Nasza księgarnia

Biblioteka Barwy i Broni

  • Biblioteka Barwy i Broni
  • Ułani Księstwa Warszawskiego 1807-1814
  • Piechota XW wg przepisu 3 września 1810
  • Huzarzy Księstwa Warszawskiego 1809-1813

Jan Laske, Śnieg, ogień i krew - recenzja

Sławomir Skowronek „Śnieg, ogień i krew”. Wydawnictwo
Napoleon V, Oświęcim 2017.

Trwa głosowanie w plebiscycie „Złota Pszczoła 2018” i w tym kontekście chcę wrócić do ubiegłorocznych kandydatów do tej zaszczytnej nagrody, a konkretnie do książki Sławomira Skowronka pt. „Śnieg, ogień i krew 1807”, która uzyskała wówczas piątą lokatę na liście laureatów. Nie jest to wprawdzie miejsce medalowe, ale szanse utworów literackich w tym plebiscycie z góry wydają się być mniejsze, zważywszy na  wybitnie naukowe zainteresowania przeciętnego uczestnika Forum napoleon.org.pl.

Jedynie temat, sygnalizowany podtytułem „Heilsberg”, mógł przykuć uwagę fachowca, który bezbłędnie odczytuje ukrytą pod tą nazwą największą bitwę czasów napoleońskich  na terenie dzisiejszej Polski, bitwę pod Lidzbarkiem Warmińskim. Nie wiem, czy ze względu na swoją peryferyjność, czy też z innych względów, bitwa ta mało jest znana, jak sądzę, nawet w kręgach zainteresowanych tematyką historyczną czytelników popularnych opracowań i literatury pięknej. Ta zresztą skrupulatnie omijała temat kampanii 1807 roku, choć to przecież w jej właśnie wyniku powstało Księstwo Warszawskie. Ja sam zresztą zajęty swoim ulubionym wycinkiem dziejów napoleońskich, wojną hiszpańską, całkowicie lekceważyłem rodzimy teatr wojenny, a bitwa pod Heilsbergiem jawiła mi się jako nieistotny epizod wielkich działań wojennych naznaczonych takimi nazwami, jak: Pruska Iława i Frydland. Dlatego po ukazaniu się powieści pana Skowronka, znanego mi z Forum od razu się nią zainteresowałem. Sam Autor zadbał też o to, by takie jak moje potencjalne zainteresowanie podsycić, poprzedzającym właściwe „Słowo wstępne”, apostroficznym zwrotem do czytelników. Anonsuje w nim swoich bohaterów, nakreśla wątki i rysuje nastrój. Wyraża też osobiste zaangażowanie i w efekcie zachęca do wspólnie odbytej podróży w czasie.

Przystępując do lektury zastanawiałem się, jaki sposób konstruowania fabuły i prowadzenia narracji wybierze Autor. Czy będzie to dokumentaryzm w stylu J.I. Kraszewskiego, czy raczej typ powieści Sienkiewiczowskiej, której pochodną była twórczość W. Gąsiorowskiego? A może sięgnie po wzorce modernistyczne i jak S. Żeromski w „Popiołach” z impresjonistycznym rozmachem budować będzie własną filozofię dziejów? Możliwe też, że naśladując W. Berenta napisze nie powieść, ale „opowieść” historyczną. Gdyby szukać porównań z bardziej współczesnymi wzorcami, trzeba by wspomnieć twórczość Arturo Pérez-Reverte („Huzar", "Dzień gniewu", "Oblężenie") i popularną serię przygód porucznika Sharpe'a autorstwa Bernarda Cornwella. Pierwszy z nich  kreśli obrazy losów jednostki na tle dokładnie ilustrowanych źródłami historycznymi autentycznych wydarzeń (z wyjątkiem "Huzara"), drugi całkowicie folgując fikcji literackiej tworzy klasyczną powieść przygodową. Obu jednak przyświeca tak charakterystyczna dla powieści historycznej nuta patriotyczna, obecna zarówno w intencji autora jak i w charakterystyce głównych bohaterów.

