaką wzięliśmy wczoraj. Cesarz siedział na przeciwstoku rowu, z łokciem wspartym o jego krawędź. Trzymając w prawej ręce lunetę, obserwował ruchy nieprzyjaciela. Słyszałem jak mówił do adiutanta: „Śpiesz się i powiedz Neyowi, aby nacierał'."

Le Roy dziwi się, gdy dostrzega, że cały pułk grenadierów Gwardii w bermycach bez plakiet, z czerwonymi pióropuszami, nosi się na biało i mylnie bierze ich za Westfalską Gwardię Królewską. Potem wraca do całego tego młyna. Właśnie gdy tam dociera, kula karabinowa roznosi w strzępy ramię generała Dessaixa. Rannego natychmiast zastępuje generał Gerard,

„człowiek wielkiego rozsądku i równie wielkich zasług, którego zimna krew i zdolności wielce podtrzymały nas na duchu po poniesionej stracie". W rzeczy samej, niespotykany dotąd potok rannych wysokich szarż wciąż spływa w kierunku punktu opatrunkowego Larreya, ustanowionego na tyłach Gwardii Cesarskiej. Girod de l'Ain i inni adiutanci towarzyszący rannemu generałowi spotykają:

„kilku chirurgów wychodzących nam naprzeciw, aby zająć się rannymi, wśród nich naczelnego chirurga Króla Neapolu, który udzielił pierwszej pomocy naszemu generałowi. Po zbadaniu jego rany, zaczął usilnie nastawać na amputację przedramienia. Przybyły zaraz po nim Larrey zgodził się z tą opinią, naciskając może jeszcze bardziej, aby generał poddał się temu zabiegowi. Był to zresztą system postępowania Larreya, który stosował on podczas kampanii z wielce uzasadnionych powodów, a polegający na amputacji każdej ciężko uszkodzonej kończyny. Rzekł więc i teraz do generała: 'Niewątpliwie mielibyśmy jakieś szanse osiągnięcia sukcesu, gdybyśmy spróbowali ocalić pańskie ramię. Ale do tego potrzebowałby pan długiego okresu specjalnej opieki i środków, na jakie podczas kampanii, zwłaszcza w kraju takim jak ten, tysiące mil od ojczyzny, nie możesz pan w żaden sposób liczyć. Czekają tu pana jeszcze niezliczone i wielce męczące przejścia, co pociągnąć może za sobą ryzyko ciężkich powikłań, podczas gdy możesz być pan pewien, że w ciągu dwóch tygodni rana po amputacji doskonale się zabliźni".

Dessaix pozostaje jednak „głuchy na wszystkie te nalegania i niewzruszony w swoim postanowieniu zachowania ramienia." Jest tam także ranny Rapp:

„Ramię obandażował mi chirurg Napoleona i sam książę [sic!] przyszedł, aby mnie odwiedzić: 'Jak się mają sprawy? Nie zawsze udaje się wyjść bez szwanku!' 'Sire, uważam za konieczne użyć Gwardii.' 'Już zadbam o to, aby jej nie użyć; nie mam zamiaru jej zniszczyć. Poza tym, jest to zbędne. Jestem pewien, że i tak wygram bitwę'".

To, że Rapp wysunąć miał taką sugestię w owym pamiętnym dniu tak wcześnie, świadczy o tym, jakie wrażenie uczynił na nim opór Rosjan.

Girod de l'Ain, wiedząc że do generała Dessaixa przybędą wkrótce dwaj jego bracia, jeden z nich będący lekarzem, drugi zaś jakimś dowódcą, zostawia go w bezpiecznym miejscu pod opieką porucznika, a sam wraca na linię ognia. Tam stawia się do dyspozycji generała Friedricha, który przejął dowództwo na miejscu:

„Po połączeniu się z dywizją, spotkałem pułkownika Acharda, ze 108 Pułku, nieco z tyłu za pozycją zajmowaną przez jego jednostkę. Miał przy sobie tylko garstkę żołnierzy i pułkowego orła. 'To wszystko, co zostało z mojego pułku', rzekł ze smutkiem".

4 Dywizji także nie udało się zdobyć więcej terenu. „Podczas mojej nieobecności nic ważnego się nie wydarzyło." Podobnie i dywizja Frianta stała tylko, zgrupowana w jednym miejscu, jako wsparcie. Ale oto również i generał Friant zostaje ranny i przekazuje dowództwo generałowi Dufourowi, najstarszemu stopniem ze swoich dowódców brygad.

Im bliżej frontu, tym okropniejsze stają się jatki. Kapral woltyżer Dumont, z 61 Pułku Piechoty Liniowej, trafiony zostaje w bark kulą karabinową. „Zaraz potem rana zaczęła mnie wściekle boleć, więc udałem się do ambulansu, aby wyjęli mi kulę". Nie uszedł wielu kroków, gdy napotkał śliczną hiszpańską markietankę swojego pułku, Florencję:

„Cała tonęła we łzach. Jacyś żołnierze powiedzieli jej, że niemal wszyscy dobosze pułku zostali zabici lub ranni. Powiedziała, że chce ich znaleźć, aby im w miarę możności dopomóc. Więc mimo odczuwanego w ranie bólu, wziąłem się w garść, aby jej towarzyszyć. Szliśmy tak pomiędzy rannymi żołnierzami. Niektórzy z bólem i trudnościami poruszali się o własnych siłach, innych nieśli na noszach".

Nagle, gdy przechodzili w pobliżu jednej z fleszy, z piersi Florencji wydarł się rozdzierający serce krzyk:

„Gdy jednak zobaczyła wszystkie bębny i werble pułkowe porozrzucane po ziemi, zaczęła zachowywać się wręcz jak wariatka. 'Tutaj, mój przyjacielu, tutaj!' zawyła. 'Są tutaj!' Rzeczywiście byli. Leżeli z pogruchotanymi członkami, ich ciała porozrywane przez kartacze. Oszalała z bólu, chodziła od jednego do drugiego, przemawiając do nich łagodnym głosem. Lecz żaden z nich już jej nie słyszał. Chociaż niektórzy dawali jeszcze znaki życia, wśród nich szef doboszów, którego nazwała swoim ojcem. Zatrzymawszy się przy nim, upadła na kolana, uniosła jego głowę i wlała mu między wargi kilka kropel wódki".

W tym jednak momencie Rosjanie usiłują odbić fleszę:

„i znów zaczęła się strzelanina, rychło przeradzająca się w regularną kanonadę. Nagle Hiszpanka krzyknęła boleśnie. Została ugodzona w lewą rękę kulą, która zmiażdżyła jej kciuk i ostatecznie utknęła w ramieniu umierającego w jej objęciach żołnierza. Padła nieprzytomna".

Dumont, ze swoim jednym sprawnym ramieniem, próbuje zanieść ją z powrotem do wozów bagażowych i ambulansu, lecz jest to ponad jego siły. Na szczęście:

„niedaleko od nas przechodził pozbawiony konia kirasjer. Nie musiałem go nawet prosić. Powiedział tylko: 'Szybko! musimy się śpieszyć, nie jest to przyjemne miejsce.' W samej rzeczy, kule tylko gwizdały wokół nas. Bez większych ceregieli wziął na ręce Hiszpaneczkę i niósł ją przed sobą, jak dziecko. Nadal była nieprzytomna. Po dziesięciu minutach marszu dotarliśmy do niewielkiego lasku, gdzie znajdował się ambulans artylerii Gwardii. Tutaj Florencja odzyskała zmysły. Pan Larrey, chirurg Cesarza, amputował jej kciuk i bardzo zmyślnie wydobył kulę z mojego ramienia".

Minęły dotąd jakieś dwie, trzy godziny walki. Nadal jednak nie widać, aby uczyniono jakieś znaczące postępy, czy to w centrum, czy na którymkolwiek ze skrzydeł. Po zniszczeniu 92 i 1O6 Pułku przed wsią Borodino, Eugeniusz, „którego żołnierze właśnie przegonili rosyjskich jegrów sprzed głównej baterii i z brzegów Kołoczy", rozkazał zmontować natarcie na pełną skalę przeciwko Wielkiej Reducie. Włoska Gwardia królewska staje więc w rezerwie „po lewej stronie Kołoczy, tak aby móc ruszyć w prawo, czy w lewo, zależnie od tego gdzie jej obecność okaże się konieczna." Jej starszy adiutant nie może oprzeć się pokusie, aby nie pojść nieco do przodu i przyjrzeć się rozwojowi sytuacji:

„Będąc jeszcze zbyt młodym, aby być obecnym przy jednej z owych sławnych bitew, zatem widząc już walki, nawet zaiste krwawe, lecz nie takie, gdzie zgromadzono by tak wielkie masy ludzkie, jakieś niewielkie akcje, oblężenia, potyczki z udziałem od 1O OOO do 18 OOO żołnierzy, jakże często tęskniłem, aby wreszcie dane mi było zostać świadkiem, a nawet aktorem w tak gigantycznym konflikcie"!

Razem więc z dwoma jeszcze oficerami, uzyskują zezwolenie pułkownika Moroniego na udanie się na grzbiet znajdującego się przed nimi wzgórza, skąd strzelają armaty Włochów:

„Nigdy w życiu nie zapomnę podniosłego wrażenia, jakie wywarł na mnie widok tak długotrwałej i ogromnej rzezi. Nie można było sobie wyobrazić lepszego punktu obserwacyjnego. Od jednego rzutu oka mogliśmy rozpoznać wszelkie pofałdowania terenu, załamania gruntu, pozycje zajmowane przez różne rodzaje broni, akcje rozwijające się wszędzie wokół nas. Cudowna panorama! Gdzieś w oddali widzę bardzo gęsty las, który przywodzi mi na myśl cudowne opisy Tassa i Ariosta. Co chwila, z lasu tego tryskają strugi ognia, którym towarzyszą straszliwe detonacje. Potem, pod przykryciem kłębów ognia i dymu, rozwijają się wielkie masy żołnierzy, aby posuwać się do przodu, nadal osłaniane niemniej strasznym ogniem. Słońce błyszczy na broni i kirysach piechoty i jazdy, maszerujących aby zetrzeć się ze sobą. Właśnie w tej chwili, 30 Pułk, prowadzony przez generała Bonamy'ego, rusza do ataku".

„Dromader z Egiptu", pomimo otrzymanej poprzedniego wieczora rany w nodze, jest oczywiście na posterunku:

„Uformowaliśmy się w linię bojową na poziomie jakichś 10 stóp poniżej równiny, którą zasłania nam teraz krawędź wąwozu. Generał Morand rozkazuje nam pomaszerować przeciwko wielkiej baterii nieprzyjaciela [Wielkiej Reducie]. Przechodząc wzdłuż linii, aby dodać żołnierzom odwagi i znalazłszy się przed frontem naszej kompanii, generał dostrzega, że zostałem poważnie ranny. 'Kapitanie', powiada do mnie, 'nie dotrzyma pan kroku, proszę wycofać się do osłony pocztu sztandarowego.' Odpowiedziałem mu: 'Generale, dzień ten za bardzo mnie pociąga, abym nie miał dzielić chwały, jaką nasz pułk zamierza się okryć'. 'Widzę, że jesteś mężczyzną, jak zawsze', odpowiada generał biorąc mnie za rękę. I przechodzi dalej wśród padających ze wszystkich stron kul".

Co się tyczy Laugiera, który może „widzieć to wszystko tak dobrze, jak widz w cyrku może obserwować co rozgrywa się na arenie tuż przed nim", to ogarnia go „niepokój wręcz nie do opisania. Nie mogę oderwać oczu od tej grupy bohaterów. Postawa żołnierzy jest godna podziwu". Pułk Françoisa:

„otrzymuje rozkaz natarcia. Po dotarciu na krawędź wąwozu, w pół dystansu od baterii rosyjskiej, zostajemy zmiażdżeni jej kartaczami, jak również ogniem innych, biorących nas od flanki. Lecz nic nas nie powstrzyma. Podobnie jak moi woltyżerowie, mimo rany w nodze, czynię uniki i skaczę, aby dać wolną drogę kulom, gdy nadciągają i przelatują przez nasze szeregi. Całe grupki, nawet półplutony, padają pod ogniem nieprzyjaciela, pozostawiając po sobie szerokie przerwy".

Teraz, estetyczna ekstaza Cezarego de Laugiera

„nagle ustępuje uczuciom żalu i litości. Nieszczęsny ten regiment, tak właśnie przeze mnie podziwiany, daje się zmasakrować, a w dodatku Rosjanie zaczynają rozstawiać świeże baterie, aby odpowiadały włoskim, strzelającym ze wzgórz na których i ja się znajduję".

Kapitan François, lawirując między kulami, natrafia na:

„generała Bonamy'ego, pozostającego na czele 30 Pułku, który każe nam się zatrzymać wśród padających kartaczy. Wreszcie wzywa nas i ruszamy, pas de charge. Linia Rosjan próbuje nas powstrzymać. Z dystansu 30 kroków cały pułk oddaje salwę i przechodzimy im po karkach. Rzucamy się w kierunku reduty i próbujemy dostać się do środka przez ambrazury. Wchodzę tam zaraz po wystrzale z działa. Rosyjscy kanonierzy przyjmują nas ciosami swoich wyciorów, drągów do przybijania ładunków i ustawiania dział. Walczymy z nimi jeden na jednego, w czym okazują się być tęgimi przeciwnikami. Wielu Francuzów wpada do wilczych dołów, gdzie kłębią się i walczą ze znajdującymi się już w nich Rosjanami. Gdy już wdarłem się do reduty, broniłem się przed kanonierami szablą i ściąłem niejednego".

Spoglądając z punktu obserwacyjnego Szwoleżerów Bawarskich, zmasowanych wraz z resztą kawalerii Ornana za wsią Borodino, von Muraldt widzi nawet Eugeniusza, zwykle tak powściągliwego i niewzruszonego, jak daje się ponieść ogólnemu entuzjazmowi. „Powiewał w powietrzu swoim kapeluszem i krzyczał 'Bitwa jest wygrana!'".

Wszystko co może dostrzec pułkownik Griois, czekający ze swoimi armatami w zagłębieniu gruntu, to ogromne ilości dymu wznoszące się z pozycji wroga już raczej więcej może usłyszeć. Także i on przypuszcza, ze wielka fortyfikacja polowa została wzięta:

„Wrócił jeden z grenadierów rannych w tym ataku, cały pokryty krwią i wręcz pijany szczęściem i chwałą, aby potwierdzić nam, że ów szczęśliwy sukces, otwierający centrum nieprzyjaciela i rozdzielający jego skrzydła, wydawał się przesądzać o naszym zwycięstwie".

Impet natarcia 30 Pułku jest zaiste tak wielki, że François i jego ludzie:

„docierają aż ponad 50 kroków poza redutę. Ponieważ jednak nie ruszyły za nami pozostałe pułki dywizji za wyjątkiem jednego batalionu ze wspierającego nas 13 Pułku Piechoty Lekkiej, wszyscy bowiem związani są walką z Rosjanami zmuszeni jesteśmy bić w bębny na odwrót, ponownie przekraczając redutę, linię rosyjską która w międzyczasie znów zerwała się na nogi oraz wilcze doły. Tym sposobem pułk nasz zostaje rozniesiony w strzępy. Zbieramy się za redutą, ciągle pod ogniem nieprzyjacielskich kartaczy, i próbujemy szturmować po raz drugi. Jednak bez żadnego wsparcia jest nas zbyt mało, aby odnieść sukces. Wycofujemy się więc, mając jedynie jedenastu oficerów i 55 żołnierzy. Cała reszta została zabita lub ranna. Dzielny generał Bonamy, który ani na chwilę nie opuścił swojego posterunku na czele pułku, pozostał we wnętrzu reduty".

Otrzymawszy co najmniej piętnaście ran, krwawiący i bezsilny, Bonamy ocalił życie jedynie dzięki okrzykom „Jestem Królem Neapolu!" Uwierzywszy mu, Rosjanie zabrali go do kwatery głównej Kutuzowa, gdzie rosyjski wódz naczelny, kompletnie nieświadom toczącego się potwornego starcia, spędza dzień na jedzeniu i pogawędkach z eleganckimi, młodymi oficerami sztabowymi. Kutuzow wzywa chirurga, lecz poza tym nie poświęca mu większej uwagi.

„Brałem już udział w niejednej kampanii", kontynuuje swoje rozważania na stoku przed Wielką Redutą François:

„lecz nigdy dotąd nie znalazłem się w tak krwawej walce wręcz, ani nie stawałem przeciwko tak zażartym żołnierzom, jak Rosjanie. Byłem w opłakanym stanie. Moje czako zostało zdmuchnięte kartaczem, poły mego płaszcza także pozostały w ręku Rosjan. Cały byłem posiniaczony, a rana w lewej nodze paskudnie mnie bolała. Po kilkuminutowym odpoczynku na równinie, gdzie się zbieraliśmy, zasłabłem z utraty krwi. Wzięło mnie ze sobą kilku woltyżerów i zanieśli mnie do generała Moranda, który też został ranny

w szyję od wybuchu kartacza. Rozpoznał mnie, podał mi rękę, a gdy był bandażowany, skinął na chirurga, aby zajął się mną".

