Nasza księgarnia

Biblioteka Barwy i Broni

  • Biblioteka Barwy i Broni
  • Ułani Księstwa Warszawskiego 1807-1814
  • Piechota XW wg przepisu 3 września 1810
  • Huzarzy Księstwa Warszawskiego 1809-1813

Mes Voyages 1803-1804

Waleria Tarnowska ze Stroynowskich

Fragment dziennika z podróży

„Mes Voyages 1803-1804”

(tłumaczenie z języka francuskiego i opracowanie: Monika Chwałek-Oczkowska)

Hrabina Waleria Tarnowska ze Stroynowskich (1782-1849) była bardzo wysoko wykształconą, światową, oczytaną i inteligentną pamiętnikarką, celującą w malarstwie miniatur artystką, żoną Jana Feliksa Tarnowskiego, wybitnego działacza politycznego, bibliofila, historyka i tłumacza. Pobrali się 7 września 1800 roku. Los nie szczędził im dramatów. Młode małżeństwo straciło najpierw synka Kazia, a rok później córeczkę Rozalię. Zamek Dzików, po pierwszych radosnych krzykach dziecięcych, stał się na powrót głuchym smutnym i pustym zamkiem. Młoda matka w żałobie, tęskniąc i cierpiąc ogromnie, odwiedzała kryptę u Dominikanów, by tam przy grobach dzieci modlić się za nie i prosić Boga, by na swej drodze do wieczności umiała czynić jedynie dobro. Bo tylko w ten sposób będzie jej dane kiedyś połączyć się z ukochanymi dziećmi. Czy tak się stało…?

 

Mimo dramatów, miała ogromną szczerą i głęboką wiarę. Nigdy nie interesowały jej stroje, zbytki, suknie – ani razu nie wspomina o tym w pamiętnikach. Mówiła o sobie, że nie jest ani piękna, ani elegancka. Jej urokiem był jej charakter, poczucie humoru, subtelność. Za to kochał ją Jan Feliks. Była mu wspaniałą towarzyszką. Ich miłość trwała. Razem tworzyli rzeczy wielkie, które rozsławiły Dzików i nadały mu takiego splendoru, że całe kolejne pokolenia z szacunkiem i wręcz uwielbieniem wspominały tę parę. Zapoczątkowali tworzenie słynnej kolekcji arcydzieł, zwanej Kolekcją Dzikowską. Przeżyli czasy rozbiorów, wojny napoleońskie, zaborców Moskali i Austriaków. Przez długie lata byli ostoją mieszkańców Dzikowa i całej wielopokoleniowej rodziny. Otoczeni na starość licznymi wnukami, pozostali w ich pamięci na zawsze wielkimi autorytetami.

Podróż do Włoch podjęli w pierwszych latach małżeństwa, aby młoda hrabina mogła odzyskać równowagę psychiczną i zerwać z żałobnym udręczeniem po śmierci synka. W październiku 1803 roku wyruszyli przez Tarnów, Kraków, Wiedeń oraz Przełęcz Brenneńską do Włoch. Podczas tej wyprawy hrabina na bieżąco pisała dziennik z podróży „Mes Voyages” zadedykowany pozostawionej w Dzikowie 9-miesięcznej córeczce Rozalii. Są to dwa oprawione w skórę zeszyty, o pozłacanych brzegach kartek, wypełnione eleganckim francuskim pismem. 

Dziennik ten jest fascynujący z dwóch powodów. Po pierwsze, hrabina wybitnie opisywała w nim wszystko, co widziała: zwiedzane miejsca, poznanych ludzi, krajobrazy, zabytki, dzieła sztuki, galerie, artystów i arystokratów. Nie jest to jednak suchy opis. Waleria wszystko, bowiem chłonie całą sobą, potem to przetwarza i przepuszcza przez swoją wielką wrażliwość, a dopiero na koniec notuje. To niespotykany i nieporównywalny do znanych dotychczas XIX-wiecznych relacji z podróży, opis tamtego czarującego świata. Jest w nim Papież Pius VII, Letycja Bonaparte, matka Napoleona, księżna Borghese, Król i Królowa Neapolu, mistrz Canova, Angelika Kauffman… i wiele, wiele innych. Druga rzecz, to nieustanne, ciągłe i niezmiennie powracanie w tym pamiętniku do córeczki Rozalii. Każdy wpis, każda myśl, każde przeżyte zdarzenie, każde widziane dzieło sztuki – wszystko to poprzedzane jest najczulszym „Moja Kochana Rozalio”:

Rzym, 2 kwietnia 1804 roku. 