Mam wrażenie, że Autor świadom wcześniejszych wzorców poszukiwał własnej drogi i już za to należy mu się uznanie. Przede wszystkim główny wątek utworu związany jest z losami nie żołnierzy polskich czy francuskich, ale rosyjskich i rozgrywa się w oderwaniu od wielkich postaci i wydarzeń historycznych. Rosyjski punkt widzenia związany jest zapewne z osobistym zainteresowaniami Autora, który „dowodzi grupą rekonstrukcji historycznej Wileński Pułk Muszkieterski". Głównym bohaterem nie jest żaden z napoleońskich wiarusów, czy choćby tylko rekrutów, ale Timofiej Nikitycz Dmitrijew, „unteroficer koporskiego pułku muszkieterskiego”, a później inni jeszcze jego towarzysze i osoby z nimi związane wątkiem romansowym. Oczywiście są też „Francuzi”, reprezentanci przeciwników Rosjan i rosyjskich bohaterów powieści: pułkownik Marulaz, podporucznik Ledru i szaser – Polak, Gontarz. Na tle fikcyjnych postaci utworu ciekawie rysuje się eksperyment wprowadzenia epizodu związanego losami francuskiego pułkownika Chaberta, bohatera powieści Balzaca i filmu Yves Angelo.

Cały utwór przesycony jest emocjonalnym zaangażowaniem regionalisty doskonale zorientowanego w dziejach swojej małej ojczyzny, co  przekłada się również na sposób opisywania terenu i orientowanie akcji w konkretnej przestrzeni topograficznej. Szczególne też miejsce w oddaniu klimatu epoki ma przywoływanie dawnych niemieckich nazw miejscowych. Gdyby chcieć problem ujmować bardziej mistycznie, można zaryzykować twierdzenie, że Autor powraca w pamięci do swojego poprzedniego wcielenia i przypomina sobie wydarzenia i miejsca z przeszłości. Trochę jakby to sam zresztą sugeruje, pisząc we wstępie: „Odległe o dwieście lat wydarzenia chciałem upamiętnić, przybliżyć [...]. Coś i kogoś z nostalgią powspominać [...], po raz ostatni powrócić przez chwilę na swoją „wyspę Kalipso”, tyle że w sztafażu historycznym”.

W ogóle „Wstęp” do utworu wiele porządkuje i wyjaśnia i myślę, że dla lepszego rozumienia całości, warto go dokładnie przeczytać, może nawet parę razy. Oprócz dokładnych wyjaśnień Autora na temat koncepcji postaci fikcyjnych i historycznych mamy tu również wyjaśnienie konstrukcji utworu, w tym niepotrzebnie, według mnie, skomplikowanego tytułu. Dowiadujemy się bowiem, że powieść nosi tytuł „1807”, czego jednak nie widzimy na okładce, ale tylko jako podtytuł na karcie tytułowej.  Co więcej, okazuje się, że uwidoczniony na okładce i karcie tytułowej tytuł, jakoby główny, „Śnieg, ogień i krew” odnosi się zarówno do całości, jak i do pierwszej części utworu. Druga część, zatytułowana „Stokroć błogosławiony”, wprowadza niejako (poprzez cytat) tajemniczą postać jednego z drugoplanowych bohaterów utworu, poety-żołnierza Konstantina Batiuszkowa. Niestety Autor nie wspomina o jakby trzecim tytule: „Heilsberg”, również widniejącym wyłącznie na okładce. Mam wrażenie, że takie bogactwo niepotrzebnie komplikuje tę część utworu, która w odróżnieniu od narracji i osoby narratora, wskazuje bezpośrednio na stanowisko i ocenę świata przedstawionego przez Autora. Taka jest bowiem rola wszelkiego rodzaju tytułów w utworze literackim. Być może chodziło o chwyt marketingowy, co potwierdza kolejny podtytuł na okładce: „Pasjonująca powieść historyczna osadzona w Polsce 1807 roku”, ale jak dla mnie więcej z tego szkody niż pożytku.

Powieść obfituje w  zręcznie przedstawione realia historyczne, będące jednak tylko tłem dla działań bohaterów fikcyjnych. Czytelnik szybko zanurza się w klimacie epoki i chce poznawać losy zaprezentowanych mu postaci. Uniwersalny problem jednostki wplecionej w tryby wojny dostarcza czytelnikowi okazji do refleksji i współczującej zadumy nad losami ludzi żyjących w epoce stereotypowo przedstawianej jako barwna i romantyczna, a faktycznie pełnej tragicznych sytuacji i bezsensownego utrudzenia ludzi, którzy woleliby wieść spokojne życie. Powieść jest na tyle obszerna, że jej dwie części mogłyby być z powodzenie dwoma odrębnymi utworami. Tym bardziej, że można dostrzec pewne różnice w sposobie rozwijania akcji w poszczególnych częściach. Część pierwsza mianowicie skupia się wokół działań pod Heilsbergiem pomiędzy 5 a 7 lutego 1807   i narracyjnie jest bardziej zwarta niż druga. W całości dotyczy epizodycznego wydarzenia, jaką były walki o w obronie magazynów Heilsbergu przed Francuzami, dokładnie w czasie, gdy dalej na wschodzie toczyła się krwawa bitwa pod Pruską Iławą. Część druga rozgrywa się pomiędzy14 lutego a połową czerwca i jest bardziej epicka niż pierwsza, a jej kulminację stanowi bitwa pod Heilsbergiem (Lidzbarkiem Warmińskim). Oprócz głównego nurtu wydarzeń historycznych ważną rolę odgrywa tu wątek romansowo – przygodowy, przez co część ta zawiera jakby więcej cech właściwych literaturze pięknej, choć tło historyczne ani na moment nie przestaje być ważne.