Uświadomiwszy sobie, że triumf był przedwczesny, pułkownikowi Grioisowi wydaje się, że 30 Pułk przegrał z powodu braku odpowiedniego wsparcia:

„W tym samym mniej więcej czasie, cała masa kirasjerów rosyjskich szarżowała na nasze prawe skrzydło, a stąd gdzie byliśmy, mogliśmy dostrzec, że spowodowali oni sporo zamieszania".

Faktycznie, Eugeniusz musiał wysłać dywizję Gerarda, aby wsparła prawe skrzydło Moranda, na które szybki kontratak przepuściły dwa pułki rosyjskich dragonów. Gdy ścigają oni resztki 30 Pułku w dół stoku i rzucają się na jego rezerwy, Cezary de Laugier podziwia sposób, w jaki 7 Pułk Lekkiej Piechoty (pułk sierżanta Bertranda):

„natychmiast formuje czworobok, pozwala dragonom zbliżyć się, aby otworzyć ogień ciągły, w dobrym tempie, dwoma szeregami, który w mgnieniu oka zasłał pole ludźmi i końmi. Ranni i zabici, ludzie i zwierzęta, utworzyły nową barierę wokół tych dzielnychbatalionów".

Griois także widzi ową masę jazdy, szybko zepchniętą i odrzuconą, pozostawiającą:

„cały teren przed okopami pokryty martwymi. Jednak pół godziny później, jeszcze bardziej zajadła strzelanina i okrzyki hurra oznajmiły nam, że Rosjanie nadal oddają się swojej robocie".

Słysząc, że Włoska Gwardia Królewska otrzymała rozkaz stanąć pod bronią, jej starszy adiutant, nadal rzucając tęskne spojrzenia przez ramię, powraca na swoje stanowisko.

W małym jarze potoku Semenowskiego, którego woda jest już czerwona od krwi, chirurg Roos, mając nad głową latające kule armatnie, z których część wbija się głęboko w przeciwstok, a inne staczają się w dół ku jego stanowisku po przednim stoku, opatruje swoich rannych Sasów, Westfalczyków, Wirtemberczyków, „a nawet Rosjan". Zauważa, że głębokie rany, zadawane przez latające odłamki pocisków, nawet gdy często odrywają całe kawały kończyn, krwawią bardzo mało, podczas gdy rany cięte niezwykle obficie:

„Jakiś kirasjer z Lejbgwardii Saskiej, niezwykle wielki mężczyzna, miał taką właśnie ranę w lewym pośladku. Rozdarte mięśnie ukazywały nagą kość od kolana po wielki krętarz. Rana nie krwawiła. Sas wydawał się być pełen energii. Powiedział: 'Moja rana jest straszna, ale szybko wyzdrowieję, ponieważ mam dobre zdrowie i czystą krew!' Młodziutki oficer z tego samego pułku wydawał się mniej pewny siebie. Nie był tak mocno zbudowany jak inni. Był raczej kruchy i delikatny. Kula karabinowa przebiła mu mięsień trójgłowy ramienia. To nie ból powodował jego skargi, lecz obawa przed kalectwem, pewność, że nie będzie mógł liczyć na niczyją pomoc, oraz odległość od kraju ojczystego. Byłem pełem współczucia dla niego, a gdybyśmy znajdowali się w Dreźnie, a nie pod Borodino, najchętniej oddałbym go pod opiekę jego matki".

Tego ranka, wszystko co Roos miał do jedzenia to kęs chleba, podarowany mu przez innego chirurga, pożyczającego od niego instrumenty, popity łykiem wody ze strumienia:

„Liczba zgłaszających się rannych jest ogromna. Dołączyli do nas inni chirurdzy. Dzięki ich współpracy mogliśmy służyć rannym bardziej aktywną pomocą. Wielu z tych nieszczęśników zmarło na miejscu. Ambulanse ewakuowały tych, którym udzielono już pierwszej pomocy. W przeciwieństwie do innych kampanii, doktorom nie wskazano wcześniej miejsca, dokąd powinni ewakuować swoich rannych".

Na takim to właśnie punkcie opatrunkowym, rana kapitana Françoisa zostaje wreszcie opatrzona:

„Doktor przychodzi i bada moją ranę. Wepchnąwszy mały palec do dziury postrzałowej, bierze lancet, robi małe nacięcia na krzyż przy każdym z otworów, a następnie wprowadza sondę na wylot przez nogę, pomiędzy obiema jej kośćmi. 'Szczęśliwa rana', powiada, wyciągając kilka odłamków kości. Następnie udziela mi pierwszej pomocy i mówi, abym udał się do ambulansów armii w Kołockoje ", gdzie rannych można już liczyć „w tysiącach".

W międzyczasie, w centrum, trwa trzecia bitwa wokół płonących zgliszcz wsi Semenowskoje. Przeciwko niej a stanowi ona razem z Wielką Redutą klucz do całej pozycji rosyjskiej rzucany jest, fala za falą, cały III Korpus. Jego ataki najwyraźniej pokrywają się z wysiłkami I Korpusu, gdyż kapitan Bonnet także widzi, jako swój cel, „trzy reduty", które mogą być jedynie owymi fleszami Bagrationa:

„Ruchem na prawo rzucamy się przez jakieś krzaki i zbliżamy się do pierwszej reduty, rychło wziętej przez nasze czołowe oddziały. Nasz pułk maszeruje zatem na drugą, jego cztery bataliony ustawione są liniami, jedna za drugą. W połowie drogi między pierwszą a drugą redutą, nasz dowódca Fournier zostaje ranny, obejmuję więc dowództwo batalionu. Przegrupowuję go w kolumnę, prawym krańcem wspartą o rów już wziętej reduty. Dzierżę sztandar. Oczekuję właściwego momentu do działania. Piechotą podchodzi do mnie nasz pułkownik, którego proszę o zezwolenie na odesłanie sztandaru do tyłu do części korpusu znajdującego się bliżej pierwszej reduty, na skraju zagajnika skąd wyszliśmy. Tak też uczyniono".

Dość niefortunnie, po zaledwie pięciu minutach, rosyjscy strzelcy:

„w dobrym szyku pojawiają się nieco na lewo, zaś trochę na prawo od nas naciera jakaś zwarta kolumna. Rozwijam mój batalion i, na razie nie strzelając, maszeruję prosto na nią. Kolumna się cofa. Gdy wykonujemy ten ruch, jesteśmy jednak tak wystawieni na kartacze pochodzące z armat ustawionych we wsi, że widzę jak mój batalion pada i pojawiają się w nim wyrwy, niczym blanki w murze obronnym. Mimo to posuwamy się naprzód".

Osiągnąwszy krawędź jaru, oddzielającego wioskę od sąsiadującego z jarem grzbietu, 18 Pułk Piechoty Liniowej pakuje się wprost na inną jeszcze kolumnę nieprzyjacielską:

„maszerującą ciężko i bez pośpiechu. Wszystko co z 4 batalionu trzyma się jeszcze na nogach, wykonuje więc półobrót i wycofujemy się powoli, ostrzeliwując tę kolumnę, aż wreszcie ponownie wkraczamy do reduty. Ta jednak, bedąc odsłoniętą od strony rosyjskiej, jest nie do utrzymania. Jestem ostatnim z tych, którzy przeskakują przez jej parapet, gdy jakiś Rosjanin obok mnie łapie mnie za połę płaszcza. Przeskakuję rów jednym susem. Musieli chyba wystrzelić do mnie ze 20 pocisków z najbliższego dystansu, lecz nie trafili niczego poza moim czakiem. Wycofujemy się aż do krzaków w pobliżu pierwszej reduty".

18 Pułk nie zdążył jeszcze dobrze schronić się w tych krzakach, gdy stał się celem kilku kolejnych szarż rosyjskich kirasjerów. I dopiero gdzieś koło południa Rosjanie ostatecznie opuszczają ruiny tego, co jeszcze kilka godzin wcześniej było wsią Semenowskoje.

Ból gardła, paskudna gorączka, migrena i boleśnie przepełniony pęcherz nie są szczególnie korzystnymi objawami, gdy trapią naczelnego wodza i to w chwilach krytycznych dla obrotów fortuny. Sołtyk, znajdujący się zaledwie o 30 czy 40 kroków od Napoleona, obserwuje go dokładnie. A ten, nie zwracając najmniejszej uwagi na padające od czasu do czasu w pobliżu pociski rosyjskie,

„to siada sobie na ziemi, to znów chodzi tam i z powrotem mrucząc pod nosem jakąś melodię, czasem mechanicznie wkładając rękę do kieszeni kamizelki, aby wyjąć jakieś pigułki, przepisane mu przeciw gorączce. Twarz jego wyraża równocześnie zatroskanie i niewzruszoność. Członkom swojej świty rzuca kilka krótkich słów, nakazując im przekazać jego rozkazy na pole bitwy".

W pewnym momencie, polski generał Kossakowski „podniósłszy z ziemi skorupę rosyjskiego kartacza grubo pokrytą rdzą, z tych, o których powiada się, że powodują najgorsze rany", trzymając ją przed sobą:

„podszedł do Napoleona, aby okazać mu ten dowód nieczystej gry Moskali, dodając uwagę, że przeciwko takiemu wrogowi wszelkie chwyty są dozwolone. Cesarz odparł na to żywo 'Och, nie dbam o nich za grosz!' Zaraz potem dorzucił jeszcze: 'Ale te skorupy nie niosą daleko'".

Ile właściwie Cesarz może zobaczyć z tego wielkiego starcia rozgrywającego się u jego stóp? Jedynie korpus Neya i „prawie całą kawalerię zgromadzoną pod dowóztwem Murata", myśli Chłapowski, stojący nieopodal ze swoim szwadronem 1 Polskiego Pułku Szwoleżerów Gwardii. Także i jemu wydaje się, że Cesarz jest chory: „To chodzi tu i tam, to znów siada na swoim składanym krześle. Ani na chwilę nie dosiada konia". Lejeune, czyniąc porównanie z Wagram, Essling, Iławą Pruską i Friedlandem, jest zaskoczony, „nie widząc, aby Cesarz wykazywał ten rodzaj aktywności, jaki zazwyczaj przynosił mu sukces". Pogłoski o tym, że Cesarz nie czuje się dobrze, docierają także do doktora Flize'a, oficera medycznego w jednym z pułków Gwardii:

„Przez całą bitwę Napoleon ani na chwilę nie dosiadł konia.12 Chodził jedynie, ze swoją oficerską świtą, nieustannie krążąc tam i z powrotem. Adiutanci, nieustającym potokiem, zjawiali się po rozkazy i odjeżdżali".

Jednym z nich jest Lejeune:

„Wracając z każdej ze swoich misji, zawsze zastawałem go siedzącego w tym samym miejscu i niemal w tej samej postawie, śledzącego wszystkie ruchy wojsk przez swoją kieszonkową lunetę i wydającego rozkazy z niezmąconym spokojem. Nie byliśmy jednak tak szczęśliwi jak dawniej, gdyśmy widzieli go, jak udając się w miejsca, gdzie zbyt zażarta obrona przeciwnika stawiała sukces pod znakiem zapytania, samym swoim pojawieniem się elektryzował wojska. Wszyscy byliśmy wręcz zaskoczeni nie widząc tutaj tamtego, aktywnego człowieka spod Marengo, Austerlitz, itp. Nie wiedzieliśmy, że Napoleon jest chory i że to właśnie choroba uniemożliwiała mu aktywne działanie w wielkiej walce, rozgrywającej się przed jego oczami, i to wyłącznie w interesie jego większej chwały. Nie byliśmy zbyt zadowoleni z przebiegu bitwy, więc nasze oceny takiego stanu rzeczy były surowe".

Boulart, stojąc wsród swoich dział, koni i jaszczy, kilka jardów przed stanowiskiem dowodzenia, widzi nagle samego Cesarza „z ramionami skrzyżowanymi na piersi, maszerującego w ożywiony sposób tam i z powrotem, drobnym krokiem, w samym środku mojej baterii. Nieco dalej, z lunetami w rękach, stała grupka oficerów i generałów. W poprzednich bitwach, Cesarz osiągał spektakularne efekty jednym tylko ze swoich mistrzowskich pociągnięć. Żyliśmy teraz nadzieją, że ujrzymy zaraz jego twarz rozjaśniającą się taką samą radością, jak to bywało za jego najlepszych czasów. Tym razem czekaliśmy jednak na próżno. W pewnej chwili Cesarz zszedł nieco niżej w dół stoku i, ciągle trzymając w dłoni lunetę, położył się, odchylony do tyłu, na rozciągniętej skórze niedźwiedziej. Czasem maszerował tam i z powrotem z rękami założonymi na plecach. Najczęściej jednak siedział na swoim składanym krześle, spoglądając przez lunetę, czy też wzywając gestem Berthiera, aby zamienić z nim kilka słów".

Zrzędliwy i pesymistycznie nastawiony kolega Boularta, kapitan Pion des Loches, powiada, że może nawet

„gwarantować, iż od chwili rozpoczęcia działań do czwartej po południu Cesarz nie ruszył się stamtąd, ponieważ przez cały ten czas nie spuszczałem z niego wzroku. Ponad 1OO oficerów sztabowych przybyło tam, jeden po drugim wysłuchiwał ich raportów, po czym odsyłał ich gestem, zazwyczaj nie wypowiadając nawet jednego słowa".

Znacznie większe wrażenie wywierała scena rozciągająca się zaraz za plecami Cesarza. Wiktor Dupuy, powracający właśnie z tyłów, gdzie wybierał sobie nowego konia spośród luzaków 7 Pułku Huzarów, bowiem jego własny był już niemal bez tchu, przejeżdża obok i widzi jak:

„Gwardia rozmieszczona jest za nim [Cesarzem], niczym w amfiteatrze. Uszykowana w kolumnach batalionowych, przedstawiała sobą wspaniały i imponujący widok. Wszyscy żołnierze byli w paradnych mundurach, jakby mieli za chwilę defilować na Placu Karuzeli ".

Także doktor Flize zapamięta przede wszystkim „ich bermyce i czerwone pióropusze". A Seruzier zanotuje, że „pomimo wszelkich cierpień, jakich zaznali od Wilna, ich prezencja była tak wspaniała, jak w Paryżu". Thirion, spoglądając przez ramię ze swojego miejsca wśród zbitej masy kawalerii we francuskim centrum, widzi cały pagórek niczym:

„piramidę ludzi i bagnetów, której szczyt stanowił Cesarz. Wspaniała i imponująca wizja. U stóp tej piramidy, rozciągnięta w dwie linie, stała cała kawaleria Gwardii. Pierwszą linię stanowili Szaserzy, Lansjerzy i Dragoni, drugą Grenadierzy i kompania wyborcza".

Zaraz poniżej i nieco z przodu, znajdują się trzy pułki piechoty Legii Nadwiślańskiej. Przez cały czas, powiada doktor Flize:

„orkiestry pułkowe grały marsze wojskowe, przypominające pierwsze marsze Rewolucji, kiedy to walczyliśmy o wolność: Allons, les enfants de la patrie. Te same wszakże tony, tutaj nie podnoszą bynajmniej wojskowych na duchu, a niektórzy starsi oficerowie śmieją się nawet, gdy porównują obie epoki".

Jeszcze wcześniej Chłapowski odnotował, jak „trąbki lekkiej piechoty wybierają najlepsze kawałki ze swojego repertuaru, ponieważ muzyka zawsze wielce podnosi na duchu przed bitwą". Flize zaś kontynuuje:

„Podsunąłem się nieco bliżej ku Cesarzowi, który wciąż spoglądał na pole bitwy przez lunetę. Nosił swój szary mundur i niewiele co mówił. Czasem kula armatnia potoczyła się w kierunku jego stóp, lecz wtedy po prostu usuwał się na bok, podobnie, jak i my, stojący za nim".

Bausset, który o 1O rano podał Cesarzowi kieliszek ponczu, powiada, że ów „po prostu kopał je [kule] na bok, jak ktoś czasem kopnie kamień podczas przechadzki". Nieco dalej, Dumonceau widzi jak:

„wszelkie trofea zdobyte na przeciwniku, natychmiast znoszone są do nas. Pomiędzy nimi spotkać można najwspanialsze okazy, zarówno ludzi jak i koni. Jeden koń, wspaniały gniady rumak, został odstąpiony naszemu dowódcy Cottiemu za dwudziestofrankową monetę. Potem kirasjer, który go przyprowadził, bardzo rezolutnie ruszył z powrotem w wir bitwy".

Około jedenastej przed południem, wszyscy zauważają okres względnego spokoju. Zdaje się, jakby obie strony zaczynały już wykazywać pierwsze oznaki wyczerpania. Murat wysyła więc jednego ze swych adiutantów, pułkownika Morelliego, do Napoleona, nagląc go, aby wysłał do boju Gwardię. Przybywszy pod redutę szewardyńską, Morelli słyszy tu i tam wypowiadane z cicha „Wysunąć Gwardię!" Lecz Napoleon powiada mu:

„A co, jeśli jutro dojdzie do następnej bitwy, z jakimi siłami ją stoczę?". Posuwa się jednak nawet do wydania Młodej Gwardii rozkazu wyruszenia, aby też zaraz go wycofać. Gdy zaś jej dowódcy, mimo wszystko, pod pretekstem wyrównywania linii, w zauważalny sposób „przetasowują" swoje jednostki w kierunku strzałów, ostro rozkazuje im zaprzestać tych manewrów. Zamiast wysłania do boju Młodej Gwardii, a po kolejnych atakach korpusu jazdy Latour-Maubourga, rozkazuje ruszać dywizji Frianta. Ludziom Dedema, „pragnącym wysłania ich w bój", Napoleon (o którym Dedem powiada, że „podszedł") odpowiada: „Pułki takie jak ten, wkraczają do akcji tylko wtedy, gdy decyduje się zwycięstwo".