Spotkałam dziś najszczęśliwszą z matek. Panią Buonaparte! Całą w synowskiej chwale. A ja? Cóż ja? Ja nie mam już syna. I nigdy być może nie będę matką wielkiego człowieka! Bylebym tylko miała moją Rozalię. To mi wystarczy. Byle wrażliwość jej serca odpowiedziała dnia pewnego mojej wrażliwości i zapomnę o tych marzeniach pełnych chwały, które kołysały mnie od dzieciństwa aż do czasów młodości. Zapomnę o nich w blasku radości, jaką da mi moja córka.

Madame Buonaparte wygląda bardzo dystyngowanie. Już sama jej postawa wzbudza szacunek, zostawiając całkiem na boku prestiż, jaki daje jej zaszczyt bycia matką Konsula Francji. Nie wydaje się też, żeby z tego w jakikolwiek sposób czerpała. Jej dostojność pełna prostoty wynika raczej z jej charakteru. Lubię myśleć i wierzyć, że ma dobre serce. Z pewnością tak jest. Przyjęła mnie bardzo łaskawie. Przy pierwszym spotkaniu powierzyła mi portret swego syna i pozwoliła wykonać kopię. Wilecem jej wdzięczna była za ten cenny zaszczyt. (…)

14 kwietnia. – Byłam dziś na proszonym obiedzie u księżnej Borghese. Cała rodzina przyjęła mnie serdecznie i wręcz obsypała uprzejmościami. A, gdy wychodziłam, całe towarzystwo wyrażało zgoła szczery żal. Spędziłam tam kilka naprawdę uroczych godzin. 

Wszystkie te osoby bardzo mnie zajmują. Już od dawna chciałam je lepiej poznać. Są doprawdy ujmujące. Madame Buonaparte, dobra i szczera, od razu sprawia, że można czuć się przy niej swobodnie. Jest z pochodzenia Włoszką i mówi słabą francuszczyzną, co dziwi przy pierwszym kontakcie, bo trudno pojąć jakże to matka Buonapartego nie jest prawdziwą Francuzką. Ileż znalazłyśmy wspólnych tematów do rozmowy! O jej życiu rodzinnym, o dzieciństwie jej syna. Opowiadała, że już jako dziecko, w wieku siedmiu lat, był wielce wojowniczy i władczy. Zawsze chciał być najważniejszym w domu i nie ustępował ani na krok starszym braciom. Porywczy, szybko wpadał w gniew, lecz równie szybko się uspokajał. By go udobruchać, trzeba było mu zawsze ustąpić. On nie ustępował nigdy. Już rozsądniejszy i zdecydowany, ćwiczył się w trudach i sam poddawał się wielu próbom. Matka, wysyłając go do szkoły wojskowej w Paryżu, żywiła nadzieję, że tam właśnie militarne zapędy syna zostaną ukrócone. Nie chciała, by był żołnierzem. „Nie martw się mamo – mówił – w koszarach będę jadał chleb przydziałowy razem z towarzyszami broni, ale jak wrócę do domu jadał będę lepiej od nich”. Oto jak rodził się geniusz przewidujący swą przyszłość. Gdy miał 15 lat stracił ojca i wrócił na Korsykę. Odtąd wszystkie nadzieje, jakie Madame Buonaparte pokładała w synowskich postępach w nauce i jego wielki zapał do wiedzy były dla niej najsłodszą pociechą. Odrywał się od swych zajęć, czy porzucał swe przebywanie w samotności jedynie po ty, by nieść pociechę matce. Jego serce głęboko wyczuwało i odgadywało w niej momenty, w których dopadały ją wspomnienia i tęsknota za mężem. Syn wiedział, że wtedy matka go bardzo potrzebuje. Biegł do niej i robił wszystko, co w jego mocy, by ją rozbawić. By zajęła się czymś innym. Chwile, które boleśnie przypominały jej zmarłego przychodziły wraz z biciem dzwonów kościelnych, wzbudzając wspomnienie mszy żałobnej. Wtedy, młodzieniec ten, którego normalnie nic nie mogło oderwać od zajęć, przy pierwszym biciu dzwonów był już u kolan matki.