Jakby w trosce o komfort odbioru przez czytelnika Autor dołącza w zakończeniu utworu spis osób, „Dramatis personae”, dzieląc je skrupulatnie na autentyczne i fikcyjne. Nie często chyba autorzy wykazują się taką skrupulatnością i opiekuńczością wobec czytelnika, co oczywiście przemawia na korzyść Autora. 

Nieodpartym wrażeniem po lekturze powieści Sławomira Skowronka jest przywyknięcie do poznanych w niej bohaterów literackich na tyle, że chciałoby się poznać ich dalsze losy. Dlatego też z wielką radością przywitałem zapowiedź Wydawnictwa Napoleon V o wydaniu kontynuacji rozpoczętego wątku w powieści pt. „Rozbitkowie. Heilsberg roku 1823. Opowieść o ludziach szukających drogi do domu”.

Na koniec jeszcze krótka refleksja. Myślę, że naturalnym dalszym ciągiem po lekturze powieści „Śnieg, ogień i krew” Sławomira Skowronka powinno być sięgnięcie po jego naukowe opracowanie tematu w książce p.t. „Guttstadt i Heilsberg. Działania wojenne w rejonie Dobrego Miasta i Lidzbarka Warmińskiego 4 – 12 czerwca 1807” Wydawnictwa Inforteditions.

Jan Laske 

Recenzje

Adam Paczuski, Napoleon Ridleya Scotta

Kiedyś, w gronie znajomych pasjonatów epoki napoleońskiej, rozmawialiśmy o najlepszych  filmach ją ilustrujących. Z tego co pamiętam, powszechne zachwyty (w tym także moje) wzbudziło wspomnienie „Pojedynku” Ridleya Scotta. Pojawiło się wówczas wśród nas marzenie, aby ten właśnie reżyser wrócił kiedyś do naszego ulubionego tematu. To dlatego od kilku dni chodzi za mną to wspomnienie wraz z pewnym mądrym powiedzeniem: „Uważaj o czym marzysz, bo może się to spełni”…

„Napoleona” obejrzałem kilka dni po premierze, więc dzięki relacjom znajomych i napływającym z różnych stron „napoleońskiego” światka recenzjom, byłem przynajmniej w części przygotowany na to co mnie czeka. Przyznam jednak, że te dwie i pół godziny seansu były dla mnie trudniejsze niż przypuszczałem. Prawdopodobnie na moją reakcję wpływ miała także zawiedziona nadzieja, że mój ulubiony reżyser potrafi jeszcze stworzyć coś wybitnego. Niestety…

Ilość historycznych błędów – nie tylko „nagięć” mających usprawnić narrację, ale przede wszystkim zwykłych ordynarnych kłamstw była zatrważająca. Zmuszało to do pytania o rzeczywiste intencje reżysera wobec historii, którą zdecydował się zilustrować. Po co kazał Francuzom strzelać do piramid, wojskom rosyjsko-austriackim topić się w stawach rybnych o głębokości kilkuset metrów, albo szarżować Bonapartemu pod Borodino i Waterloo, skoro wystarczy niewiele trudu aby dojść do tego, że to zwykłe brednie? Czyżby Scott był aż tak pyszny, że zupełnie przestał przywiązywać wagę do realiów, albo może tak cyniczny, że świadomie „sprzedawał” te kłamstwa szerokiej publiczności licząc na jej ignorancję? Do tego trzeba doliczyć mnóstwo nielogiczności (szczególnie w sferze militarnej, o czym jeszcze wspomnę), kompletne odrealnienie wielu postaci historycznych nie tylko pod względem słów i ich roli w historii, ale nawet wyglądu (znanego przecież z licznych portretów). Może ten film to był kiepski żart, albo świadoma artystyczna prowokacja? A może po prostu koszmarna warsztatowa niedoróbka starzejącego się mistrza gatunku? Nie wiem, które z tych przypuszczeń jest bliższe prawdy. Dlatego zmuszony jestem tylko przypuszczać, co stało za tym największym filmowym rozczarowaniem dekady.