„Przez chwilę pozostawaliśmy w naszej kolumnie wystawieni na kartacze wroga. Dwóch moich adiutantów, syn generała Frianta, oraz kilku oficerów sztabu zostało rannych. Rychło jednak nakazano nam maszerować w kierunku centrum, aby osłonić wypaloną wieś Semenowskoje, kilkukrotnie przechodzącą z rąk do rąk, przeciwko której Rosjanie rzucali teraz swoje dwudziestotysięczne rezerwy".

Friant, napotkawszy Murata „całego w uśmiechach", mimo furii ognia przeszło 100 armat rosyjskich, zajmuje wypaloną wieś i niemal w tej samej chwili zostaje ciężko ranny:

„Widząc, że pułk zaczyna ustępować pola, Murat rusza do dowodzącego nim pułkownika i chwyta go za kołnierz: 'Co pan robi?' Na to pułkownik, wskazując na setki swoich zabitych i rannych: 'Wszak pan widzi, że nie damy rady tutaj się utrzymać?' Murat: 'No dobrze, ja zostaję!' Pułkownik gapi się na niego: 'W porządku, Sire! Ruszajmy i dajmy się zabić!'".

Gdy szczątki dywizji Frianta tworzą dwa czworoboki, Murat obejmuje komendę nad jednym z nich, a generał Gallichet szef sztabu Frianta nad drugim. W krzyżowym ogniu obu czworoboków, atak rosyjski traci swój impet.

W tym samym czasie konieczne staje się podjęcie jakiejś rozstrzygającej interwencji. Napoleon zwraca się do Lejeune'a:

„Jedź i znajdź Sorbiera. Powiedz mu, aby zabrał całą artylerię mojej Gwardii na pozycję zajmowaną przez generała Frianta, i poprowadź go tam osobiście. Ma rozwinąć co najmniej 60 dział prostopadle" do linii nieprzyjaciela, aby rozbić jego flankę, a Murat da mu wsparcie. Allez!"

„Galopuję do ognistego generała Sorbiera. Odgadując co mam mu do przekazania, niemal nie daje mi czasu na wyjaśnienia, lecz niecierpliwie odpowiada: 'Powinniśmy byli to uczynić dobrą godzinę temu', i natychmiast wydaje rozkaz wyruszenia za nim kłusem. Natychmiast też cała ta imponująca masa 'gromowładnych' ciągnięta przez 2000 koni, zaczyna się toczyć z brzękiem łańcuchów i łoskotem kopyt końskich, zjeżdża w dół po zboczu wzgórza, przekracza dolinę, wspina się na niezbyt trudny stok, który nieprzyjaciel pokrył okopami, a następnie puszcza się galopem, aby zyskać przestrzeń konieczną do rozwinięcia się na lewym skrzydle wroga".

Boulart, pozostawiony ze swoją baterią na tyłach, z daleka obserwuje los kolegów:

„Przez dłuższą chwilę śledziłem wzrokiem trzy baterie Gwardii pod nieprzerwanym ogniem, przykryte niemal istnym gradem kartaczy, których upadki można było dostrzec tylko po kurzu, jaki wzbijały. Myślałem już, że po nich, co najmniej w połowie. Szczęśliwie Rosjanie celowali kiepsko lub zbyt wysoko".

Lejeune jednak towarzyszy Sorbierowi w sam środek tej ciżby:

„W pewnej odległości przede mna, widzę króla Murata na stającym dęba koniu pomiędzy konnymi zwiadowcami wroga, ze znacznie mniejszą liczbą otaczających go własnych żołnierzy. Wydawał się być znacznie mniej przejęty swoją własną kawalerią, aniżeli licznymi Kozakami wokół siebie. Ci rozpoznali go po jego buńczuczności, zuchowatości i odwadze, a także po jego małej, kozackiej burce z długiego koźlego włosia, jaką, podobnie jak i oni, miał narzuconą na ramiona. Radośnie jak w jakieś święto, otoczyli go, a mając nadzieję go pojmać wykrzykiwali 'Hurra, Hurra, Murat!' Lecz nawet mając go na długość piki, żaden nie śmiał zaatakować tego męża, którego szabla, prędka jak błyskawica, umiejętnie parowała każde zagrożenie i uderzała śmiertelnie w serca nawet najdzielniejszych. Pogalopowałem ku niemu, aby go ostrzec o tym, co miało się zdarzyć [tzn. że trzy baterie artylerii Gwardii miały otworzyć ogień z jego skrzydła], więc Murat, opuściwszy linię strzelców, nadciąga i wydaje rozkazy, aby zapewnić wsparcie Sorbierowi. Biorąc jego ruch za ucieczkę czy wycofanie się, Kozacy rzucają się za nami. Mój koń, nie tak lekki jak koń Murata dosiada on dziś pięknego, podpalanego Araba plącze wszystkie cztery nogi w zaprzęgu jakiegoś działa, gdy to wykonuje właśnie w pełnym galopie zwrot o 90 stopni, i przewraca się. Oszalałe zwierzę, choć zranione uderzeniem po upadku, wstaje nawet mnie nie zrzuciwszy i zabiera do Sorbiera w centrum strasznej baterii, która właśnie odpala swój pierwszą salwę granatów, kul i kartaczy, przeczesując linię nieprzyjacielską na całej jej długości, gdzie każdy pocisk jest skuteczny. Jazda nieprzyjaciela bezskutecznie usiłuje zniszczyć ową linię dział. Kawaleria Murata także daje im wiele do myślenia, lecz choć wykonuje kilka wspaniałych szarż, nie potrafi wydostać się na drugą linię wroga, zajmowaną przez Rosjan już na wyżynie, od której nadal pozostajemy oddzieleni niewielkim, łagodnym stokiem. Opanowujemy jednak ich umocnione pozycje. Wracam do Cesarza i przekazuję mu wszystkie te szczegóły".

Teraz już nie mniej niż 400 armat bombarduje centrum Rosjan, którego z kolei broni 300 ich dział. Ney i Davout montują natarcie po natarciu. Ani pozostający ciągle w rezerwie Dumonceau, ani zresztą ktokolwiek inny, nigdy dotąd nie słyszał czegoś podobnego:

„Z ogłuszającym rykiem kanonady tuż obok nas mieszały się, jak odległe echo, odgłosy baterii na naszym lewym skrzydle, wokół Borodina, oraz na prawym, za lasami, gdzie walczył książę Poniatowski. Atmosfera cała aż drży od dźwięków, przypominających jęki, gdzieniegdzie rozlega się ostry szum kul przelatujących w powietrzu, dający efekt rozdzieranego materiału, trzaski powtarzających się salw karabinowych, czasem ożywione długotrwałymi seriami wybuchów wszystkie te rozmaite dźwięki, dodane do ogólnego łoskotu, tworzyły piekielny wręcz zgiełk, tak że tamten pod Smoleńskiem dawał o tym tutaj bardzo słabe pojęcie".

Jatki po obu stronach są wręcz niewyobrażalne. Przez dwie godziny Segur obserwuje Rosjan:

„następujących zbitymi masami, w których nasze kule orały szerokie i głębokie wyrwy. Szli ciagle naprzód, dopóki baterie francuskie nie podwoiły ognia, miażdżąc ich w końcu kartaczami. Całe plutony padały naraz i widzieliśmy, jak żołnierze próbują odtworzyć szeregi pod tym potwornym ogniem".

„Kule i pociski padały tam jak grad", kontynuuje Planat:

„i wszędzie zrobiło się tyle dymu, że tylko z rzadka mogliśmy zobaczyć przeciwnika. Korpus Westfalski, uszykowany w ciasnej kolumnie przed redutą [szewardyńską], od czasu do czasu także częstowany był pociskami, które rozrywając się, rozsiewały wokół latające w powietrzu czaka i bagnety. Przy każdym takim ciosie, biedni żołnierze rzucali się na ziemię, gdzie leżeli rozpłaszczeni na brzuchach, a potem bynajmniej nie wszyscy się podnosili".

Sam Planat, gdy tak ugania się po polu bitwy za generałem Lariboisièrem,

„nie chcąc wcale opuścić swojego stanowiska, ani nawet zsiąść z konia", nękany jest przy tym przez

„najgorszy rodzaj cierpienia, jaki można sobie wyobrazić, a mianowicie przez biegunkę. Nie odważę się opisać sposobów, na jakie udawało mi się pozbyć burzy szalejącej w moich trzewiach, lecz straciłem podczas tego dwie chusteczki, które dyskretnie wyrzuciłem przejeżdżając obok okopów w linii fortyfikacji. Poważna to strata w kraju bez praczek".

Ale oto na wyżynie, Ney „ożywia wszystkich swoimi gestami i zapalczywością". Także jego Wirtemberczycy, posuwający się powoli (Suckow przypuszcza, że była to próba zwiedzenia przeciwnika), koszeni są przez armaty Rosjan, gdy „na samo czoło naszej kolumny przybywa major de Mangold, ze sztabu wirtemberskiego, i gromkim głosem wzywa konnych poruczników, potrafiących mówić po francusku". Suckow i jeszcze jeden porucznik zgłaszają się na wezwanie i zostają odkomenderowani. Jak mają jednak utrzymać kontakt ze „zbyt liczną świtą Neya"?

„Mizerne koniki" obu poruczników „mają wielkie kłopoty z nadążaniem za marszałkiem, którego aktywność polegała głównie na ruchliwości. Widzieliśmy go wydającego rozkazy we wszystkich możliwych punktach, wciąż odbierającego dyspozycje, czasami prowadzącego nas aż w zasięg nieprzyjacielskiego ognia karabinowego. Bardzo często galopował na pagórek, na którego szczycie znajdował się Napoleon. Prawdopodobnie składał Cesarzowi raporty, albo też prosił o nowe rozkazy".

Przy jednej z takich okazji, Suckow dosłyszał także Napoleona, który, będąc pieszo, zapytał: „No i co, marszałku?". Jednak nie usłyszał już odpowiedzi Neya widział jedynie jak „Napoleon bardzo gwałtownie smagnął powietrze trzymanym w ręce pejczem do konnej jazdy".

Fala za falą, dywizja po dywizji, rzucane są do walki. Ściśnięte, zielone szeregi, bardzo dobrze widoczne na pochylonym nieco do przodu zboczu, stanowią mięso, z którego francuskie działa rychło zrobią siekaninę. Sołtyk, również wysłany z poleceniem, spotyka także Davouta, kierującego ruchami swoich oddziałów w samym środku walki:

„Powiedziałem mu, że zamierzam wrócić do Cesarza i poprosiłem o rozkazy. Odparł: 'Ponieważ udaje się pan do Cesarza, proszę mu powiedzieć, że mieliśmy tutaj mały młyn, jak sam pan zresztą widział, ale że właściwie wszystko jest już w porządku'".

W chwili gdy dochodzi do przesilenia bitwy, gdy Rosjanie wydają się już ustępować, Bagration, dowodzący na ich lewym skrzydle, zostaje paskudnie ranny w nogę. Rosjanie się chwieją. A „Francuzi pozostają panami sytuacji i utrzymują flesze".

Flesze te jednak były zaprojektowane w ten sposób, aby od tyłu pozostawały otwarte. Pozostają takimi nadal, są więc wystawione na rosyjskie kontrataki. Tym razem jednak, „książę Eckmiihl udał się bronić redut, które wziął był wcześniej, a z których przeciwnik próbuje teraz go wysadzić." Przypada więc kolej Lejeune'a, wysłanego, aby przekazać mu:

„nieprzyjemne nowiny, że książę Poniatowski, manewrujący po jego prawej stronie w bardzo gęstych albo bagnistych lasach, wpadł na przeszkody, jakie uniemożliwiły mu wyprowadzenie Korpusu Polskiego na tyły Rosjan i wyrządzenie im szkód na tyle znaczących, aby stanowiły potężną dywersję na korzyść I Korpusu. Położenie marszałka było w tej chwili krytyczne, niemal nie do utrzymania. Choć został ranny [sic!] w ramię, pozostał na stanowisku, utrzymując dowództwo. Marszałek, bardzo zaniepokojony tym, że musi brać frontalnym atakiem to, co według niego należało atakować z co najmniej trzech stron naraz, powiedział mi w złości: 'Musiał chyba w niego [Napoleona] diabeł wstąpić, jeśli chce, abym tak trzymał byka za rogi!'".

W tym momencie szef sztabu Davouta, generał Romeuf, zostaje trafiony kulą i, śmiertelnie ranny, musi być zabrany na tyły. Lejeune śpieszy więc:

„do króla Murata, aby wyjaśnić mu, w jak krytycznym położeniu znajduje się Davout, a ów natychmiast zebrał kilka grup swojej jazdy, aby wesprzeć generała Frianta, któremu miałem zawieźć rozkaz wzięcia Semenowskoje. Chwilę później widziałem już całą równinę pokrytą ogromną ilością jazdy rosyjskiej, Kozaków, francuskiej i sojuszniczej, sczepionej ze sobą w najbardziej zażartej bijatyce".

Zbliża się już południe, gdy Le Royowi, wysłanemu aby zastąpił drugiego majora 85 Pułku, wydaje się, że walki na prawym skrzydle słabną. Bez wątpienia, to właśnie w tym okresie spokoju choć tak wiele rzeczy dzieje się naraz, że nie poddają się one jakiejkolwiek dokładnej chronologii

von Suckow, uczepiwszy się na swoim koniu jadącego na wspaniałych rumakach sztabu Neya, w chwili, gdy znajdują się poza zasięgiem ognia nieprzyjacielskiego, zostaje zaskoczony, kiedy Ney zwraca się do jednego ze swoich służących i powiada: „Obiad!" Jest to tym bardziej zaskakujące, że sam już od dawna żywił się końskim mięsem i kawałkami razowca:

„W mgnieniu oka zastawiony zostaje stół właściwie wielki obrus rozesłany na ziemi, obładowany takimi apetycznymi i komfortowymi daniami jak masło, ser, chleb, i tym podobne specjały. Pojawiają się nawet mocniejsze trunki. Zwięzłym: 'Częstujcie się, panowie!' marszałek zaprosił nas, abyśmy gorliwie rzucili się na smakołyki rozrzucone u naszych stóp, a których samych nazw, można by rzec, zdążylismy już zapomnieć".

Jednak stanowczo zbyt mało czasu jest im dane, aby oddać sprawiedliwość posiłkowi. „Po kilku zaledwie minutach rozległ się gromki okrzyk 'Na koń, panowie!' I nie było od tego odwołania. Znów musieliśmy zająć nasze miejsca w całym tym młynie." Wszyscy, włącznie z Neyem, dosiedli świeżych koni. Jedynie dwóch wirtemberskich poruczników musiało nadal zadowalać się swoimi maleńkimi konikami. Gdy przedstawili sytuację szefowi sztabu Neya, ten z miejsca ich odesłał. Przez cały ten czas nie przekazali choćby jednego rozkazu.

Również „koło południa" czyli w tym samym okresie spokoju de Bausset odważa się „oficjalnie" zapytać Napoleona, czy zechce zjeść obiad?

„Gestem wskazał mi 'Nie'. Byłem wtedy na tyle niemądry, aby powiedzieć mu, że nie ma na świecie takiego powodu, który by mógł odwieść go od spożycia śniadania, jeśli by tylko tego chciał. Oddalił mnie w sposób dość niegrzeczny. Później zjadł kromkę chleba i wypił kieliszek Chambertina bez rozcieńczania go wodą".

Jednak dla obu wirtemberskich oficerów, wielce zadowolonych z owej okazji do przekąszenia czegoś tak dobrego na obiad, „nie jest teraz sprawą prostą, wlokąc za sobą wyczerpane kucyki, odnalezienie naszych kilkuset Wirtemberczyków". Gdy wreszcie tego dokonują, ich towarzysze znajdują się we wnętrzu jednej z fleszy, gdzie są ostrzeliwani przez baterię 20 rosyjskich dział.

Do walki zostaje teraz rzucona Saska Dywizja Kirasjerów . Wspinając się na strome zbocze wiodące do Semenowskoje, porucznik kirasjerów von Meerheimb18 stwierdza, że „jest ono tak strome, iż niektórzy z naszych jeźdźców, nie uprzytomniwszy sobie, że łatwiej jest je pokonać jadąc na ukos, zwalają się do tyłu i zostają stratowani przez postępujące za nimi konie". Wioska na skraju wzgórza jest już teraz jedynie kupą żarzących się głowni. Za nią, pułk piechoty rosyjskiej, przyłapany podczas formowania się w czworobok, zostaje rozjechany, lecz dwa inne pułki odpierają zdezorganizowanych kirasjerów zdyscyplinowanymi salwami, powalając na ziemię pewną liczbę ludzi i koni. Wreszcie, drugie natarcie dywizji Frianta doprowadza do zajęcia przez nią terenu, dotąd pozostającego w posiadaniu rosyjskiego centrum.

I oto nareszcie otwiera się luka w linii rosyjskiej.