Opowiadała mi jeszcze, że pewnego dnia syn zapraszał ją na jakiś spektakl. „Nie ma już twego ojca ze mną – odpowiedziała mu – z kimże mam się pokazać publicznie?” „Z kim innym chcesz się pokazać, mamo – uniósł się Napoleon – skoro ja jestem z tobą!” Wspominała przy tym, że jego złość wzbudziła w niej chwilowy lęk, więc ustąpiła mu szybko, spełniając jego życzenie jakby instynktownie. Zgadła, bowiem, że wyższość jego woli jest nie do pokonania. Cóż, chyba miał wtedy rację. Pojawiła się w towarzystwie i w świecie wraz z nim i przez niego.

Och, spędziłam z Madame Buonaparte wiele uroczych wieczorów. Gdy pokazałam jej moją miniaturę z portretu Napoleona, którego użyczyła mi do skopiowania ucałowała mnie serdecznie mówiąc, że to najwierniejsza jego podobizna. W dowód wdzięczności dostałam jego pukiel włosów, który do miniatury tej dodaję. Będę ją przechowywać jak najcenniejszą pamiątkę!

Och, spędziłam z Madame Buonaparte wiele uroczych wieczorów. Osądź sama z jaką ciekawością wysłuchaliśmy od niej najmniej znanych szczegółów ostatniego spisku na życie jej syna. Konsul był zaledwie o włos od śmierci. Cudowne ocalenie zawdzięcza jedynie sobie. Gdyby nie jego genialna przenikliwość i opieka Opatrzności, tak widoczna na każdym kroku, zginąłby marnie. Celował w niego zręczny zabójca podczas przedstawienia „Horacjuszy”. Tuż pod okiem Francji, pod okiem jego nieszczęsnej matki, która mu towarzyszyła w tym krwawym spektaklu. Ponoć nawet gdyby cios był chybiony, miano go pozbawić przytomności i porwać, korzystając z zamętu wzbudzonego w tłumie. Byłam tuż przy niej, gdy mi to opowiadała. Oczyma duszy widziałam ją w owej chwili grozy i w chwili ocalenia. Drżałam jak ona. Łzy strachu, rozczulenia i radości z faktu, że oboje ocaleli, napłynęły mi do oczu. Nie mogłam ich powstrzymać. Napoleon wiedział już od 18 miesięcy, że Pichegru i Moreau konspirują razem przeciw niemu. Od 18 miesięcy przebywał z Moreau, ostrzegał go i oszczędzał mu życie. Jaka wspaniałomyślność! Ślad konspiratorów został jednak zgubiony i ohydna przebiegłość zabójców uprzedziła działania policji. Konsul sam jeden rozpoznał, który z trzech zatrzymanych, bezskutecznie przesłuchiwanych i skazanych na śmierć winowajców, udaje głupca. Rozkazał rozstrzelać kompanów na jego oczach, i w tej przerażającej chwili, nieszczęsny spiskowiec wiedział już, że będzie następny. Wtenczas Napoleon obiecał mu łaskę, jeśli powie prawdę… I opowiedział. Było to w przeddzień wyznaczonego zamachu. A niewiele później, również sam Konsul zatrzymał człowieka, który od dłuższego czasu bacznie go obserwował na ulicy. Kazał przeszukać jego dom i aresztować wszystkich mieszkańców – była to cała banda spiskowców! I czyż nie można rzec, że jakaś nadnaturalna siła czuwa nad tym człowiekiem?

Panią Buonaparte widziałam również w wielce smutnym momencie. Byłam u niej, gdy kardynał Fesch przyniósł wieści o rozstrzelaniu, na rozkaz Napoleona, księcia d’Enghein. Kiedy jej to przekazywał, złapała mocno mą rękę i z przyjmującym akcentem zakrzyknęła w głos: Oh! Ileż mi to cierpienia przynosi!” A po chwili zapytała mnie już ciszej, czy on miał matkę. „Tak, madame – odpowiedziałam smutno – a ponadto był ostatnim z Burbonów i dzielnie walczył w ostatniej wojnie”. „Nieszczęście – odpowiedziała – miał matkę! Jakże jej współczuję! Ja stale drżę o życie mojego syna!” I gorzko zapłakała. Co to był za moment?! Matka Buonapartego opłakująca los Burbonów i szczerze żałująca tego, który powziął zamiar zabicia jej syna. Jedna okoliczność, którą w całej tej rzeczy należy wziąć pod uwagę, sprawia, że to nieszczęście jest jeszcze bardziej bolesne. Nieszczęsny młody książę, został zatrzymany wbrew ludzkim prawom, poza granicami Francji. Wpierw nie chcieliśmy uwierzyć w to, co się stało. Wkrótce jednak plotka została potwierdzona! Niestety! Bohaterowie, prawdziwi i wieczni bohaterowie, czyż będą dani kiedykolwiek temu światu?