Ridley Scott bardzo często „myśli obrazami” zapożyczając je ze sztuki dawnej (jak np. w „Pojedynku” sielskie wiejskie krajobrazy lub martwe natury zaczerpnięte z malarstwa francuskiego i niderlandzkiego). „Napoleon” jest pełen takich zapożyczeń. Począwszy od „Le Sacre” Davida w scenie koronacji, przez sceny z Egiptu z obrazów Gerome’a i Orange’a, ze zdobytej Moskwy z obrazów Wereszczagina, aż po wykorzystany w plakacie wizerunek cesarza po abdykacji w 1814 r. Delaroche’a. Oglądając beznamiętną minę Joaqina Phoenixa (cóż za marnotrawstwo talentu!) w przekrzywionym jeszcze bicornie w scenie egzekucji Marii Antoniny, miałem nieodparte wrażenie, że skądś znam ten wizerunek… Pamięć wzrokowa mnie nie myliła. To wypisz-wymaluj twarz „Bony’ego” z jednej z karykatur Jamesa Gillraya przedstawiającej zamach 18 brumaire’a 1799 r. Okazało się, że nie tylko ten jeden motyw wyjęty z antynapoleońskiej propagandy posłużył Scottowi za inspirację. Także postaci dyrektorów, ich pulchnych małżonek, odrażający paryski motłoch czy bezimienne figury z otoczenia Napoleona są jakby żywcem wyjęte z angielskich karykatur z epoki. Nawet Ian McNeice grający Ludwika XVIII bardziej przypomina jego karykaturalny wizerunek. Ale nie tylko fizjonomie, także zachowania. Bonaparte zarówno u Scotta jak i u Gillraya, Williamsa czy Cruikshanka jest prostacki, prymitywny, brutalny, często infantylny, strachliwy lub beznamiętnie okrutny. Jest pełen namiętności, ale tylko tych najniższego gatunku. No i rzecz dla Anglików niewybaczalna - Napoleon nie jest gentelmanem.

Bo też obraz Scotta jest całkowicie skrojony pod anglosaską perspektywę historii. Zauważmy, że poza relacją z Józefiną to właśnie odniesienia do Anglii są w tym scenariuszu najważniejsze. Polityka kontynentalna istnieje tylko wówczas kiedy ma jakiś związek z Anglią. Dlatego nie ma tu ani kluczowej dla kariery generała Bonaparte pierwszej kampanii włoskiej, ani następnej w 1800 r. ani wojny 1806-1807 czy 1809 r., nie wspominając o kampaniach z 1813 czy 1814 r. Obecność Austerlitz i Borodino tłumaczyłbym jedynie rozpoznawalnością tych bitew wśród Amerykanów, za którą stoi niezasłużona, moim zdaniem, popularność „Wojny i Pokoju” Tołstoja. Zresztą ukazując taktykę w bitwach epoki napoleońskiej Scott nie wyszedł poza to co pokazał z takim talentem w „Gladiatorze” czy „Królestwie niebieskim”. Widz, który nie ma wiedzy o wojnach i taktyce z przełomu XVIII i XIX w. wychodzi z kina przekonany, że ówczesne bitwy niewiele różniły się od wyobrażonych przez kino ostatnich kilku dekad (np. „Braveheart” czy „Władca Pierścieni”) frontalnych starć piechoty i kawalerii, gdzie wpadają na siebie bezładne masy ludzi i koni. Pomijam idiotyzmy z okopami, szarżą mańkutów (przepraszam leworęcznych) czy zastosowaniem i skutecznością artylerii. Jedyny ślad taktyki z epoki dostrzec mogliśmy w scenie ukazującej Waterloo (francuskie tyraliery i angielskie czworoboki). Od razu pojawiło się u mnie pytanie - dlaczego Scott nie ukazał francuskich czworoboków w bitwie pod Piramidami? Doszedłem do wniosku, że zaburzyłoby to przekaz reżysera, zgodnie z którym Francuzi dowodzeni przez nieprzewidywalnego Napoleona reprezentowali brutalną „ślepą” siłę, a Anglicy ze swoim porządkiem i stoicyzmem byli ostoją cywilizacji. Zupełnie jak Germanie i rzymskie legiony w „Gladiatorze”. Znamienna była tu fikcyjna przemowa Wellingtona podczas Kongresu Wiedeńskiego. Mam wrażenie, że to sam reżyser włożył w usta „Żelaznego Księcia” swoje własne poglądy na Napoleona i jego czasy. Zresztą cała ta scena budziła we mnie skojarzenia westernowe. Otóż mamy tu koronowanych reprezentantów uciemiężonej przez krwawego Korsykanina Europy – zupełnie jak miasteczko na Dzikim Zachodzie sterroryzowane przez złoczyńcę i oto zjawia się „jeździec znikąd” czyli Wellington, który zapowiada, że przywróci ład i porządek… Nota bene akurat kreacja Ruperta Everetta wydała mi się jedną z ciekawszych w tym filmie.