Przez lukę tę Murat i Ney mogą „patrzeć wprost, aż po Możajsk". Dostrzegają nawet części taborów rosyjskich, jak wycofują się w lasy.

Jest to decydująca chwila.

Chwila na zadanie powalającego na ziemię ciosu.

Tym razem więc Murat nie wysyła adiutanta, lecz swojego szefa sztabu, aby błagał Napoleona o wysłanie w bój Gwardii Cesarskiej. Belliard podjeżdża, zdejmuje kapelusz, wyjaśnia. Napoleon zastanawia się przez chwilę, lecz zwleka: „Zanim zaangażuję swoje rezerwy, muszę zobaczyć sytuację na szachownicy nieco wyraźniej". Kończy się tym, że rozżalony Belliard odjeżdża. Także i Ney prosił o Gwardię. Gdy dociera do niego odmowa, wykrzykuje ze złością: „Jeśli jest zmęczony, czemu nie wycofa się do Tuileries i nie pozostawi walki prawdziwym generałom?"

Gdy Belliard dociera wreszcie z powrotem do Murata, jest zaniepokojony, widząc go ściganego przez kirasjerów rosyjskich. A gdzież to jest jego świta? Wszystko co z niej pozostało, tak się przynajmniej wydaje, to jego mameluk Amadeusz. Aby uciec kilku Kozakom, którzy także ruszyli za nim, Murat pośpiesznie chroni się we wnętrzu czworoboku wirtemberskiej 25 Dywizji Piechoty. Amadeusz jednak pozostaje na zewnątrz:

„Uniformy kirasjerów księcia Konstantego były bardzo podobne do kirasjerów saskich białe kurtki z czarnymi wyłogami a ich nagłe pojawienie się wprawiło wszystkich w konfuzję. Wirtemberczycy wzięli ich za Sasów i wstrzymali ogień. Lecz Murzyn [sic!], który nie stracił głowy, krzyczał bez przerwy: 'Ognia! Ognia!' Było to wspaniałe, ponieważ znajdował się pomiędzy naszymi a Rosjanami! To jego 'Ognia!' mogło równie dobrze oznaczać koniec dla niego samego".

Gdy groźny moment minął, Murat ponownie dosiada konia i galopuje do Nansouty'ego, aby wyprowadzić nową szarżę, która jednak także zostaje odparta.

Do tej pory Rosjanie zdążyli już zamknąć lukę w swoim centrum. I tak przegapiono ten krytyczny moment.

Istniała całkiem zasadna przyczyna ostrożności Napoleona, aby rzucić na szalę Gwardię. Krótko przed tym, zanim przygalopował do niego Belliard, błagając go, aby tak właśnie postąpił, zdarzyło się coś istotnego.

Na skraju lewego skrzydła, Szwoleżerowie Bawarscy Ornana biernie cierpieli pod frontalnym ogniem rozmieszczonych za Kołoczą armat rosyjskich:

„Stojąc zbitą grupa, stanowiliśmy łatwy cel dla artylerii Rosjan, która podjechała ku nam. Rosyjscy kanonierzy, jak zwykle, celowali zbyt wysoko i wiele ich pocisków przelatywało nad naszymi głowami, więc też w pierwszej linii było mniej rannych niż można się było spodziewać. Lecz druga linia, brygada włoskich szaserów konnych, miała się znacznie gorzej jej oficerowie mieli pełne ręce roboty, aby utrzymać swoich ludzi w linii. Kule padały na lewo i prawo, trafiając w konie i jeźdźców. Taki los przydarzył się mojemu starszemu sierżantowi Moncrifowi, Francuzowi z urodzenia. Do naszej linii wkradło się zamieszanie, więc wyjechał właśnie przed front, aby doprowadzić ją do ładu. Zatrzymał się tuż przed moim koniem, aby coś do mnie powiedzieć, kiedy nagle kula zrzuciła go z siodła. Kilka kroków ode mnie leżały teraz tylko poharatane zwłoki, a chwilowo nie mogliśmy nawet zsiąść z koni, aby odciągnąć je na bok".

Trwało to tak już od dwóch godzin, aż słońce znalazło się:

„wysoko na niebie, gdy zobaczyliśmy jakieś poruszenie wśród licznie zgromadzonej przed nami kawalerii rosyjskiej. Rychło też stało się jasne, że znaczna jej grupa ruszyła przeciwko naszemu lewemu skrzydłu".

Dopiero teraz wyszło na jaw zaniedbanie Ornana, czy może Eugeniusza, którzy nie podjęli oczywistych środków ostrożności i nie rozmieścili lekkiej piechoty w rzadkich lasach na swoim lewym skrzydle. A oto teraz w tym właśnie kierunku, z wyraźnym zamiarem ich zajęcia, ruszała kawaleria rosyjska. Nagle uświadomiwszy sobie to przeoczenie, Ornano wysyła pilną wiadomość do Eugeniusza, który w pośpiechu, aby je skorygować, podsyła mu dwie kompanie woltyżerów. Jednakże jest całkiem jasne, że zejdzie trochę czasu zanim się one tam dostaną. A w tym właśnie czasie, kontynuuje relację von Muraldt:

„jazda nieprzyjacielska, składająca się głównie z Kozaków Gwardii, realizuje swój plan. Gdy woltyżerowie docierają wreszcie do nas, lasy znajdują się już w rękach nieprzyjaciela. Ledwie zaś woltyżerowie rozciagnęli się na lewo od nas, mając las w swoim zasięgu, gdy już na jego skraju widać pojedynczych strzelców wyborowych Kozaków Gwardii, [łatwo rozpoznawalnych po ich czerwonych, workowatych mundurach]. Gdy tylko nieprzyjaciel przed nami widzi, że zostaliśmy oskrzydleni, przekracza Kołoczę, wszędzie płytką i łatwą do przejścia w bród i, chroniony przez własną artylerię, atakuje nas od czoła. W każdej chwili oczekujemy rozkazu, aby na niego ruszyć, lecz czy to dlatego, że uwaga generała była skupiona na ataku zagrażającym naszej lewej flance, czy dla jakiejś innej przyczyny, rozkaz taki nie nadchodzi. Możemy więc tylko czekać na nieprzyjaciela, który posuwa się prosto na nas. Rozkaz dociera do nas dopiero wtedy, gdy Rosjanie znajdują się zaledwie o 200 kroków: 'Karabiny w górę! Ognia!' Ledwie zdążyliśmy wypalić z naszych karabinów z raczej niewielkim skutkiem (jak zazwyczaj przeciw kawalerii) a już zostaliśmy zaatakowani i odrzuceni przez dwa pułki huzarów".

Sytuacja grozi klęską. Całe lewe skrzydło zagrożone jest natychmiastowym zepchnięciem:

„W tym samym czasie Kozacy Gwardii wychodzą z lasu, objeżdżają obie kompanie naszych woltyżerów i uderzają w nasze lewe skrzydło. Zaatakowani od czoła i z flanki, w dodatku na tak gruntownie niekorzystnym terenie, całe nasze towarzystwo bierze nogi za pas. Przez chwilę, generałowie, oficerowie i szeregowi pospołu, kręcą się w kółko w jednej, opanowanej zamieszaniem masie. Każdy spina konia, aby tylko wydostać się z tej ciżby tak szybko, jak tylko się da".

Bez wątpienia przeklinając własne niedopatrzenie polegające na nieobsadzeniu lasu Laczaryskiego lekką piechotą, Eugeniusz wysyła adiutanta do Napoleona, aby powiadomić go o niebezpiecznym przedarciu się nieprzyjaciela. Sam zaś galopuje na miejsce stanowiące źródło kłopotów, aby „lepiej ocenić ruchy wroga". Dostawszy się tam właśnie w chwili, gdy Rosjanie wyprowadzają swój atak, zostaje:

„ogarnięty masową ucieczką i szuka ocalenia w szybkości swojego konia. Ci spośród nieprzyjaciół, którzy dosiadają najlepszych koni, podążają za nami z rozpuszczonymi cuglami i pochylonymi pikami".

Również Gwardia Włoska znajdowała się pod silnym naciskiem. Stojąc jako wsparcie dywizji Gerarda i Moranda, „biernie znosiła straty powodowane przez nieprzyjacielskie działa, niezdolna do zemszczenia się na przeciwniku, aż trzęsąca się z własnej bezradności", a pewna, że ta właśnie awantura może zdecydować o losach całej bitwy, prosi o pozwolenie włączenia się do niej. „Krzycząc z radości", utworzyli właśnie kolumnę szturmową „plutonami w prawo" welici na czele, za nimi grenadierzy, szaserzy i dragoni. „Radość, duma i nadzieja lśnią na twarzach nas wszystkich, pomiędzy padającymi pociskami i granatami, przy nieustającym gwiździe żelaza i ołowiu". Już mamy ruszać do ataku gdy nadbiega galopem oficer ze sztabu Ornana:

„aby ostrzec Wicekróla, w wielkim pośpiechu, że liczne siły jazdy rosyjskiej wyłaniają się z lasu Laczaryskiego, aby oskrzydlić i obejść naszą lewą flankę. Ostatni adiutant, jaki się pojawia, powiada nam, że Ornano i Delzons zostali już zmiażdżeni i zmuszeni do wycofania się w kierunku włoskich baterii, Borodino i taborów".

W tył zwrot! Z powrotem przez Kołoczę! „Rozeźleni tym, że przerwano nasz ruch, lecz mając nadzieję, że powetujemy to sobie w jakiś inny sposób, powracamy po własnych śladach, prowadzeni przez ostatnich dotąd w naszej kolumnie i śpieszymy do zagrożonego punktu".

Teraz już intruzi, wyłaniający się z lasu, stają się „z każdą chwilą coraz liczniejsi" i przeszło połowa włoskich dział musi zostać zwrócona przeciw nim. Pułkownik artylerii Achouard zostaje zabity i dwa spośród jego dział wzięte przez nieprzyjaciela, kiedy to Eugeniusz, przybywając na scenę akcji galopem i „obiecując nam, że Gwardia zjawi się tutaj lada moment, nie ma innego wyboru, jak tylko szukać schronienia we wnętrzu czworoboku 84 Pułku, na który natychmiast kieruje się szarża". „W tej właśnie chwili", kontynuuje Laugier:

„[ponownie] przekraczamy w bród Kołoczę i zachowując największy spokój, przyśpieszamy kroku, tym chętniej, że roznosi się plotka, jakoby sam książę był w niebezpieczeństwie. W międzyczasie jazda rosyjska, ciagle rosnąca liczebnie, ponawia swoje szarże przeciwko czworobokom chorwackiego 8 Pułku Piechoty Lekkiej, oraz 84 i 92 Pułku. Sformowani w czworoboki, posuwamy się eszelonem na spotkanie Rosjan, którzy zdążyli już dojść do włoskich baterii, przerwać ich ogień i odrzucić pułki Delzonsa".

Von Muraldt i jego umykający szaserzy znaleźli schronienie za skrzyżowanymi bagnetami Gwardii Królewskiej:

„Nieco oddaleni od naszej piechoty, sformowanej już za nami w czworobok, porucznik Munch i ja byliśmy wśród pierwszych, którym się udało, krzycząc i wykłócając się, zatrzymać naszych ludzi i zaprowadzić wśród nich ponownie nieco porządku. Inni poszli za naszym przykładem. Teraz już Rosjanie zauważyli obecność naszego odległego czworoboku piechoty i zaczęli wstrzymywać swój pościg", odpędzeni „bez ceregieli", powiada Laugier, silnym ogniem karabinowym tych czworoboków. Zaś Muraldt opowiada dalej:

„Został więc uczyniony jakiś początek, po czym już rychło odrzuciliśmy Rosjan do tyłu i to tak gwałtownie, że nie mieli nawet czasu, aby zabrać ze sobą znajdującą się przed nami baterię, która wpadła im w ręce, gdyśmy uciekali".

Lekka kawaleria Ornana przegrupowała się i teraz pragnie zemsty. Wspierana przez dragonów Gwardii Włoskiej oraz Guardia d'Onore, rzuca się przeciw Rosjanom, którzy w pośpiechu ponownie przekraczają Wojnę i Kołoczę i nie odważają się już wrócić, a przy okazji porzucają dwa zdobyte przez nich wcześniej włoskie działa:

„Jest około trzeciej. Ponieważ otrzymaliśmy właśnie rozkaz ponownego sformowania się na naszych poprzednich pozycjach, nie ścigamy ich już dalej. Podczas całego tego epizodu, trwającego nie więcej niż dziesięć minut, wielu naszych ludzi zostało rannych od cięć szabli lub ciosów pik, lecz stosunkowo niewielu zabitych. Po takim interesującym intermezzo, choć bez przerwy ostrzeliwani przez rosyjskie armaty, staliśmy murem na miejscu".

Część tej improwizowanej, źle przeprowadzonej, lecz jak okaże się pewnego dnia decydującej interwencji Uwarowa, spowodowała nawet panikę w taborach. A stojące najbardziej z tyłu jednostki Gwardii, choć potyczka była jedynie z Kozakami, musiały nawet chwilowo wykonać w tył zwrot, aby być gotowymi na ich przyjęcie.

Jednak rzeczywistym osiągnięciem Uwarowa było zredukowanie nacisku Francuzów w centrum w tym właśnie krytycznym momencie.

Nie wiemy co Napoleon myślał o tym wydarzeniu. Lecz w szopie, na tyłach Gwardii Cesarskiej, której Larrey używa w charakterze swojego punktu opatrunkowego dla najwyższych rangą w całej armii, ranni generałowie Teste i Compans (a niewątpliwie także Dessaix i Rapp) słyszeli odgłosy walki zbliżające się od lewej, potem zamierające, a także to, że na tyłach doszło do wybuchu „paniki i zamętu".

Około drugiej po południu, Girod de l'Ain, znajdujący się w centrum, spotyka Neya:

„w większym czy mniejszym stopniu samotnie dowodzącego całą linią. Tak czy inaczej, ostrzał z obu stron zaczynał słabnąć i można by rzec, iż bitwa miała się ku końcowi z powodu braku walczących, tak wielkie były bowiem przedpołudniowe straty obu armii. Jedynie baterie ciągle odpowiadały sobie wzajemnie częstymi salwami, choć na dość długi dystans. Będąc w drodze, kiedy starałem się dostać do marszałka Neya, znalazłem się w pewnej chwili u podstawy niewielkiej fortyfikacji, a ze wszystkich kierunków dochodziły mnie odgłosy przelatujących nad moją głową kul. Ich świst, a także najwyraźniej emocje całego przedpołudnia, wywarły takie wrażenie na moim biednym koniu, że choć dotychczas zawsze był wzorem łagodności, to wybrał sobie najwyraźniej ten właśnie moment, aby stać się tak wyjątkowo narwistym, iż musiałem z niego zsiąść i prowadzić go za uzdę. Dziwna rzecz to nie odgłosy wystrzałów powodowały, że szkapa trząsła się na wszystkich czterech nogach, lecz właśnie gwizd kul tak dobrze rozumiała, że tutaj właśnie leży niebezpieczeństwo, nie zaś w detonacjach przy wystrzałach z dział".

Ney wysłał Giroda de l'Aina, aby przekazał rozkaz pójścia naprzód generałowi Friedrichowi, a także:

„księciu Abrantès, który znajdował się w Korpusie Westfalskim po naszej prawej. Friedrich posłuchał i zajął pozycję, z jakiej mogł dojrzeć Westfalczyków za sobą, pozostając także ciągle w styczności z Korpusem Polskim księcia Poniatowskiego, po swojej prawej stronie. Co się zaś tyczy Junota, to odnalazłem go w leśnej przecince. Zsiadł z konia i polecał swoim odziałom, aby składały broń na kupę, najwyraźniej absolutnie nie mając zamiaru się ruszyć. Nie zwrócił najmniejszej uwagi na to, co miałem mu do powiedzenia i nadal zajmował się, także tutaj, tym o co oskarżano go pod Walutyną Górą".

Także i Le Roy, który opuścił sztab Davouta, aby zastąpić drugiego majora 85 Pułku, czuje że walki na prawym skrzydle słabną od chwili zajęcia fleszy. Jednak 85 Pułk nie zdążył jeszcze na dobre rozwinąć natarcia przez wielką równinę, wysuwając się z jednej z owych fleszy około trzeciej po południu, gdy burza kul i kartaczy rozszalała się znów, równie silna jak poprzednio.

Nadal też głównym jej celem jest zgrupowanie kawaleryjskie Murata, które przez prawie dziewięć godzin tworzyło centrum linii francuskiej. Jedna po drugiej mijały straszne godziny, a oni siedzieli tam na swoich koniach, nieruchomi pod ogniem dział rosyjskich, przede wszystkim zaś

osiemnastu ciężkich armat z Reduty „Rajewskiego". Lejeune wyraźnie widzi, że jeśli włoska artyleria została rozmieszczona zbyt daleko od nieprzyjaciela, to trzy korpusy kawaleryjskie: Grouchy'ego, LatourMabourga i Montbruna, niewątpliwie od samego początku bitwy stoją zdecydowanie zbyt blisko:

„Z próżności, a może raczej, aby nie dać powodów do fałszywych interpretacji, do głowy im nie przyszło, aby cofnąć się tych kilkaset kroków i zająć mniej wyeksponowaną pozycję trochę z tyłu. Takim oto sposobem, tysiące dzielnych żołnierzy i doskonałych koni, co do których istniały wszelkie powody, aby ich oszczędzać, padły bez żadnego pożytku dla armii".

