Nasza księgarnia

François Charles Bonaparte (Napoleon II zw. Orlątkiem) (1811-1832)

Posted in Rodzina Bonaparte

Francois Charles Joseph Bonaparte, zwany Orlątko, tytularny król Rzymu, syn Napoleona i Marii Ludwiki; nie dopuszczony do tronu Francji mimo abdykacji cesarza na jego rzecz. Od roku 1814 przebywał na dworze austriackim, głównie w zamku Schönbrunn pod ścisłym nadzorem. W 1818 roku otrzymał tytuł księcia Reichstadtu; bonapartyści bezskutecznie zabiegali o wprowadzenie go na któryś z tronów europejskich. A tak oto dzieciństwo Napoleona II opisał Luis Wairy Constant:
Król Rzymu był bardzo ładnym dzieckiem, ale mniej podobnym do Cesarza niż syn królowej Hortensji. Jego rysy przedstawiały bardzo miłe połączenie rysów ojca i matki. Znałem go jedynie w okresie wczesnego dzieciństwa. Tym, co wówczas najbardziej w nim zwracało uwagę, była jego wielka dobroć i wielkie przywiązanie do otoczenia. Bardzo lubił córkę damy dworu, pannę Panny Souffioi:, młodą i ładną osóbkę, która prawie go nie odstępowała. Chciał ją zawsze widzieć wystrojoną; prosił matkę, cesarzową Marię Ludwikę, albo swoją guwernantkę, hrabinę de Montesquiou, o jakieś świecidełka, które mu się podobały i które chciał ofiarować swojej młodej przyjaciółce. Kazał sobie obiecać, że będzie mu towarzyszyła na wojnach, gdy on dorośnie, i mówił jej moc miłych słów świadczących o dobrym sercu.
Małemu Królowi (jak sam się nazywał) dano za towarzysza chłopczyka, także syna damy dworu; zdaje się, że był to Albert Froment. Pewnego ranka, kiedy obaj chłopcy bawili się w ogrodzie, na który wychodził apartament Króla w Saint-Cloud, panna Fanny, niepostrzeżenie przyglądająca się ich zabawie, zobaczyła, że Albert, chcąc odebrać Królowi taczki, których ten mu nie chciał oddać, uderzył go. Król zaraz rzekł mu na to: ,,Gdyby to ktoś zobaczył... ale ja nikomu nie powiem!". Sądzę, że to bardzo charakterystyczny rys.
Pewnego dnia Król był przy oknie w pałacu i zabawiając się patrzeniem na przechodniów wskazywał paluszkiem guwernantce to, co najbardziej zwracało jego uwagę. Spojrzawszy w dół ujrzał pod oknem kobietę w żałobie, która trzymała za rękę małego chłopca, również w żałobie. Chłopczyk ten miał w ręku petycję i z daleka pokazywał ją Królowi, jakby prosił, by ją przyjął. Jego czarny strój zaintrygował młodziutkiego Króla; zapytał więc guwernantkę, "dlaczego ten chłopczyk jest ubrany na czarno?".
- Z pewnością dlatego, że jego tatuś umarł - odpowiedziała.
Król wyraził gorące życzenie pomówienia z małym petentem. Pani de Montesquiou, której ogromnie szło o to, ażeby pobudzić w wychowanku dobre odruchy, kazała przywołać ową matkę z synkiem. Była to wdowa po żołnierzu poległym w ostatniej kampanii. Teraz, znalazłszy się w nędzy, prosiła o wyznaczenie jej renty. Mały Król przyjął petycję i obiecał przedłożyć ją ojcu. Nazajutrz jak zawsze poszedł przywitać się z nim i oddać mu wczorajsze petycje, co należało do niego; jedną z nich odłożył jednak na bok: tę swego młodego protegowanego.
- Tatusiu - rzeki - oto prośba małego chłopczyka, którego ojciec zginął przez ciebie: daj mu rentę.
Wzruszony Cesarz ucałował syna. Tego dnia jeszcze wystawiono dokument nadania renty. Niewątpliwie w tym czynie Małego Króla jest rys wskazujący na dobre serce już w zaraniu życia.
Pierwsze kroki Małego Króla na polu edukacji nie nastręczały trudności. Pani de Montesquiou wywierała doskonały wpływ na swego wychowanka; kierowała nim łagodnie, ale jednocześnie strofowała z całą powagą za każdy zły uczynek. Chłopiec na ogół był posłuszny; czasami miewał jednak napady gwałtownego gniewu. Jego wychowawczyni obrała znakomitą metodę, żeby go od tego oduczyć: zachowywała się w takich razach obojętnie, pozwalając mu się uspokoić samemu. Kiedy już ochłonął z gniewu, jakaś uwaga rzucona z całą surowością i namaszczeniem robiła z małego gwatłownika Katona na resztę dnia. Pewnego razu, kiedy z krzykiem tarzał się po ziemi i nie słuchał perswazji swojej wychowawczyni, ta zamknęła okna i okiennice. Mały Król, zdziwiony taką zmianą dekoracji, zapomniał o powodzie swojej złości i zapytał panią de Montesquiou, dlaczego zamknęła okna.