Prawdziwą wdzięczność mam dla kardynała Fescha. Zawsze z wielką dystynkcją przyjmował mnie u siebie i wręcz schlebiająco zasypywał grzecznościami. Dał mi wielce uprzejme listy polecające do generała Menou w Turynie i generała Murata w Paryżu. Mam też list od Madame Buonaparte do Isabey’a, w którym prosi artystę, by przyjął mnie na uczennicę. Wiesz jak je podpisała? Bounaparte Mere – Matka Buonaparte! Och, szczęśliwa! Przeszczęśliwa kobieta!

Recenzje

Adam Paczuski, Napoleon Ridleya Scotta

Kiedyś, w gronie znajomych pasjonatów epoki napoleońskiej, rozmawialiśmy o najlepszych  filmach ją ilustrujących. Z tego co pamiętam, powszechne zachwyty (w tym także moje) wzbudziło wspomnienie „Pojedynku” Ridleya Scotta. Pojawiło się wówczas wśród nas marzenie, aby ten właśnie reżyser wrócił kiedyś do naszego ulubionego tematu. To dlatego od kilku dni chodzi za mną to wspomnienie wraz z pewnym mądrym powiedzeniem: „Uważaj o czym marzysz, bo może się to spełni”…

„Napoleona” obejrzałem kilka dni po premierze, więc dzięki relacjom znajomych i napływającym z różnych stron „napoleońskiego” światka recenzjom, byłem przynajmniej w części przygotowany na to co mnie czeka. Przyznam jednak, że te dwie i pół godziny seansu były dla mnie trudniejsze niż przypuszczałem. Prawdopodobnie na moją reakcję wpływ miała także zawiedziona nadzieja, że mój ulubiony reżyser potrafi jeszcze stworzyć coś wybitnego. Niestety…

Ilość historycznych błędów – nie tylko „nagięć” mających usprawnić narrację, ale przede wszystkim zwykłych ordynarnych kłamstw była zatrważająca. Zmuszało to do pytania o rzeczywiste intencje reżysera wobec historii, którą zdecydował się zilustrować. Po co kazał Francuzom strzelać do piramid, wojskom rosyjsko-austriackim topić się w stawach rybnych o głębokości kilkuset metrów, albo szarżować Bonapartemu pod Borodino i Waterloo, skoro wystarczy niewiele trudu aby dojść do tego, że to zwykłe brednie? Czyżby Scott był aż tak pyszny, że zupełnie przestał przywiązywać wagę do realiów, albo może tak cyniczny, że świadomie „sprzedawał” te kłamstwa szerokiej publiczności licząc na jej ignorancję? Do tego trzeba doliczyć mnóstwo nielogiczności (szczególnie w sferze militarnej, o czym jeszcze wspomnę), kompletne odrealnienie wielu postaci historycznych nie tylko pod względem słów i ich roli w historii, ale nawet wyglądu (znanego przecież z licznych portretów). Może ten film to był kiepski żart, albo świadoma artystyczna prowokacja? A może po prostu koszmarna warsztatowa niedoróbka starzejącego się mistrza gatunku? Nie wiem, które z tych przypuszczeń jest bliższe prawdy. Dlatego zmuszony jestem tylko przypuszczać, co stało za tym największym filmowym rozczarowaniem dekady.