Gdy tak płyną niekończące się minuty, a potem godziny, pułkownik Roth van Schreckenstein, dowodzący Kirasjerami Lejbgwardii Saskiej, stwierdza, że:

„dla silnych, zdrowych i mających dobre konie żołnierzy, bitwa kawaleryjska jest niczym w porównaniu z tym, na co wystawił swoją jazdę Napoleon pod Borodino. Tkwić bezczynnie pod ogniem musi być zaiste jedną z najbardziej nieprzyjemnych rzeczy, jakie można nakazać kawalerii. Mało było takich, których sąsiad nie zwalił się z koniem na ziemię, lub nie zginął z paskudnych ran, krzykiem wzywając pomocy".

Kapitan Aubry widzi jak oba podudzia jego pułkownika odlatują gdzieś w bok, a dwóch kapitanów oraz płatnik pułkowy zostają zabici, a wszystko to powoduje najwyraźniej jedna, jedyna kula:

„Starszy sierżant na prawym skrzydle szwadronu został zmieciony kulą armatnią w tym samym momencie, gdy dotknąłem płazem szabli jego piersi, aby wyrównać przedni szereg szwadronu. Cały zostałem obryzgany jego krwią. Kowala, który zajął jego miejsce, spotkał ten sam los. Jego sąsiadem był kapral, pod którym zabito już trzy konie. Niedługo przyszła kolej i na mnie. Zostałem trafiony rykoszetującą kulą armatnią, albo fragmentem eksplodującego granatu w płaski bok mojej ostrogi. Uderzenie było na tyle gwałtowne, że mój but został rozpruty tak łatwo, jakby dziecko rozdzierało dla zabawy kartkę papieru. Wszystko co się z niego zostało to futrówka. Całe szczęście, że pocisk przeszedł ostatecznie nad moim śródstopiem, a nie poszedł w kostkę gdyby tak się nie stało, byłoby już po mojej nodze. Skończyło się na stracie wszystkich paznokci i zdarciu ciała z palców tej stopy"

Wiktor Dupuy, nieco wcześniej, jechał u boku swojego generała:

„gdy nagle kula przeszła tak blisko mojej twarzy, że poczułem bijące od niej ciepło. Czyniąc odruchowo unik całym ciałem, szarpnąłem równocześnie ostro wodze mojego konia. Rzucił się w przeciwnym kierunku i wyleciałem z siodła. Ogłuszony upadkiem leżałem na ziemi bez ruchu. Generał Jacquinot, pułkownik Gobrecht z 9 Pułku Lansjerów i kilku jeszcze oficerów podeszli i otoczyli mnie. Słyszałem jak mówią 'Zabili tego biedaka Dupuya!' Kilku już oto zsiada z koni, aby pomóc mi na ile zdołają, gdy nagle dochodzę znów do siebie i mówiąc 'nic mi się nie stało!' wsiadam z powrotem na konia. Incydent ten, szczęściem dla mnie jedynie komiczny, rozśmieszał nas przez kilka dobrych chwil".

Gdy godziny wloką się jak zły sen, topnieją także szeregi 7 Pułku Huzarów. Dwie rosyjskie baterie, jedna na reducie, druga atakująca ich z flanki, stopniowo je dziesiątkują. Dowódca szwadronu Dupuya, Brousselier, podjeżdża do niego:

„Zapytał mnie, czy nie mógłbym dać mu czegoś do picia. Wręczyłem mu moją flaszkę, w której było jeszcze nieco rumu. Pociągnąwszy łyk, powiedział 'W drogę! Jadę z powrotem. Jeśli muszę zostać zabity, stanie się to na moim stanowisku!' Ledwo wypowiedział te słowa, gdy kula trafiła go w pierś. Zmarł na miejscu. Gdyby został przy mnie choćby minutę dłużej, owa niefortunna kula by go nie dosięgła".

Kapitan kirasjerów Breaut des Marlots, o którym można rzec, że jeśli kiedykolwiek żył prawdziwy wyznawca filozofii stoickiej, to był nim właśnie on, widzi wszędzie wokół siebie tylko:

„martwych lub umierających. Dwa razy podczas bitwy wybrałem się, aby popatrzeć na twarze kirasjerów mojej kompanii i znaleźć wśród nich tych naprawdę dzielnych. Tym, którzy wyglądali mi na takich, mówiłem to na miejscu. Właśnie podjeżdżałem do młodego oficera, pana de Gramonta, aby pogratulować mu utrzymywania dobrej postawy, a on powiadał mi, że nie ma skarg, chciałby tylko szklankę wody, gdy nagle nadlatuje kula i rozcina go na dwoje. Zwracam się do innego oficera i powiadam mu, jak bardzo żałuję biednego pana de Gramont. Zanim zdąży odpowiedzieć, jego koń zostanie zabity kulą. Podaję własnego konia do potrzymania na pół minuty a trzymający go kirasjer zostaje powalony i zabity. Sam jednak, choć cały pokryty ziemią, jaką obrzucają mnie granaty, nie zostaję nawet draśnięty".

Pozostając w takich opałach, stwierdza on, że najlepszym przyjacielem żołnierza jest czyste sumienie:

„A oto, co dało mi tak potrzebny spokój: 'Wszystko to jest loterią. Nawet jeśli wydostaniesz się stąd, i tak pewnego dnia będziesz musiał umrzeć. Czy wolisz więc żyć pozbawiony honoru, czy też zginąć z honorem?' Gdy rąbiesz się z kimś na szable, przynajmniej jesteś w ruchu. Zapał, który cię wtedy ożywia odsuwa na bok wszelką refleksję. Ale widzieć pewną właściwie śmierć, a prawdę powiedziawszy, wręcz na nią czekać, być otoczonym jedynie martwymi i umierającymi, to już często przekracza ludzką wytrzymałość i ufam, że jedynie filozofia ma w sobie siłę podtrzymania nas poprzez ukazanie całej nicości naszego istnienia. Zły człowiek nigdy nie będzie dobrym żołnierzem, wyrzuty sumienia przytłumią jego odwagę. Taki ktoś dobry jest tylko w jakichś desperackich przedsięwzięciach, na przykład w szarżach; często sam widziałem jak prawda ta się potwierdza. Wszystko to świadczy o tym, iż każdy człowiek posiada mniej lub bardziej podatne sumienie i że nikt nie może stłumić go całkowicie. Na widok wielkiego niebezpieczeństwa sumienie odradza się. Jest ono głosem Boga i największym dowodem jego istnienia".

Niektórzy ludzie chyba ich sumienia nie są aż tak spokojne dziwią się czy naprawdę jest konieczne, aby tak bardzo wystawiali się na ogień nieprzyjaciela:

„Krótko po tym jak koń generała Bruyère'a rani go padając, dowództwo dywizji lekkiej kawalerii obejmuje generał Jacquinot, który od razu wycofuje 7 Pułk Huzarów na mniej eksponowaną pozycję za lasem".

Również Maurycy Tascher zapisze w swoim dzienniku: „Pozostawałem przez dziewięć godzin pod kulami działowymi i kartaczami". Dziwi się on, jak wielu nowicjuszy, „którzy ledwo siedzą w siodle" i dawniej często spadali na równej drodze, potrafi to wszystko wytrzymać.

Bo nie trzeba wyobrażać sobie, że nikt nowicjusz, czy nie nie ucieka. Vossler widzi „pułk polskich ułanów, jak załamuje się pod ogniem i przelatuje przed nami zanim udaje się go zatrzymać". Istnieją nawet generałowie, którzy skorzystają z jakiegokolwiek pretekstu, choćby błahego, aby się wycofać. Generał Burot, dowódca 1 Brygady Lekkiej Kawalerii (5 i 9 Pułk Huzarów), znany z tchórzostwa:

„posuwał się na czele swojej brygady, kiedy kula zniosła jeden z rogów jego kapelusza. Gdy się wycofywał, spotkał marszałka Neya, któremu szczegółowo opisał swojego pecha. 'Jesteś pan ranny?' 'Nie, panie marszałku, chyba nie.' W takim razie', ironicznie odparł diuk Elchingen, 'udaj się pan z powrotem do swojej brygady, wszak po bitwie nie będziesz miał pan żadnego problemu ze znalezieniem jakiegoś nakrycia głowy!'".

Na lewo od owych wielkich mas kawalerii, wysunięte poza głęboki wąwóz przed Wielką Redutą, armaty Grioisa odstrzeliwują się „artylerii w redutach [tzn. fleszach] po naszej prawej i lewej, a także prowadzą ogień przeciw zmasowanej naprzeciwko nas jeździe i piechocie":

„Wszystkie rezerwy kawaleryjskie połączyły się w tym punkcie i sformowały w kilku liniach na prawo od moich baterii. Kule karabinowe, granaty i kartacze, spadające na nas ze wszystkich stron, wyrywały ogromne luki w szeregach naszej kawalerii, która stała tam od kilku godzin i ani drgnęła. Równina pokryta była rannymi żołnierzami, szukającymi ambulansów, oraz końmi bez jeźdźców, galopującymi dookoła w nieładzie. W moim bliskim sąsiedztwie zauważyłem pułk kirasjerów wirtemberskich, których kule, wydawało się, szczególnie sobie upodobały; we wszystkich ich szeregach widać było latające w powietrzu kawałki kasków i kirysów. Podobnie karabinierzy francuscy, ustawieni bardziej z przodu, wielce ucierpieli, przede wszystkim od ognia karabinowego, kule aż dzwoniły po ich kirysach. Moja artyleria poddawana była ciężkiej próbie i wkrótce miałem dwa działa zwalone z lawet, a wielu żołnierzy i koni zabitych".

Jakaś kula rozrywa się pod koniem pułkownika Seruziera i zrzuca go.

„Właśnie gdy miałem ponownie wsiąść na konia, dzielny generał Montbrun, który widział jak spadłem, podjeżdża do mnie i pyta, czy nie jestem ranny. Podziękowałem mu, mówiąc, że wykpiłem się jedynie siniakami". Pułkownicy i generałowie padają jak kręgle. Nadchodzi teraz kolej na Montbruna. Podjeżdżając do podległego mu generała dywizji, Pajola, Montbrun:

„pyta go jak się czuje i czy nie mógłby przesunąć się do zagłębienia gruntu widocznego po lewej stronie. 'Nie mogę, jest tam Legia Nadwiślańska. Wysłałem już kogoś, aby się rozejrzał.' 'Kogo?' 'Biota'. 'W porządku', odpowiada Montbrun, 'ale mimo wszystko podjedźmy sami'. No i znaleźliśmy się tam, przejechawszy przed frontem naszej linii. General Montbrun znajdował się po prawej stronie, osłaniając nas od strony nieprzyjaciela, generał Pajol pośrodku, a ja po jego lewej, razem trzech w linii. Za nami jechała eskorta, lecz żaden z adiutantów nie był u jego boku. Nagle usłyszałem jakiś głuchy odgłos. 'Ktoś został ranny', krzyknąłem. W tym samym momencie generał Montbrun stoczył się ze swojego konia. Pocisk z trzyfuntówki trafił go w lewy bok i utkwił w ciele".

Roos, pracujący przy operacjach zaledwie o trzydzieści jardów od tego miejsca, widział jak generał padał:

„Nagle zobaczyłem, jak generał Montbrun pobladł i spadł ze swojego konia. Podbiegłem, aby mu pomóc. Dwóch francuskich lekarzy, którzy byli bliżej niego niż ja, dobiegło do niego wcześniej. Rana nie krwawiła zanadto. Mimo wszystko bardzo szybko pobladł, a nawet pożółknął. Jego zwykle żywy wygląd przygasł i widzieliśmy, jak jego siły stopniowo słabły".

Wezwany na miejsce Larrey stwierdza, że kula:

„przeszła na wylot przez rejon nerek. Niewiele było do zrobienia. Śmierć była pewna i niezbyt już odległa. Założyłem opatrunek i nakazałem przenieść go do pobliskiej wioski. Podczas doglądania jego rany sam byłem narażony na największe niebezpieczeństwo, kula armatnia zabiła bowiem kilka koni bezpośrednio za nami".

Od umierającego Montbruna Larrey udaje się do jego kolegi, generała Nansouty'ego, który z kolei ma „kulę karabinową w kolanie". Ale przystojny i popularny Montbrun nie będzie już żył na tyle długo, aby zdążyć jeszcze otworzyć list od żony.

Najtwardszym jednak orzechem do zgryzienia, kluczem do całej pozycji rosyjskiej, jest Wielka Reduta. Dla Dumonceau, czekającego przy swoim koniu, aby zobaczyć, jaka w końcu rola w owej morderczej symfonii przypadnie jego pułkowi lansjerów, wygląda to jak „wulkan zwieńczony oparami, równocześnie zaangażowany w gwałtowny pojedynek artyleryjski, z gęsto zbitym tłumem gromadzącym się u jego podstawy". Od czasu do czasu, marszałek Bessières, przechadzający się tam i z powrotem przed frontem reduty szewardyńskiej, podchodzi i zapytuje Piona des Lochesa, czy nie widzi on tam jakichś znaczniejszych ruchów:

„Odpowiedziałem, że niczego takiego nie widzę, nie wiedząc nawet gdzie znajduje się to miejsce, które on nazywał Wielką Redutą, a Jego Ekscelencja, tak mi się przynajmniej wydawało, wiedział o tym niewiele więcej aniżeli ja sam. Gdyby wiedział, nie błądziłby tak długo przy wskazywaniu, w jakim kierunku właściwie się znajduje. Za każdym razem wycofywał się, cedząc przez zęby: 'Będziemy mieli mnóstwo kłopotów ze zdobyciem tak dużej reduty".

Trzeba ją jednak w końcu wziąć.

Choć z pewnością unieruchomiły go fizycznie, to jednak ani rwąca migrena, ani dręczący go obolały pęcherz nie zaćmiewają umysłu Napoleona. Gdy tylko zagrożenie na lewym skrzydle zostało zażegnane, decyduje się on na śmiałe i niekonwencjonalne uderzenie.

Mając ambrazury całkowicie zdruzgotane (jak stwierdził kapitan François) krzyżowym ogniem z ponad 170 dział, Wielka Reduta, w przeciwieństwie do fleszy, jest zamknięta od tyłu i od przodu wysokimi częstokołami z zaostrzonych pali. Od frontu chroniona jest także głębokim rowem i wilczymi dołami. Może jednak da się ją zdobyć przez jej

„gardziele", otwarte z obu stron, zmasowanym atakiem ciężkiej kawalerii?

Jest już prawie trzecia po południu. Pora zdobyć się na ostateczny wysiłek.

Brat Caulaincourta, August, powróciwszy właśnie z misji na prawe skrzydło pola bitwy, dowiaduje się, że Napoleon, słysząc iż Montbrun padł, wzywa go, aby objaśnić mu swoją koncepcję.

Podczas gdy IV Korpus, wzmocniony przez dywizje Moranda i Gerarda, pod osłoną maksymalnego bombardowania, ma zmontować atak na wprost, IV Korpus Kawalerii Rezerwowej Latour-Maubourga, wspierany przez II Korpus Kawalerii Rezerwowej, ma pozorować atak na masy piechoty, wspierające redutę po obu jej stronach. W ostatniej jednak chwili August Caulaincourt, prowadzący i kierujący ruchami kirasjerów, ma dokonać nimi zwrotu pod kątem prostym i spróbować utorować sobie drogę przez obie otwarte „gardziele" reduty. Zaiste, wysoce nietypowy, jeśli nie całkiem unikalny sposób zdobywania umocnień polowych!

Napoleon powiada mu: „Ruszaj i postępuj tak, jak zrobiłeś to pod Arzobispo!"26 Zaś Belliard powiada mu, aby:

„uchwycił moment, gdy zobaczy, iż kolumna piechoty generała Gerarda zaczyna wspinać się na wzgórze w kierunku reduty. Tworząc kolumnę złożoną z czterech pułków kirasjerów i dwóch karabinierów, ma on wtedy poprowadzić ją kłusem na prawo, pozostawiając redutę nieco z boku, jakby chciał zaatakować korpusy kawalerii rosyjskiej na równinie po swojej prawej stronie. Dawszy piechocie trochę czasu na wspięcie się po zboczu, ma wtedy szybko wykonać zwrot w lewo, w chwili gdy ujrzy, że żołnierze Gerarda są już gotowi szturmować parapety i wtargnąć do reduty galopem przez jej gardziel, biorąc w ten sposób nieprzyjaciela w dwa ognie".

Caulaincourt:

„Książę Neuchatel przesłał mu rozkaz na piśmie do wglądu dla generałów dywizji. Brat mój chwycił mnie za rękę, powiadając, 'Sprawy zaszły tak daleko, że nie przypuszczam, abym cię jeszcze zobaczył. Zwyciężymy, albo zginę'".