Widzowie filmu Scotta nie odnajdą w jego filmie odpowiedzi, dlaczego Bonaparte był w stanie zdobyć szczyty władzy i jakim cudem cieszył się aż taką popularnością (szczególnie wśród swoich żołnierzy). Mamy wrażenie, że stało się to niejako… przypadkiem. Z angielskiego punktu widzenia był on sprytnym tyranem, który wyłonił się z krwawego chaosu rewolucji. Dla współczesnego widza może z kolei być takim proto-Hitlerem. Nic poza tym. Poza kilkoma zaledwie zarysowanymi postaciami jak Talleyrand czy Junot, Bonapartego otacza niema, bezkształtna i bezwolna masa „wieszaków” w mundurach lub frakach. Nie ma tu europejskiej polityki – zmieniających się sojuszy, mocarstwowych i dynastycznych interesów. Jest tylko absurdalna scena, w której Talleyrand sugeruje operetkowemu austriackiemu dyplomacie (mającemu zapewne uosabiać Metternicha) wydanie za Napoleona córki cesarza Franciszka. Nie mogę w tym miejscu nie wspomnieć, że aktorzy grający cesarza Austrii i Marię Luizę są zresztą tak skrajnie niepodobni do swych pierwowzorów, że budzi to zdumienie.

Wracając do samej postaci Napoleona, to Scott wyposażył go nie tylko w prostackie maniery, nieopanowane żądze i egotyzm. Zauważmy, że jako jedyna postać w całym obrazie tylko Phoenix wydaje z siebie różne „fizjologiczne” dźwięki – sapie, chrząka, dyszy itp. Najczęstszym, kilkukrotnie powtórzonym w filmie gestem jest wycieranie chusteczką nosa a następnie oczu. Niby nic takiego, ot „ludzka rzecz”, lecz charakterystyczna tylko dla Napoleona. To taki sprytny zabieg mający zmniejszyć nasz dystans do postaci. Jeśli ktoś twierdzi, że to tylko „odbrązowienie” postaci, to wyobraźmy teraz sobie film o Aleksandrze, Cezarze, Ryszardzie Lwie Serce, Cromwellu czy… Wellingtonie, w którym główny bohater w odróżnieniu od jego adwersarzy i otoczenia, stale posapuje lub smarcze. Scott w upokarzaniu Napoleona poszedł jednak dalej, czego szczytem są moim zdaniem kompletnie niepotrzebne z punktu widzenia scenariusza sceny seksu. 

Główną osią tego filmu miała być relacja Napoleona z Józefiną. Vanessa Kirby zagrała przyzwoicie, choć postać jaką ukazała ma niewiele wspólnego z historyczną Józefiną. Oczywiście nie zobaczymy tu żadnego z jej omdleń (faktycznych lub symulowanych), bo to zaburzyłoby podstawowy rys tej postaci jaki chciał nam przekazać Scott. W jego filmie wdowa po wicehrabim Beauharnais jest wprawdzie kobietą nieco zepsutą obyczajowo, ale przede wszystkim jest silna i dominująca charakterem nad nieśmiałym Korsykaninem. To ona jest sprężyną, która napędza ambicję i talent Bonapartego. Bez niej pierwszy konsul, a następnie cesarz jest nikim. I to w zasadzie ona jest… Napoleonem. Zbyt to pokręcone aby było zrozumiałe. Niemniej zgodne jest z angielską wizją kariery Bonapartego. Z jedną wszakże różnicą. Na angielskich karykaturach Józefina jest potężną, otyłą i prymitywną kobietą. Należy chyba być wdzięcznym Ridleyowi Scottowi, że oszczędził nam takiego jej wyobrażenia.

Z kina wyszedłem z przekonaniem, że gdyby Gillray, Cruikshank i spółka dysponowali niegdyś tak potężnym narzędziem jak kinematografia, to otrzymalibyśmy taki sam film jak najnowsze dzieło Ridleya Scotta.