Ridley Scott bardzo często „myśli obrazami” zapożyczając je ze sztuki dawnej (jak np. w „Pojedynku” sielskie wiejskie krajobrazy lub martwe natury zaczerpnięte z malarstwa francuskiego i niderlandzkiego). „Napoleon” jest pełen takich zapożyczeń. Począwszy od „Le Sacre” Davida w scenie koronacji, przez sceny z Egiptu z obrazów Gerome’a i Orange’a, ze zdobytej Moskwy z obrazów Wereszczagina, aż po wykorzystany w plakacie wizerunek cesarza po abdykacji w 1814 r. Delaroche’a. Oglądając beznamiętną minę Joaqina Phoenixa (cóż za marnotrawstwo talentu!) w przekrzywionym jeszcze bicornie w scenie egzekucji Marii Antoniny, miałem nieodparte wrażenie, że skądś znam ten wizerunek… Pamięć wzrokowa mnie nie myliła. To wypisz-wymaluj twarz „Bony’ego” z jednej z karykatur Jamesa Gillraya przedstawiającej zamach 18 brumaire’a 1799 r. Okazało się, że nie tylko ten jeden motyw wyjęty z antynapoleońskiej propagandy posłużył Scottowi za inspirację. Także postaci dyrektorów, ich pulchnych małżonek, odrażający paryski motłoch czy bezimienne figury z otoczenia Napoleona są jakby żywcem wyjęte z angielskich karykatur z epoki. Nawet Ian McNeice grający Ludwika XVIII bardziej przypomina jego karykaturalny wizerunek. Ale nie tylko fizjonomie, także zachowania. Bonaparte zarówno u Scotta jak i u Gillraya, Williamsa czy Cruikshanka jest prostacki, prymitywny, brutalny, często infantylny, strachliwy lub beznamiętnie okrutny. Jest pełen namiętności, ale tylko tych najniższego gatunku. No i rzecz dla Anglików niewybaczalna - Napoleon nie jest gentelmanem.

Bo też obraz Scotta jest całkowicie skrojony pod anglosaską perspektywę historii. Zauważmy, że poza relacją z Józefiną to właśnie odniesienia do Anglii są w tym scenariuszu najważniejsze. Polityka kontynentalna istnieje tylko wówczas kiedy ma jakiś związek z Anglią. Dlatego nie ma tu ani kluczowej dla kariery generała Bonaparte pierwszej kampanii włoskiej, ani następnej w 1800 r. ani wojny 1806-1807 czy 1809 r., nie wspominając o kampaniach z 1813 czy 1814 r. Obecność Austerlitz i Borodino tłumaczyłbym jedynie rozpoznawalnością tych bitew wśród Amerykanów, za którą stoi niezasłużona, moim zdaniem, popularność „Wojny i Pokoju” Tołstoja. Zresztą ukazując taktykę w bitwach epoki napoleońskiej Scott nie wyszedł poza to co pokazał z takim talentem w „Gladiatorze” czy „Królestwie niebieskim”. Widz, który nie ma wiedzy o wojnach i taktyce z przełomu XVIII i XIX w. wychodzi z kina przekonany, że ówczesne bitwy niewiele różniły się od wyobrażonych przez kino ostatnich kilku dekad (np. „Braveheart” czy „Władca Pierścieni”) frontalnych starć piechoty i kawalerii, gdzie wpadają na siebie bezładne masy ludzi i koni. Pomijam idiotyzmy z okopami, szarżą mańkutów (przepraszam leworęcznych) czy zastosowaniem i skutecznością artylerii. Jedyny ślad taktyki z epoki dostrzec mogliśmy w scenie ukazującej Waterloo (francuskie tyraliery i angielskie czworoboki). Od razu pojawiło się u mnie pytanie - dlaczego Scott nie ukazał francuskich czworoboków w bitwie pod Piramidami? Doszedłem do wniosku, że zaburzyłoby to przekaz reżysera, zgodnie z którym Francuzi dowodzeni przez nieprzewidywalnego Napoleona reprezentowali brutalną „ślepą” siłę, a Anglicy ze swoim porządkiem i stoicyzmem byli ostoją cywilizacji. Zupełnie jak Germanie i rzymskie legiony w „Gladiatorze”. Znamienna była tu fikcyjna przemowa Wellingtona podczas Kongresu Wiedeńskiego. Mam wrażenie, że to sam reżyser włożył w usta „Żelaznego Księcia” swoje własne poglądy na Napoleona i jego czasy. Zresztą cała ta scena budziła we mnie skojarzenia westernowe. Otóż mamy tu koronowanych reprezentantów uciemiężonej przez krwawego Korsykanina Europy – zupełnie jak miasteczko na Dzikim Zachodzie sterroryzowane przez złoczyńcę i oto zjawia się „jeździec znikąd” czyli Wellington, który zapowiada, że przywróci ład i porządek… Nota bene akurat kreacja Ruperta Everetta wydała mi się jedną z ciekawszych w tym filmie.