Podczas tego „złowróżbnego pożegnania", Wielkiego Koniuszego ogarniają złe przeczucia. Tymczasem w dole, na równinie27, Griois, który dotąd nie spotkał jeszcze żadnego ważniejszego dowódcy poza Eugeniuszem, czuje ulgę, gdy widzi jak pojawia się Murat:

„ze swoim licznym i wspaniałym otoczeniem. Byliśmy pewni, że położy wreszcie kres tej do niczego nie prowadzącej kanonadzie, stopniowo zresztą zwalniającej tempo z powodu braku amunicji, i zgromadzi w jednym punkcie dostatecznie liczne oddziały, aby przeprowadzić nowy, decydujący atak. I rzeczywiście, zbadawszy sytuację i przejechawszy się po terenie, gdzie od kilku godzin nasza kawaleria rozbijana była nieprzyjacielskimi pociskami, zauważa on, iż parapety dużej, centralnej reduty zostały niemal zniesione przez naszą artylerię".

Biot zsiadł właśnie z konia, aby przenieść na tyły umierającego Montbruna, po którym dowództwo przejął Pajol, gdy nadbiega galopem jeden z adjutantów Murata i wydaje rozkaz do szarży:

„'Ruszamy', powiedział Pajol, 'lecz ktoś będzie musiał zrobić mi trochę miejsca do tej szarży'. Król, powiada oficer, zgrupował całą kawalerię przed sobą i oddaje ją pod rozkazy Pajola. W pierwszej linii, chronionej przez niewielkie wzgórze, znajdował się 12 Pułk Huzarów, holenderski (pod dowództwem pułkownika Liegearda) oraz jakiś drugi pułk szaserów, którego numeru już nie pamiętam".

O trzeciej po południu, Tascher odnotowuje w swoim dzienniku „przygotowania do szarży". A także „La Bourdonnais, itd., itd., ranny". Vossler zaś pisze:

„Byliśmy na czele szarży, lecz nieprzyjaciel ustąpił nie czekając na uderzenie, pozostawiając rozdzieranie naszych szeregów jedynie kartaczom z jednej, a pełnym kulom armatnim z drugiej strony. Przed nami, jakieś nasze oddziały wzięły właśnie wąwóz. Szybko ruszylismy w ich ślady, znajdując na dnie wąwozu krótką chwilę oddechu od morderczego ognia. Jednak po wspięciu się na przeciwną stronę, zostaliśmy ostrzelani z bliskiej odległości jeszcze bardziej intensywnie. Przez pół godziny wystawieni byliśmy na tak morderczy ogień".

Legia Nadwiślańska, po prawej stronie, ma wspierać ten marsz do przodu. Generał Claparede stoi przed frontem grenadierów w owym zagłębieniu w gruncie, którego tak mu zazdrościł generał Pajol, gdy przybywa galopem cesarski oficer ordynansowy i rozkazuje mu ruszać. Przekroczywszy

„wąską strugę wody [Kołoczę], która biegnie przez większą część pola bitwy", Brandt widzi po swoje prawej stronie „toczące się zażarte walki", zaś po lewej „potężną masę szeregów kawalerii, w których ogień nieprzyjacielski czyni głębokie wyrwy". Teren jest wszędzie zarzucony wieloma martwymi żołnierzami, „lecz przede wszystkim zabitymi i poranionymi końmi". Jeszcze dalej po lewej Brandtowi miga kopuła cerkwi w Borodino. Na jej zielonych dachówkach lśni słońce. Ale zaraz potem Polacy zatrzymują się raptownie, ogłuszeni ze wszystkich stron ogniem karabinowym i armatnim , niczego już nie mogąc dojrzeć.

Teraz także brygada Colberta, która od rana pozostawała w odwodzie, wysuwa się do przodu. Również i ona ma wesprzeć natarcie, Czerwoni Lansjerzy zaczynają więc „być wystawieni na zbłąkane kule". Gdy przekraczają Kołoczę, otrzymują zezwolenie, aby zatrzymać się na chwilę i napoić konie. Legia Nadwiślańska, wkrótce ponownie ruszająca do przodu, przekracza potok Semenowski:

„Osiągnąwszy przeciwne wzgórze zobaczyliśmy niewiarygodny wręcz kurz. Powietrze rozdzierał potężny hałas, któremu towarzyszyła silna kanonada. Kule przelatywały nad nami, a także przechodziły przez nasze kolumny".

Teraz wreszcie rusza ogromna masa ciężkiej kawalerii. Słońce lśni na zdobionych pióropuszami i końskimi ogonami kaskach oraz błyszczących kirysach. Żołnierze von Muraldta, z 4 Pułku Szwoleżerów Bawarskich, obserwując to wszystko ze swojej pozycji przed Borodino, „ledwo mogą uwierzyć własnym oczom". Z tyłu, szarżując wzdłuż drogi prowadzącej z wioski, znajdują się dwa wspaniałe pułki karabinierów. Po tym, jak padła wieś Semenowskoje, Lariboisière ze sztabem artylerii wycofali się za Borodino. Gdy teraz przesuwa się obok nich kolumna piechoty prawdopodobnie jedna z kolumn Gerarda syn Lariboisière'a, Ferdynand, przybywa do niego, ściska mu rękę i powiada „Będziemy szarżować". I za chwilę to właśnie czyni.

Przed wioską, Labaume i reszta sztabu Eugeniusza także obserwują zmasowane natarcie. Von Muraldt zauważa, że w tej właśnie chwili słońce przebija się przez chmury, odbijając się w masie stalowych kirysów:

„Cała ta wisząca nad nami wspaniałość okazuje się w jednej chwili masą poruszającego się żelaza: błyski broni, promienie słoneczne odbite od kasków dragonów oraz od kirysów, zmieszane z wybłyskami plujących śmiercią ze wszystkich stron dział, stwarzają wrażenie jakby wulkan wybuchnął w samym środku armii".

Podobnie i Lejeune'owi, obserwującemu wszystko z nieco bardziej oddalonego stanowiska dowodzenia Napoleona, nasuwa się skojarzenie z wulkanem:

„Nie mogłem być jedynie zwykłym widzem tych wspaniałych działań. Musiałem spoglądać na nie także okiem malarza, podziwiając efekty tych tumanów kurzu i srebrzystego dymu. Jakiś pocisk, zapaliwszy baryłkę żywicy, jaką Rosjanie zwykli smarować osie swoich lawet, natychmiast rozlewa fioletowe płomienie, wijące się po ziemi niczym skręty podrażnionego węża, po czym wznosi się ku chmurom, tworząc dookoła szerokie strefy cienia. Gdybym miał nawet dożyć setki, ten wzruszający obraz [sic] nigdy nie zatrze się w mej pamięci".

W jednej chwili, powiada Griois,

„zaczyna się wszystko. Liczna kawaleria formuje się w kolumny, z kirasjerami II Korpusu Kawalerii Rezerwowej (jeśli dobrze sobie przypominam, był to 5 Pułk Kirasjerów) na czele, i puszcza się galopem. Przezwyciężając wszystko, co się przed nimi znajdzie, zdobywają redutę, wkraczając do niej przez gardziel [sic!] i przez miejsce, w którym osuwająca się do dołów ziemia ułatwiła im dostęp. W tym samym czasie, Wicekról ze swoją piechotą, zaatakował redutę od lewej".

Gdy atak kawalerii się rozwija, trzy dywizje piechoty Eugeniusza prowadzone przez Gerarda, zaczynają się wspinać po zboczu przeciwko huraganowi kartaczy nieprzyjacielskich. 4 Kompania Karabinierów sierżanta Bertranda, z 7 Pułku Lekkiej Piechoty:

„cierpi straszliwie. Kula urwała głowę mojemu kapitanowi, zabijając jednocześnie, lub śmiertelnie raniąc, czterech żołnierzy w pierwszym szeregu. Miejsce kapitana zajmuje porucznik zaledwie zjawia się na swoim stanowisku, gdy trafia go odłamek kartacza i rozdziera mu udo. W tej samej chwili stopa podporucznika zostaje rozerwana na strzępy innym jeszcze odłamkiem pocisku. Z oficerami wyeliminowanymi z walki i wobec nieobecności starszego sierżanta, ja sam, jako najstarszy z sierżantów, obejmuję dowodzenie kompanią. Jesteśmy u podstawy reduty, dwa z batalionów pułku wydają się wycofywać eszelonami, zaś dwa pozostałe wykonują jakiś ukośny ruch. Pułkownik rozkazuje mi nie ruszać się stąd. Powody tego rozkazu są dla mnie niepojęte, lecz jestem dumny, że dowodzę kompanią wyborczą. Z karabinem na ramieniu, pod ogniem kartaczy, spoglądam na redutę i przemawiam do moich towarzyszy, gdy nagle wyskakuje z niej, z gromkim 'Hurra!', pluton rosyjskich dragonów".

Bertrand rozkazuje swojej kompanii utworzyć wokół siebie koło:

„co zostaje wykonane w mgnieniu oka. Bez czekania na dalsze rozkazy, moi towarzysze otwierają przygniatający do ziemi ogień, który strasznie drogo kosztuje Rosjan, znajdujących sie już nieomal na ostrzach naszych bagnetów. Znikają, a dzięki przytomności umysłu i odwadze moich towarzyszy, dociera do nas pomoc. Pułk [rosyjskiej kawalerii] zawrócił w kierunku reduty, lecz zaraz potem my także musieliśmy się wycofać".

Jednak właśnie wtedy gdy czołowa dywizja (kirasjerzy Wathiera) ma się wedrzeć do środka przez północną gardziel, zostaje zaskoczona niszczącą salwą formacji rosyjskiej piechoty, znajdującej się o 60 kroków za nimi. Wtedy też, August Caulaincourt, na czele 5 Pułku Kirasjerów, spada martwy z konia z kulą karabinową tuż pod sercem . Równolegle, IV Korpus Kawalerii Rezerwowej, prowadzony przez szwadrony kirasjerów Zastrowa, albo przedziera się przez południową gardziel, albo też

podobnie jak 5 Pułk Kirasjerów który „z powodu swojego położenia nagle znajduje się przed redutą":

„przekracza rów, wspina się na łagodne obrzeże i miażdżąc jednych Rosjan samym ciężarem swoich koni, a roznosząc na szablach innych, ponownie kieruje się przeciw wspierającej ich, a znajdującej się poniżej piechocie".

Porucznik von Meerheimb, w dywizji kirasjerów Lorgego, kieruje się na zniszczone przedpiersie, dostaje się do środka przez rozwalone ambrazury i ponad nimi, aby ujrzeć:

„zatłoczone wnętrze, pełne morderczej kawalerii i rosyjskiej piechoty rzuconej w jedno wspólne kłębowisko i starającej się wzajemnie zadusić i rozszarpać".

W całym tym zamieszaniu, także i czołowym szeregom Eugeniusza udaje się, w ślad za kawalerią, wdrapać do środka przez rozwalone strzelnice:

„Major Del Fante, ze sztabu Wicekróla, na czele 9 i 35 Pułku Piechoty Liniowej, obchodzi redutę po jej lewej stronie i pomimo mężnej obrony Rosjan, którzy walczą desperacko, wdziera się do niej. Ponieważ jednak oblężeni nie chcą się poddać, dochodzi do najokropniejszych jatek. Sam Del Fante, rozpoznawszy w tym młynie rosyjskiego generała Lichaczewa rzuca się na niego, rozbraja go, wyrywa furii żołnierskiej i, wbrew niemu samemu, ocala mu życie", za który to wyczyn Eugeniusz z miejsca udziela mu pochwały i awansuje.

„Godna to nagroda", komentuje Cezary de Laugier, „przynosząca zaszczyt zarówno księciu jak i żołnierzowi".

Spoglądając przez swoją lunetę, Berthier ogłasza: „Reduta jest wzięta!

Sasi są w środku!"

Ktoś słyszy jak książę Eugeniusz, spoglądający ze swojego punktu obserwacyjnego, wykrzykuje „Bitwa jest wygrana!" I cała armia włoska wybucha okrzykami radości. Wielka Reduta wzięta która jednak jednostka naprawdę ją zdobyła? Według pułkownika von Schreckensteina (który, sam będąc w walce, musiał usłyszeć to od kogoś ze sztabu), Napoleon bierze z rąk Bethiera „tę samą lunetę" i spoglądając przez nią ogłasza: „Mylisz się. Noszą się na niebiesko, więc muszą to być moi kirasjerzy!", najwyraźniej zapominając, że Sasi Laforge'a i polscy kirasjerzy także noszą niebieskie mundury.

(I tak też, ku upokorzeniu Sasów i Polaków, sprawę tę rozstrzygnie cesarski biuletyn.)

Ciągle pozostając w rezerwie, Legia Nadwiślańska zatrzymuje się ponownie. Teraz jednak dociera wreszcie na miejsce akcji. Gdy kurz nieco osiądzie, Brandt również dostrzega, że „Francuzi wzięli Wielką Redutę, a kawaleria walczy już poza nią". Ruszając naprzód, aby dać im wsparcie, Brandt widzi wokół reduty sceny nie dające się wręcz opisać:

„Ludzie i konie, żywi jeszcze, okaleczeni i martwi, leżący po sześciu czy ośmiu, rzuceni na kupę jeden na drugim, pokrywali wszystkie podejścia, wypełniali otaczający rów i wnętrze umocnień. Gdy posuwaliśmy się naprzód, wynosili właśnie generała Caulaincourta. Minął nas z przodu, niesiony przez kilku kirasjerów na białej kirasjerskiej pelerynie, pokrytej wielkimi plamami krwi".

Jednym z oficerów, którzy przynieśli wieści o wzięciu reduty i o śmierci Augusta Caulaincourta, jest jego adiutant, porucznik Wolbert, „który nie odstąpił od jego boku". Wolbert, powiada Castellane, „przybył szlochając". Jego szef padł, opowiada beznamiętnemu Napoleonowi i zrozpaczonemu Wielkiemu Koniuszemu, „właśnie gdy opuszczał redutę, aby ścigać wroga, który zaczął zbierać się w pewnej odległości i szykować do ponownego odbicia reduty". Segur widzi jak Caulaincourt jest

„z początku przytłoczony, lecz rychło się opanowuje i, poza łzami cieknącymi mu bezgłośnie po policzkach, wydaje się całkiem spokojny. Cesarz powiedział: 'Słyszałeś nowiny, czy chciałbyś się gdzieś schronić?' [lub, według Castellane'a, 'idź do mojego namiotu'] z towarzyszącym tym słowom gestem współczucia. Jednak w tej właśnie chwili nasze wojska szły na nieprzyjaciela. Wielki Koniuszy uniósł jedynie nieco kapelusz, jako wyraz swojej wdzięczności i odmowy".

„Zmarł, jak przystało na dzielnego człowieka", wspominać będzie potem Caulaincourt słowa Napoleona, „a w dodatku w decydującej bitwie. Francja traci jednego z najlepszych swoich oficerów".

Jednak choć sukces jest spektakularny, to ma on jedną dziwną cechę. Prawie nie wzięto jeńców „co najwyżej kilku rosyjskich kawalerzystów, którzy wpadli nam w ręce podczas naszych kolejnych szarż, lecz nie przypominam sobie ani jednego jeńca oficera", wspominać będzie saski kirasjer.

Wysławszy natychmiast kilku adiutantów, aby sprawdzili ów niepokojący fakt, Napoleon rzuca Berthierowi uwagę: „Ci Rosjanie dają się zabijać niczym automaty. Nie można wręcz wziąć ich żywcem. A to wcale nam nie pomaga. Te cytadele muszą zostać rozbite przez działa". Teraz jednak, mówi Segur:

„po zdobyciu Wielkiej Reduty, Napoleon myślał, że powinien udać się tam i samemu zobaczyć, co należy robić dalej. Widziałem, jak wsiadał na konia powoli i z wyraźnym bólem. W tym właśnie momencie, doprowadzony został do niego stary generał Lichaczew

obrońca reduty".

Przyprowadził go osobiście Del Fante, jego pogromca i wybawca w jednej osobie, „razem z piętnastoma innymi jeńcami":

„Oficer odpowiedzialny za jeńców [Del Fante] powiedział Cesarzowi, że prowadzili oni mężną obronę. Cesarz przyjął generała dobrze. Widząc, że jego jeniec jest bez broni bocznej, Napoleon wyraził ubolewanie, iż został on rozbrojony: 'Nazbyt szanuję

odwagę ludzi, którym się nie poszczęściło, mój panie', rzekł, 'abym miał pozbawiać się przyjemności zwrócenia broni tak dzielnemu człowiekowi'".

Dedem, który z pewnością nie był naocznym świadkiem tego wydarzenia, powiada iż Lichaczew, „choć pijany, odpowiadał z godnością". Później jednak coś wyszło nie tak. Zwracając się do Del Fantego, Napoleon poprosił o szablę Lichaczowa, lecz ktoś podał mu broń jednego z jego adiutantów. „Wziął ją do ręki i wyciągając do rosyjskiego generała, rzekł: 'Oto pańska broń'". Lecz oto, według Sołtyka, który był tam obecny jako tłumacz:

„Moskal odparł, bardzo oschłym tonem i potrząsając głową: 'Niet, niet', i uparcie odmawiał przyjęcia broni z rąk Cesarza. Przez twarz Napoleona przemknął cień, zwracając się do mnie zapytał: 'Co on mówi?' Poprosiwszy więc Lichaczewa, aby wyjaśnił swoje dziwaczne zachowanie, usłyszałem od niego, że nie jest to jego broń, lecz jednego z jego adiutantów, wziętych razem z nim do niewoli, czego obawiałem się powtórzyć Cesarzowi. Jednak twarz Napoleona odzyskała już poprzedni, spokojny wyraz. Uśmiechnął się pogardliwie, podał szablę z powrotem francuskiemu [sic!] adiutantowi, który ją przyniósł i gestem rozkazał odprowadzić rosyjskiego generała. Wszystko to zajęło tylko kilka chwil. Dopiero później doszło do mnie, że Lichaczew miał szablę honorową, której nie chciał w ten sposób zamienić na broń swojego adiutanta".

