Nasza księgarnia

Moje wspomnienie o Ryszardzie Morawskim

Posted in Pożegnania

Niemal każdy dzieciak dorastający w PRL-u na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych pamięta czasopismo komiksowe – sławne RELAXy. Każdy numer był trudny do zdobycia, bo publikowany w nich kolorowy świat opowieści rysunkowych był też jakby oknem na zupełnie inną rzeczywistość niż ta za oknami. Ten prawdziwy ewenement w tzw. „demoludach” doczekał się statusu „kultowego” produktu ówczesnej polskiej popkultury. Oprócz komiksów znalazły się tam rzeczy dla młodych ludzi zupełnie nieznane – kolorowe plansze z postaciami żołnierzy różnych formacji armii Księstwa Warszawskiego opatrzone opisami Henryka Wieleckiego (długoletniego wicedyrektora Muzeum Wojska Polskiego). Autorem tych plansz był warszawski malarz Ryszard Morawski, który też pełnił funkcję redaktora artystycznego RELAXu. Znakomicie namalowane, realistyczne postaci huzarów, kirasjerów i szaserów przemawiały do wyobraźni młodych czytelników. Taki był mój i wielu innych miłośników epoki napoleońskiej początek fascynacji bronią i barwą tych czasów.  Sprawcą tego był właśnie Ryszard Morawski.

Kiedy trzydzieści lat później otrzymałem od p. Wojciecha Chojnackiego z wydawnictwa „Karabela” propozycję przygotowania tekstu do albumu z planszami p. Morawskiego – nie mogłem początkowo w to uwierzyć. Bo też p. Ryszard był dla pasjonatów epoki legendą – najlepszym od czasów Gembarzewskiego i Rozwadowskiego ilustratorem umundurowania czasów napoleońskich.  Od początku wiedziałem, że choćbym nie wiem jak dobry tekst napisał, to będzie on jedynie oprawą dla plansz p. Ryszarda. Wprawdzie czasami zdarzało się, że zażarcie spieraliśmy się o ten czy inny detal munduru, to jednak dobrze nam się pracowało zarówno przy „Ułanach” jak i „Piechocie”. Dopiero po kilku nieudanych próbach p. Ryszard wymusił na mnie przejście na „ty”. A potrafił być uparty… Zadziwiał mnie tym jak szybko i z jaką łatwością potrafił stworzyć postać jeźdźca na koniu. I choć jak każdemu artyście zdarzały mu się czasami prace słabsze, częściej średnie, to jednak nadal potrafił stworzyć plansze, które zachwycały precyzją detalu, ułożeniem postaci czy oddaniem ruchu konia. Bo też Ryszard Morawski był spadkobiercą najwybitniejszych „koniarzy” w polskim malarstwie. Podziwiał Juliusza Kossaka i uczył się u Antoniego Trzeszczkowskiego. Znał też Stanisława Gepnera i Andrzeja Zarembę. Tym samym jego twórczość była jakby pomostem pomiędzy przedwojennym a współczesnym bronioznawstwem i mundurologią. Jeśli ktoś prowadzi badania nad barwą wojska polskiego czasów Napoleona, to nie może pominąć w nich dorobku Morawskiego.

Tylko niewiele osób wiedziało, jak wiele kosztowało Ryszarda pod koniec życia malowanie. To było absolutnie niesamowite, że pomimo wieku i choć odmawiały mu posłuszeństwa i ręka i oko, to jednak nadal pracował kiedy tylko mógł. Zajmowało go jednak nie tyle własne zdrowie, co zdrowie najbliższych. Był dla mnie przykładem bezgranicznego poświęcenia dla rodziny. Utrzymywaliśmy ze sobą przez ostatnie 16 lat kontakt, głównie telefoniczny, dzieląc się opiniami, odkryciami, troskami i radościami.  Ostatni raz rozmawialiśmy ze sobą miesiąc temu. Ryszard wydawał się wówczas bardziej optymistyczny i pełen nadziei, że wróci do malowania. Niestety, okazało się, że swój ostatni obraz już namalował.

Adam Paczuski