- Z obawy, aby ktoś nie usłyszał tych krzyków - odparła - czyż Francuzi chcieliby 'mieć władcę, który się tak złości?
- A mogli słyszeć? - wykrzyknął Król Rzymu. - Bardzo mi przykro. Przepraszam, mamo Quiou (bo tak nazywał swoją guwernantkę), już nie będę.
Cesarz ogromnie kochał syna; gdy go zobaczył, brał go na ręce, podrzucę ł, stawiał na podłodze i znów podrzucał, ciesząc się jego radością. Przekomarzał się z nim; zanosił przed lustro i stroił pocieszne miny, z których malec zaśmiewał się do łez; przy obiedzie brał go na kolana, maczał palec w sosie, dawał mu go possać i usmarowywał mu twarzyczkę. Pani de Montesquiou nie ukrywała niezadowolenia, Cesarz śmiał się jeszcze głośniej, a dziecko, któremu ta zabawa się podobała, domagało się, żeby ją powtórzyć. Takie momenty sprzyjały składaniu próśb. Zawsze, dzięki wszechmocnemu małemu protektorowi, przychylnie je załatwiano.
Cesarz w swojej czułości zachowywał się czasem bardziej dziecinnie, niż syn. Mały Król miał dopiero cztery miesiące, gdy włożył mu na główkę swój stosowany kapelusz. Dziecko oczywiście się rozpłakało; Cesarz ucałował je wtedy mocno i z widoczną przyjemnością, jak czuły i wrażliwy ojciec, i rzekł: "Jak to, Najjaśniejszy Pan płacze! Król, król płacze! Pfe! Jak to brzydko!"
Pewnego dnia, kiedy Król Rzymu miał roczek, ujrzałem, jak na trawniku przed pałacem w Trianon Cesarz założył mu na ramie pas od swojej szabli, a na głowę własny kapelusz. Odszedł potem parę kroków i wyciągnął ramiona do dziecka, które szło ku niemu chwiejnym kroczkiem. Parę razy zawadziło przy tym nóżkami o szablę. Trzeba było widzieć, z jakim pośpiechem wyciągał wtedy Cesarz ramiona, by uchronić syna od upadku.
Kiedy indziej znów położył się na dywanie w swoim gabinecie, Król Rzymu okrakiem siadł mu na nogach i podskakując przesunął się aż do jego twarzy. Wtedy Cesarz go ucałował. Zdarzyło się też, że malec wszedł do salonu, gdzie właśnie zakończyła się narada. Doradcy cesarscy i ministrowie jeszcze się nie rozeszli. Król Rzymu podbiegł do ojca nie zwracając uwagi na obecnych. Cesarz rzekł mu wtedy:
- Sire, nie przywitałeś się z panami.
Mały odwrócił się i ukłonił z wdziękiem, a Cesarz wziął go na ręce.
Kiedy Król Rzymu miał odwiedzić ojca, biegł do jego apartamentu tak szybko, żeby uciec pani de Montesquiou. Stanąwszy przed kamerlokajem dyżurującym u drzwi, mówił:
- Proszę otworzyć, chcę się zobaczyć z tatusiem. Kamerlokaj odpowiadał:
- Sire, nie mogę otworzyć.
- Ale ja jestem Mały Król.
- Nie, Sire, nie otworzę.
Tymczasem nadchodziła guwernantka i chłopiec, pewny już jej poparcia, mówił:
- Proszę otworzyć, Mały Król tego żąda. Do modlitwy, którą odmawiał rano i wieczór, pani de Montesquiou dodała słowa: "Boże, natchnij tatusia do ustanowienia pokoju dla dobra Francji". Pewnego razu, kiedy Cesarz był przy układaniu syna do snu, ten zmówił tę samą modlitwę. Cesarz go ucałował, nic nie rzekł, ale z uśmiechem pełnym dobroci spojrzał na panią de Montesquiou.
Kiedy Cesarz był zaniepokojony grymasami i krzykami Króla Rzymu, mówił:
- Jak to! Jak to! Król nie powinien się bać. Przypominam sobie jeszcze jedną zabawną historię, związaną z Królem Rzymu, którą sam Najjaśniejszy Pan opowiedział mi, gdy jak zawsze rozbierałem go wieczorem. Śmiał się z niej z całego serca.
- Nawet się nie domyślasz, Constant, jakiej to szczególnej rekompensaty zażądał mój syn od swojej wychowawczyni za to, że był grzeczny... żeby mu pozwoliła pójść brodzić w błocie!
To zdarzenie jest prawdziwe i, jak sądzę, dowodzi, że wielkość, którą otacza się kołyskę władców, nie wystarcza do zniszczenia tego, co jest takie zabawne w dziecięcych kaprysach.