„Słabym, niemal omdlewającym głosem" Napoleon zwraca się do Segura:

„aby ten zatroszczył się o generała, wysłuchał, co ten ma do powiedzenia, a potem wrócił i złożył mu raport. Po czym powoli oddalił się. Bez wątpienia spacerował tak, ciągle powoli, przez jakiś czas, ponieważ dziesięć minut później, dołączyłem do niego niewiele dalej. Wszystko co byłem w stanie wyciągnąć z Lichaczewa, głęboko wzburzonego swoją porażką, to były następujące słowa: 'Ach, panie generale, cóż za nieszczęście! Czy myśli pan, że wasz Cesarz pozwoli nam pozostać Rosjanami?' Gdy powtórzyłem te

słowa Cesarzowi, uczyniły one na nim niewielkie wrażenie, mimo ich niezwykłości. Prawdą jednak było, że chwilę wcześniej Cesarz dowiedział się przecież o śmierci Caulaincourta i Canouville'a. Pierwszy to brat Wielkiego Koniuszego, zaś drugi kwatermistrz Cesarza; jeden został zabity kulą karabinową, drugi trafiony odłamkiem kartacza w czoło".

Drugi porucznik Mailly Nesle,32 dwudziestoletni arystokrata z 2 Pułku Karabinierów będąc adiutantem przy generale Durosnelu (od Witebska asystencie szefa sztabu kawalerii) nie szarżował razem ze swoim pułkiem, lecz został wysłany do generała Jeannina, dowódcy Żandarmerii Wyborczej, aby za jego pośrednictwem przekazać naczelnemu chirurgowi polecenie zabalsamowania serca Augusta Caulaincourta.

Choć sześć ciężkich dział reduty zostało, jakimś wręcz niewiarygodnym sposobem, w ostatnim momencie zabrane z niej przez Rosjan, to żaden z rosyjskich artylerzystów nie przeżył. Walczyli aż do śmierci. Żaden nie opuścił swojego działa. We wnętrzu reduty, wśród niewiarygodnych szczątków ludzi, dział i lawet, adiutant Eugeniusza, Labaume zauważa:

„ciało rosyjskiego kanoniera udekorowanego trzema krzyżami. W jednej ręce trzymał on złamaną szablę, drugą zaciskał konwulsyjnie na lawecie armaty, której tak mężnie bronił".

Także Henryk Brandt zauważa go możliwe zresztą, że jest to już ktoś inny:

„Obok wejścia, o jedno z dział opierał się starszy oficer sztabowy z ziejącą w głowie raną. Martwi i okaleczeni żołnierze i konie zalegali warstwą głęboką na sześć do ośmiu stóp. Ich zwłoki pokrywały cały teren obok gardzieli reduty, wypełniały rów i tworzyły stosy wewnątrz umocnienia. Większość martwych, zalegających przed redutą, stanowiła piechota. Po prawej i w środku leżeli kirasjerzy w biało-niebieskich mundurach Lejbgwardia Saska, kirasjerzy Zastrowa w żółto-czarnych, oraz żołnierze z 5 i, jeśli się nie mylę, z 8 Pułku Kirasjerów".

Choć w ataku tym brał udział także 2 Pułk Kirasjerów, jest on jednym z tych pułków, które omijając redutę z prawej, pogalopowały w kierunku

„linii rosyjskich armat, wspieranych jedynie przez linię kirasjerów i dragonów, stojących jakieś 60 czy 80 metrów za nimi". Starszy sierżant Thirion dziwi się właśnie, czemu ta kawaleria nie wysunie się przed artylerię, aby ją osłonić, gdy przednie szeregi jego pułku niemalże pakują się w kabałę, włażąc prosto na głęboki parów:

„Typowy dla tego terenu, uniemożliwił on nam dobranie się im do skóry. Lecz przynajmniej daliśmy dowód, że mieliśmy na to wielką ochotę, bowiem zjechaliśmy w dół parowu z zamiarem jego sforsowania, dno było jednak tak bagniste, że pierwsze konie utknęły w mule. Musieliśmy się więc jakoś stamtąd wydostać i stanęliśmy zwróceni frontem do nieprzyjaciela", którego armaty wyrzucały z siebie miażdżący ogień granatów i kartaczy:

„Rzadko, przyznaję, znajdowałem się w takich opałach. Unieruchomieni przed frontem rosyjskich armat, widzieliśmy jak ładują do nich pociski, które zaraz mieli zamiar na nas wystrzelić mogliśmy nawet zauważyć celowniczego, jak nastawiał armaty. Porzebowaliśmy więc, zaiste, pewnej dozy zimnej krwi, aby ustać w miejscu. Na szczęście celowali zbyt wysoko".

Przez dłuższą chwilę Thirion i jego zakuci w stal towarzysze cierpliwie czekają, aż nadejdzie jakaś piechota, aby obejść nieprzyjaciela i utorować im drogę:

„Wreszcie znalazła się za nami jakaś dywizja westfalska. Oddzielona od Rosjan dwoma szeregami naszych koni, uważa się za osłoniętą. Lecz gdy my, przesunąwszy się plutonami w prawo, otworzyliśmy im bramę, przez jaką mogli ruszyć do przodu pomiędzy naszymi plutonami, biedni ci Westfalczycy, w części świeżo wzięci z poboru, zaskoczeni, że tak nagle znaleźli się tak blisko grzmiących dział i widząc, że się usuwamy, zaczynają krzyczeć: 'Wir bleiben nicht hier!' [Nie zostajemy tutaj!] i próbują wycofywać się za nami. Zmusza to nas do zawrócenia własnym śladem, aby wesprzeć, czy też raczej pocieszyć tę piechotę, której teraz nasze konie następują na pięty".

Manewr ten wciska Westfalczyków do owego parowu:

„w którym głowy żołnierzy znajdują się mniej więcej na poziomie gruntu, są więc chronieni przed ogniem dział rosyjskich, nie będących w stanie celować tak nisko. Piechota otwiera więc zaraz ogień do artylerii i wspierającej ją kawalerii rosyjskiej. Ich oddziały, oddalone zaledwie o 60 metrów od wylotów luf, nie mają wyboru i pośpiesznie się wycofują. Miejsce ich zajmuje także piechota, która potyka się teraz z naszymi Westfalczykami".

2 Pułk Kirasjerów sformował się właśnie ponownie pomiędzy zagajnikami, gdy, nieco za sobą, Thirion słyszy kogoś żałośnie wołającego, więc razem ze swoim żądnym przygód towarzyszem Baffcopem jadą tam, aby zerknąć, co się dzieje:

„U stóp dębu widzimy młodego wiekiem starszego sierżanta z lekkiej piechoty, który stracił nogę ponad kolanem. Łydka trzyma się reszty ciała jedynie na wąskim pasku mięśni. Ten odważny młodzian powiada nam, że kilkukrotnie próbował już podnieść się i iść, lecz nie udało mu się, ponieważ jego noga jest zbyt ciężka i zbyt boleśnie działa na ten kawałek mięśnia ciągle łączący jego goleń z udem. Prosi, abyśmy pozbawili go tej, teraz nawet więcej niż bezużytecznej, kończyny".

Tak też czynią, robiąc najlepszy jaki potrafią turnikiet , z chusteczek, jakie znajdują w tornistrze Thiriona. Po opatrzeniu złamania i:

„udzieleniu chłopakowi pomocy w podniesieniu się, daliśmy mu dwa karabiny, z których zrobił sobie kule i podpierając się nimi

ruszył do jakiegoś ambulansu, mówiąc, 'Teraz nie muszę już być odważny. Jestem ocalony"".

Thirion obawia się jednak, że z powodu braku fachowo założonego turnikietu, traci on zbyt wiele krwi, aby mogło mu się udać dojść dokądkolwiek. Wszystko to pozostaje w ponurym kontraście z inną jeszcze śmiercią. Gdy pułk rozciąga się w linię pomiędzy zagajnikami, jakiś młody rekrut wpada w panikę i błaga Thiriona, aby ten pozwolił mu wycofać się:

„zapewniając mnie, że zostanie zabity, jeśli mu nie pozwolę. Próbuję dodać mu ducha stając tuż obok niego i w jakimś tam stopniu mi się to udaje. W tej też chwili, wyczerpany i głodny nie jadłem niczego od poprzedniego dnia proszę jednego z towarzyszy o kawałek chleba, wiedząc że ma go jeszcze trochę ze sobą. Śpiesznie dzieli się nim ze mną. Właśnie wyciągam rękę, aby wziąć w garść mój przydział, gdy kula urywa głowę mojemu młodemu kirasjerowi. Ta sama kula uderza jeszcze w mój lewy łokieć, więc kawałek chleba upada na ziemię".

Choć ramię boli go paskudnie, Thirion ogląda je i stwierdza, że jest nienaruszone. Ponieważ znajdowało się poniżej głowy biednego rekruciny, przelatująca kula armatnia przeszła tuż ponad nim, a łokieć mógł tylko oberwać kawałkami jego rozerwanego na strzępki kasku:

„Nie chcąc tracić mojego kawałka chleba, nadziałem go na ostrze szabli, a widząc, że jest zabrudzony kawałkiem mózgu zmarłego, muszę usunąć przemoczony fragment".

Thirion często słyszał już o żołnierzach mających przeczucie własnej śmierci w bitwie, lecz oto pierwszy i jedyny raz usłyszał żołnierza błagającego o pozwolenie opuszczenia stanowiska, ponieważ jest on pewien, że zostanie zabity. „Gdyby nie było moim obowiązkiem utrzymać ludzi w szeregach i dodawać odwagi młodym żołnierzom, pewnie bym się przychylił do błagań tego młodzika".

W międzyczasie rozpętał się wściekły pojedynek artyleryjski o zdobytą redutę. Bardzo więc szybko to, co jeszcze pozostało z jej tylnego parapetu zostaje zniesione „niczym taranem". Odlegli od tego miejsca o niewiele jardów Polacy Claparède'a padają tuzinami pod wybuchającymi granatami i wyjącymi kulami. Martwi i umierający rozrywani są na kawałki. Stopniowo, choć jego oficerowie „oczywiście oczekują śmierci na stojąco", Claparède rozkazuje swoim ludziom kłaść się na ziemi. Jakiemuś grenadierowi, który podnosi się na chwilę, aby pomóc koledze, natychmiast urywa głowę, a mózg i krew opryskują kurtkę Brandta:

„Stojąca najbliżej nas bateria straciła wszystkich najstarszych stopniem oficerów. Dowodził nią teraz jakiś młodzian, który zdawał się być wielce zadowolony z zadania, jakie mu przypadło w udziale".

Dość niespodziewanie nawet całkiem niespodziewanie, uwzględniwszy stratę tak wielu artylerzystów żadna bateria francuska nie zamilkła od ognia nieprzyjaciela. Wszystkie, gdy tylko potrafią odróżnić wroga od swojego, walą zawzięcie w zbitą masę walczących żołnierzy, stopniowo rozpływającą się po pobliskich zagłębieniach terenu. Wszystko, co Brandt teraz widzi, to niczym nie wsparta linia armat „rozciągająca się tak daleko, jak okiem sięgnąć". Nie dziwota, że Sorbier będzie potem wspominał bitwę, jako serię spotykających się z większym lub mniejszym oporem skoków naprzód, jakie wykonywała jego artyleria.

Za każdym razem, gdy Ney czy Murat błagali Napoleona o wysłanie Gwardii, ten odmawiał: „Nie zamierzam dać zniszczyć mojej Gwardii. Gdy jesteś osiemset lig od Francji, nie rozbijasz swojej ostatniej rezerwy". Ale teraz, po tak niesłychanych wysiłkach, Wielka Reduta została wreszcie zajęta, a i na skraju prawego skrzydła sprawy idą nieźle. Sołtyk, w świcie cesarskiej, widzi

„podchodzącego ku nam młodego oficera, porucznika polskiej artylerii nazwiskiem Rostworowski. Był blady, a jego płaszcz pokryty był krwią. Ledwo mógł utrzymać swojego konia. Wysłany przez Poniatowskiego do Napoleona z wiadomością, że wieś Utica została zajęta, po drodze oberwał w ramię kulą karabinową. Ramię zostało złamane i chłopak traci teraz mnóstwo krwi. Miał jednak dość odwagi, aby doprowadzić swoją misję do końca. Ledwo doczłapał się do ambulansu, aby opatrzyli mu tam jego ranę, gdy zasłabł".

Znoszone są także rozmaite drobne trofea:

„Pododdział polskich kirasjerów przyprowadził działo, jakie zdobył ich pułk. Lecz wydarzenia takie miały jedynie drugorzędne znaczenie i w żaden sposób nie mogły przyciągnąć uwagi wielkiego człowieka".

To, co teraz go naprawdę obchodzi Pion des Loches ustala, że jest wtedy

„około czwartej po południu" to jak mają się sprawy w centrum. Napoleon wsiada więc na swojego trzeciego konia, aby wyruszyć i przestudiować sytuację na miejscu. Po incydencie z Lichaczewem, von Roos widzi go i jego otoczenie, jak podjeżdżają od tyłu i powoli przekraczają parów, w którym utrzymuje on swój punkt pierwszej pomocy:

„Wydawało się nam, że Cesarz był spokojny i zadowolony. Ciągle jeszcze nie nauczyliśmy się czytać z jego surowych rysów twarzy, które w każdych okolicznościach, choćby nie wiem co się działo, zawsze wydawały się nam spokojne i chłodne".

Po drodze na punkt opatrunkowy, może nawet i na ten sam, także Vossler, po otrzymaniu trafienia przez rykoszet „pod brodę, w mosiężną zapinkę swojego kasku, kiedy to padł nieprzytomny", widzi Cesarza „ dość chłodnego i zamkniętego w sobie".

W międzyczasie, na wyżynie wokół za wsią Semenowskoje, rozpoczęło się nowe i ostateczne starcie wielka i pełna zamętu bitwa kawaleryjska. W pewnej chwili, Gwardziści Sascy pędzą za jakimiś rosyjskimi dragonami między rozproszoną piechotą Rosjan, która gęsto się im odstrzeliwuje. Pułkownik Roth von Schreckenstein, w samym środku całego zamieszania, widzi jak rosyjski pułkownik nie może ich powstrzymać:

„Dotarłem właśnie do tej części Pułku Kirasjerów Lejbgwardii Saskiej, która stopniowo zaprzestawała pościgu za jazdą Rosjan, gdy koń mój upadł, podziurawiony kilkoma kulkami z kartacza, wystrzelonego gdzieś z mojej lewej strony. Rozglądałem się wokół, za jakimś innym koniem, lecz wszystkie w pobliżu były już ranne. Jeden koń rosyjski, na którego wsiadłem, nie chciał ruszyć z miejsca, mimo, że mocno kłułem go ostrogami, byłem więc już bliski sytuacji, w której musiałbym ruszać pieszo, z pistoletem w garści, tak naprawdę nie wiedząc dobrze dokąd uciekać. Wszędzie dokoła widziałem nieprzyjaciół, nie wiadomo, czy z powodu złudzeń wywołanych strachem, czy też dlatego, że naprawdę tam byli".

Jednak raz za razem, dywizje jazdy, z kulami karabinowymi „grzechoczącymi im wokół uszu niczym rakiety", pakują się na niewzruszone czworoboki rosyjskie. W ciągle gęstniejących obłokach kurzu, wśród

„stad pozbawionych jeźdźców koni, rżących przeraźliwie ze strachu, ze zjeżonymi grzywami włóczących się między trupami i rannymi", walka ciągnie się nadal. Bez rozstrzygnięcia. I tak jeszcze przez dwie godziny. Ciągle też jeszcze, o czym Francuzi nie wiedzą, Rosjanie zachowują znaczną, niewykorzystaną dotąd rezerwę artyleryjską. Utraciwszy swojego dowódcę, nie oddała ona dotąd ani jednego wystrzału.

Ataki i kontrataki kawaleryjskie także nie wydają się prowadzić do jakiegoś rozstrzygnięcia. Około 5 po południu, kapitan Henryk Beyle (Stendhal), bez wątpienia dobrze ulokowany na tyłach, pomiędzy taborami, poza zasięgiem pocisków armatnich, słyszy jak niejaki hrabia Corner,

„dobroduszny człowiek, dwa razy udekorowany przez Napoleona", powiada: „Czy ta cholerna bitwa nigdy się nie skończy?"

Faktycznie, zamiera już ona sama z siebie. „Tylko działa jeszcze strzelają". Mniej więcej o wpół do siódmej wieczorem, na obie armie zdawał się opadać rodzaj otępienia.