Widzowie filmu Scotta nie odnajdą w jego filmie odpowiedzi, dlaczego Bonaparte był w stanie zdobyć szczyty władzy i jakim cudem cieszył się aż taką popularnością (szczególnie wśród swoich żołnierzy). Mamy wrażenie, że stało się to niejako… przypadkiem. Z angielskiego punktu widzenia był on sprytnym tyranem, który wyłonił się z krwawego chaosu rewolucji. Dla współczesnego widza może z kolei być takim proto-Hitlerem. Nic poza tym. Poza kilkoma zaledwie zarysowanymi postaciami jak Talleyrand czy Junot, Bonapartego otacza niema, bezkształtna i bezwolna masa „wieszaków” w mundurach lub frakach. Nie ma tu europejskiej polityki – zmieniających się sojuszy, mocarstwowych i dynastycznych interesów. Jest tylko absurdalna scena, w której Talleyrand sugeruje operetkowemu austriackiemu dyplomacie (mającemu zapewne uosabiać Metternicha) wydanie za Napoleona córki cesarza Franciszka. Nie mogę w tym miejscu nie wspomnieć, że aktorzy grający cesarza Austrii i Marię Luizę są zresztą tak skrajnie niepodobni do swych pierwowzorów, że budzi to zdumienie.

Wracając do samej postaci Napoleona, to Scott wyposażył go nie tylko w prostackie maniery, nieopanowane żądze i egotyzm. Zauważmy, że jako jedyna postać w całym obrazie tylko Phoenix wydaje z siebie różne „fizjologiczne” dźwięki – sapie, chrząka, dyszy itp. Najczęstszym, kilkukrotnie powtórzonym w filmie gestem jest wycieranie chusteczką nosa a następnie oczu. Niby nic takiego, ot „ludzka rzecz”, lecz charakterystyczna tylko dla Napoleona. To taki sprytny zabieg mający zmniejszyć nasz dystans do postaci. Jeśli ktoś twierdzi, że to tylko „odbrązowienie” postaci, to wyobraźmy teraz sobie film o Aleksandrze, Cezarze, Ryszardzie Lwie Serce, Cromwellu czy… Wellingtonie, w którym główny bohater w odróżnieniu od jego adwersarzy i otoczenia, stale posapuje lub smarcze. Scott w upokarzaniu Napoleona poszedł jednak dalej, czego szczytem są moim zdaniem kompletnie niepotrzebne z punktu widzenia scenariusza sceny seksu. 

Główną osią tego filmu miała być relacja Napoleona z Józefiną. Vanessa Kirby zagrała przyzwoicie, choć postać jaką ukazała ma niewiele wspólnego z historyczną Józefiną. Oczywiście nie zobaczymy tu żadnego z jej omdleń (faktycznych lub symulowanych), bo to zaburzyłoby podstawowy rys tej postaci jaki chciał nam przekazać Scott. W jego filmie wdowa po wicehrabim Beauharnais jest wprawdzie kobietą nieco zepsutą obyczajowo, ale przede wszystkim jest silna i dominująca charakterem nad nieśmiałym Korsykaninem. To ona jest sprężyną, która napędza ambicję i talent Bonapartego. Bez niej pierwszy konsul, a następnie cesarz jest nikim. I to w zasadzie ona jest… Napoleonem. Zbyt to pokręcone aby było zrozumiałe. Niemniej zgodne jest z angielską wizją kariery Bonapartego. Z jedną wszakże różnicą. Na angielskich karykaturach Józefina jest potężną, otyłą i prymitywną kobietą. Należy chyba być wdzięcznym Ridleyowi Scottowi, że oszczędził nam takiego jej wyobrażenia.

Z kina wyszedłem z przekonaniem, że gdyby Gillray, Cruikshank i spółka dysponowali niegdyś tak potężnym narzędziem jak kinematografia, to otrzymalibyśmy taki sam film jak najnowsze dzieło Ridleya Scotta.