W celu wyprostowania swojej linii frontu, paskudnie powyginanej lecz tworzącej ciągle eksponowany wyłom na lewym skrzydle, Rosjanie cofnęli się o jakieś 1500 metrów, na swoją drugą linię. A chociaż „Jego Cesarska Mość natychmiast rzucił się galopem przed front kawalerii Gwardii, aby wspólnie z Królem Neapolu spróbować wykorzystać ten sukces", to w rzeczywistości Francuzi okazują się zbyt wyczerpani, aby ścigać przeciwnika:

„Cesarz łudził się, że Rosjanie zamierzają przyśpieszyć swój odwrót. W celu lepszego zorientowania się w ich ruchach, udał się on do przodu z woltyżerami. Kule gwizdały wokół niego, lecz rozkazał swojej eskorcie, aby trzymała się z tyłu. 'Już po wszystkim', [powiada do Caulaincourta. I taktownie dodaje:] 'Idź i zaczekaj na mnie na kwaterze'. Podziękowałem, lecz zostałem przy nim. Cesarz z pewnością wystawiał się na wielkie ryzyko, bowiem w pewnym momencie strzelanina tak się ożywiła, iż Król Neapolu i kilku innych generałów przybyło w pośpiechu, aby ponaglić go do wycofania się".

Napoleon pragnie jednak przeprowadzić jeszcze jedną próbę zdobycia ostatniej (trzeciej) z rosyjskich fleszy, oraz pozostałych jeszcze umocnień polowych panujących nad drogą do Moskwy. Berthier i Murat próbują odwieść go od tego zamiaru. Przede wszystkim, jest już za późno. Zbyt wielu dowódców zostało zabitych. I choć Rosjanie:

„z pewnością się wycofują, to jednak czynią to w dobrym porządku, a nawet wykazując skłonność do walki o każdy cal gruntu, bez względu na to jakie spustoszenie w ich szeregach siały nasze działa".

Berthier i Murat podkreślają także, iż:

„jedyną szansę na sukces dałoby użycie Starej Gwardii, oraz że w zaistniałych okolicznościach sukces za taką cenę byłby naprawdę szachem, podczas gdy klęska prowadziłaby do odwrócenia sytuacji i zniwelowałaby wszystko, co do tej pory w bitwie osiągnięto. Cesarz wahał się, po czym raz jeszcze ruszył do przodu, aby samemu przyjrzeć się ruchom nieprzyjaciela".

Caulaincourt, na którym zrobiła wrażenie „zdeterminowana postawa grupujących się na nowo Rosjan", widzi że:

„Cesarz podjął wreszcie decyzję. Odłożył wykonanie rozkazu do ataku i zadowolił się jedynie wysłaniem wsparcia, na wypadek, gdyby nieprzyjaciel podjął jakąś nową próbę kontrataku, choć wydawało się to mało prawdopodobne, bowiem poniósł on równie wielkie straty. Zapadnięcie nocy położyło kres walkom. Obie strony były tak przemęczone, że w wielu miejscach ogień zamierał bez wydawania żadnych rozkazów w tym względzie".

Gdy zapada zmierzch, Murat, obawiając się, że pozostająca mu jeszcze kawaleria może nie być nawet w stanie pozwalającym, w razie potrzeby, na podjęcie bitwy, ucieka się do ruse de guerre. Rozkazuje poharatanym dywizjom jedną z nich jest dywizja Thiriona aby:

„głośno grały wsiadanego i rzeczywiście wsiadały na koń z wielką wrzawą, zaś gdy on sam pojawi się przed ich szeregami, okrzyki 'Vive !'Empereur!' mają być tak głośne, jakby przed naszym frontem naprawdę pojawił się sam Napoleon. Nigdy dotąd prawdziwy entuzjazm nie był też głośniejszy od tego tutaj! Cel tego wszystkiego: przekonać nieprzyjaciela że Cesarz rzeczywiście znajduje się wśród głównych sił. Obawiając się, że zamierzamy zaatakować ich nazajutrz, na myśl by im nie przyszło, aby zaatakować samemu".

Jest już całkiem ciemno. Zimny i wilgotny wiatr z północy wieje nad szczątkami dwóch okaleczonych armii, nad tysiącami zabitych i umierających. Zszokowani i wstrząśnięci jak nigdy dotąd, ci którzy przeżyli czują podskórnie, że ich poświęcenie poszło na marne. Bitwa nie została ani wygrana, ani przegrana. Jest to jednak, 3000 mil od Francji, niemal tak niedobre jak porażka: „Zwycięstwo to, zamiast wzbudzić powszechną radość, napełniło nas ponurymi przeczuciami". Połowa ze 180 pruskich huzarów Vosslera została zabita lub ranna. A on sam jest tylko jednym spośród wielu, którzy rozumieją, że „Rosjanie wycofali się pokonani, lecz bynajmniej nie rozbici".

Podczas bitwy, służący von Muraldta znalazł jakąś krowę i przygotował dla niego dobry obiad. Lecz von Muraldt nie jest nawet w stanie nim się cieszyć. Nawet Le Roy, zwykle usposobiony optymistycznie, jest

„tak przygnębiony", że nie może „przełknąć swojego kieliszka akwawitu" nie wspomina nawet czy napitek jest jakimś trunkiem francuskim, czy rosyjskim. Jednak we fleszach, usianych trupami Rosjan, Biot widzi piechurów francuskich, jak „pozbawiają oni trupy manierek zawierających jakąś paskudną gorzałkę". Spróbowawszy samemu nieco tego „straszliwego napitku", stwierdza że „rozdziera on gębę jak pieprz i kwas".

Przesiąknięte krwią akry, zdobyte za tak straszną cenę, są tak gęsto usiane martwymi i rannymi ludźmi oraz końmi, wszelakiego rodzaju szczątkami oraz kulami armatnimi, że rozbicie tam biwaku jest zupełnie niemożliwe. Wiele więc jednostek, jak na przykład Czerwoni Lansjerzy, którzy nawet nie znaleźli się w ogniu, wycofuje się teraz poza Kołoczę. Dla Dumonceau, właśnie udającego się tam o zmroku, szczególnie szokująca jest wielka liczba padłych i umierających koni:

„Niektóre skarżyły się boleśnie lub też, mając w sobie ostatnią tylko iskrę życia, wydawały z siebie śmiertelne rzężenie, a od czasu do czasu skręcały się, powodowane jakimś wewnętrznym skurczem. Widziało się takie, co, choć straszliwie poharatane lub z wydartymi wnętrznościami, ciągle trzymały się na nogach, ze zwieszonymi głowami, zalewając ziemię własną krwią, i inne, włóczące się w bólu w poszukiwaniu jakiegoś pastwiska, wlokące pod sobą pasy porwanej uprzęży, własne wnętrzności lub złamaną kończynę, czy wreszcie i takie, które jedynie leżały jak długie na ziemi, od czasu do czasu podnosząc tylko głowę, aby spojrzeć na ziejące w ich ciałach rany".

Cała atmosfera doskonale pasuje:

„do tych przerażających scen. Ciemne chmury rzucają pełen melancholii cień na równinę, jeszcze tego ranka pełną gwaru i życia, teraz już tylko cichą i ponurą. Gdzieś w oddali dochodziło jeszcze do sporadycznej wymiany strzałów armatnich, lecz były to już tylko słabe, cząstkowe starcia, wśród trupów zaściełających pole bitwy tak daleko, jak tylko można było sięgnąć okiem".

Uwagę belgijskiego kapitana lansjerów zwrócił szczególnie:

„trup jakiegoś hiszpańskiego, czy portugalskiego sierżanta, a to z powodu jego wspaniałego, żołnierskiego wyglądu. Wyglądało na to, że został zastrzelony w chwili nagłego przypływu wesołości, co nadal było widoczne w jego rysach".

Na skraju lasu za redutą szewardyńską, także i służący Dumonceau Jean

przygotował, jak zwykle, obiad dla swojego pana. A ponadto „dobre posłanie z mchu i liści, dające wygodne oparcie o pień drzewa z twarzą w kierunku wielkiego ogniska". Z tego miejsca:

„cała armia wydawała się kryć za horyzontem, podobnie jak nieprzyjaciel. Wszystko, co mogliśmy dojrzeć, to kilka jednostek kawalerii patrolujących na prawo od nas, a na krańcach równiny, naprzeciwko, już tylko wielkie obszary leśne".

W pobliżu obozowała Gwardia Cesarska, ogniskami swoich biwaków okrążająca namioty Cesarza. Lejeune widzi, że wszystkie pięć namiotów postawiono:

„na skraju pola bitwy. Bez wątpienia miała to być oznaka zwycięstwa. Armia rosyjska znajdowała się jednak zaledwie na odległość strzału od nas i wszyscy nasi przełożeni i oficerowie podejmowali właśnie wszelkie wysiłki, aby, w razie czego, móc zacząć wszystko od nowa. Rychło noc stała się bardzo czarna i stopniowo, pojawiające się w coraz większej liczbie ognie, rozłożone równo po obu stronach frontu, pozwoliły nam przestać przejmować się możliwością wznowienia walk następnego dnia".

Uzupełniwszy swoje zapasy amunicji i po mianowaniu nowych podoficerów, pułkownik Griois udaje się na spacer po polu bitwy. Najbardziej uderza go wielka liczba zabitych kirasjerów rosyjskich:

„Możliwości naszych ambulansów, choć znaczne, nie wystarczały już dla nich, zwłaszcza że musiano dać pierwszeństwo rannym Francuzom. Ci ranni Rosjanie, jakich widziałem, zmożeni cierpieniem i chłodem nocy, nie skarżyli się. Prawie wszyscy ranni żołnierze zaciskali w dłoni medalik lub obrazek św. Mikołaja, który z zapałem całowali, co pomagało im zapomnieć o bólu".

Wszystkie stojące jeszcze domy są zapchane rannymi, Francuzami i ich sojusznikami. Labaume widzi „cerkiew w Borodino, stojącą na uboczu, gdzie też niemal każdy chciał się zatrzymać, wypełnioną rannymi, którym chirurdzy amputowali właśnie kończyny". Jak wszędzie, także i tutaj,

„grube ryby" traktowane są w sposób uprzywilejowany. W panujących wokół ciemnościach, Girod de l'Ain szczęściarz był w ogniu i narażał się niemal jak sam Ney, a nie został nawet draśnięty odnajduje biwak generała Dessaixa:

„Wśród swoich własnych oddziałów, cierpliwie znosząc ból jaki sprawiała mu jego rana, natychmiast rozkazał mi zredagować raport, jaki musiał wysłać Davoutowi, a który potem podpisał lewą ręką".

Choć zabłąkana kula, jaka trafiła szefa sztabu Davouta w okolice lędźwi nie pozostawiła „żadnych śladów zewnętrznych", to we wnętrzu organizmu generała Romeufa tego samego, którego pismo do dowódców dywizji w przeddzień bitwy napisane było w tak rycerskim i eleganckim stylu spowodowała straszne zniszczenia. Larrey stwierdza, że mięśnie

„są porozrywane na miazgę, a kość biodrowa i sąsiadujące kręgi lędźwiowe połamane". Gdy tak dogląda Romeufa i innych spośród wysokich szarż, przychodzi mu na myśl, że „zaiste niemożliwe jest, aby okazać więcej dzielności i odwagi niż czynią to owe dostojne ofiary".

O 1O wieczorem Planat powraca do „namiotu, który artylerzyści wznieśli z wielkim artyzmem z desek dla Lariboisière'a" za wsią Borodino. We wnętrzu dostrzega z przerażeniem, leżącego tam i jęczącego młodego Ferdynanda. Kilka chwil po tym, jak spotkał i przywitał się ze swoim ojcem, syn:

„został trafiony kulą karabinową podczas szarży wzdłuż głównej drogi ze Smoleńska do Moskwy. Po przejściu przez napierśnik i całe niemal ciało, utkwiła ona nieco powyżej nerki".

Ferdynand musiał czekać zanim wreszcie został zabrany i przyniesiony tutaj. Yvan, chirurg Cesarza, wydobył pocisk, lecz ból podczas operacji był i nadal pozostaje nieznośny. Jeszcze teraz chłopak ma ciągle niebezpiecznie wysoką temperaturę.

Nawet i w takiej sytuacji jest jednak uprzywilejowany. Tam gdzie ma się do czynienia ze zwykłymi szeregowcami, Lejeune widzi:

„jak nieszczęśni ranni wloką się sami w kierunku Kołockoje, gdzie ambulans swój rozstawił baron Larrey. Ci, dla których starczyło jakichkolwiek noszy, byli tam dostarczani. Prawie natychmiast zebrała się wielka ich liczba. I również natychmiast zabrakło niemal wszystkiego".

Kapitan François, który został tam zabrany wśród tysięcy innych wciąż przy utrzymaniu zasady „najpierw oficerowie" znalazł się w towarzystwie:

„27 oficerów z naszego pułku, z których pięciu przeszło amputacje, leżących na słomie lub wprost na podłodze, pozbawionych absolutnie wszystkiego. Wszystkie pokoje były pełne rannych",

Było ich łącznie chyba ponad 1O OOO, tak mu się przynajmniej wydaje. Co się tyczy pozostałych strat 3O Pułku, „to zostali oni tam na górze, w reducie". W 7 Pułku Piechoty Lekkiej, karabinierzy sierżanta Bertranda przyszli do niego i wręczyli mu „świadectwo czynów jakich dokonałem w tej bitwie". W przeciwieństwie do wielu swoich towarzyszy, może się on uważać za szczęśliwca, wyszedłszy z bitwy z lekką tylko raną od kuli karabinowej w ramię, „co zawdzięczam sprzączce mojego plecaka". Za to, już w ciemnościach, kula karabinowa strąciła czako i zabiła „na miejscu sierżanta, mojego krajana. Nie zwlekaliśmy z odnalezieniem zabójców, ukrytych w dziurze pośrodku niewielkiego jaru. Rozprawiliśmy się z nimi za pomocą dwóch kul i naszych bagnetów".

Porucznik Maurycy Tascher, również cudem jakimś nietknięty, spędza noc donosząc wodę rannym. W pewnej chwili ogarnia go przerażenie, gdy widzi, jak jakiś na wpół pogrzebany Rosjanin gramoli się ze swojej mogiły. Wszelkiego rodzaju makabryczne rzeczy zdarzają się owej zimnej, wilgotnej i wietrznej nocy. Jacyś inni Rosjanie kręcą się wokół w ciemnościach. Gdy porucznik von Meerheimb, z Lejbgwardii Saskiej, otoczony i powalony na ziemię przy szturmowaniu Wielkiej Reduty, odzyskał wreszcie przytomność, stwierdził, że jest właśnie plądrowany przez rosyjskich kolegów. Na szczęście, jakiś mówiący po francuskuboficer wraz ze starszawym, siwowłosym kirasjerem rosyjskim, interweniowali i przepędzili rabusiów:

„Starszy owiązał mi głowę jakąś tkaniną, wciągnął mnie na swojego drugiego konia, wziął go za uzdę i poprowadził, ostrożnie i cierpliwie, przez brzozowy zagajnik. Gdy tylko dostrzegał uzbrojonych chłopów, tworzących rezerwową milicję przeznaczoną do transportu, eskorty i strzeżenia jeńców, zawsze obchodził ich z daleka, powiadając, że byłoby niebezpiecznie wpaść w ich ręce. Wielce już osłabłem i ledwo trzymałem się w siodle. Rosjanin ciągle mi jednak powtarzał, abym nie tracił ducha i często wykrzykiwał Hauptkwatieru niedalieku!, co, jak później odkryłem, znaczyć miało, że główna kwatera była już nieopodal. Wyglądało też na to, że szczególnie upodobał sobie mój kask, który najwyraźniej wziął sobie jako łup. Dobry ten człowiek myślał chyba, że kask zrobiony był ze złota i że zapewni mu on spokojną starość".

Zabrany do rosyjskiego ambulansu polowego, Meerheimb zostaje oddany pod opiekę szwajcarskiego chirurga nazwiskiem Bernhardt, który opiekuje się już wieloma rannymi oficerami rosyjskimi.

W samym środku nocy, zaatakowani zostają także Polacy Brandta, tym razem przez Kozaków. Ponieważ jednak znajdują się w pełnej gotowości, Kozaków spotyka raczej gorące przyjęcie. Jeszcze później, kapitan kirasjerów Breaut des Marlot rozmawia przez prawie dwie godziny z Rosjaninem przybyłym pod białą flagą:

„Pytaliśmy się wzajemnie, co myślimy o tej wojnie. 'Wiemy, równie dobrze jak i wy', powiedział, 'że pewnie zostaniemy pokonani. Wszystko, na co liczymy i w czym upatrujemy ocalenia to zima, która powiększy wasze kłopoty. Zima i głód będą tą bronią, której nie pokona wasza odwaga. Proszę mi wierzyć, znam klimat mojego kraju. Mam nadzieję, że panu osobiście on nie zaszkodzi".

Co się zaś tyczy Wielkiej Reduty, to patrol Kozaków, krążący wokół w ciemnościach, z zaskoczeniem odkrył, że została ona opuszczona.

O jedenastej wieczorem Napoleon wzywa oficera służbowego. Wypada kolej na Lejeune'a. Stwierdza on, że w CKG wszyscy pogrążeni są

„w głębokim śnie. Trzy godziny przed wschodem słońca Cesarz posłał po mnie i powiedział: 'Jedź i odnajdź Wicekróla. Rozpoznaj razem z nim linię rosyjską naprzeciw jego sił i natychmiast wracaj, aby zameldować mi, co się dzieje''.

Jest ósmy września.